Nie moja wina, że już jesień
Opublikowano:
4 listopada 2025
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Ani się obejrzałem, a liście przebarwiły się, nie szczędząc sobie żółcieni, pomarańczów, brązów, ochr, a także czerwieni. Chwilę później drzewa były już nieco „wyliściałe”. Czy to mi czegoś nie przypomina?
Tak, to nieuchronnie przypomina sytuację na mojej głowie. W końcu to, co na niej zostało, podlega stopniowej desaturacji (usuwaniu barw). Tyle że w kierunku siwizny, ale może w pomarańczu nie byłoby mi do twarzy?
Do tego, im bliżej listopada, tym więcej stylizacji dyniowych, co jeszcze wzmaga efekt dominacji rzeczonego koloru.
Nie obrażam się na jesień
Do niedawna nie przepadałem za jesienią. Muszę jednak przyznać, że sytuacja zaczęła się stopniowo zmieniać, a to za sprawą zapachów tej pory roku, nostalgicznych mgieł, a nawet malowniczych przymrozków oraz zjawisk okołoptasich (piękne klucze na niebie, nawoływania towarzyszące wędrówkom), no i oczywiście z powodu bogactwa kolorów.
Gorzej z bezsensowną zmianą czasu, krótszymi dniami, bywa, że pełnymi mżawek lub niezliczonej ilości deszczowych kropel.
Ale i to da się polubić. Dłuższe są wieczory, a w dni „siąpliwe” można wybrać się – wbrew aurze – na spacer. Świat wygląda wtedy (i pachnie!) wyjątkowo. Piszę o tym, by pocieszyć siebie, ale też zaznaczyć wyjątkowość oczywistości, którą są dla nas tak zwane pory roku. To rzeczywiście wyjątkowe bogactwo. Tak to należy sobie tłumaczyć, zwłaszcza wobec narracji, która gdzieniegdzie w mediach i dalej – u ludzi na językach, a wreszcie: w mojej głowie, przewija się systematycznie wraz z nadejściem jesieni. Narracji, że oto w Polsce, od wrześnie do marca, a może i kwietnia, jest pogodowo niefajnie.
A przecież ta różnorodność i zmienność, tak nam bliska, bo też i nam przypisana, z kikutami gołych zimowych drzew włącznie, jest dość niesamowita. Jesienią pozwala odpocząć od upałów i zatęsknić za nimi. W listopadzie stanowi odpowiednie tło dla zamyślenia się nad naszymi zmarłymi. Pozwala przeżyć (w zeszłym roku – nowość! – rozpoczęło się to już przed pierwszym listopada) skumulowany najazd reklam świątecznych. Ale też pozwala usłyszeć coraz więcej motywów z dzwoneczkami wplecionymi w linię melodyczną poszczególnych utworów, które serwuje nam radio.
Wreszcie, w apogeum ciemności (dni z najdłuższą nocą) przeżywamy święta Bożego Narodzenia, w których objawia się Jasność. Zaraz po nich, gdy dzień staje się dłuższy o cały żabi skok, pojawia się Nowy Rok – ale to już pora zimowa. A po drodze dużo, dużo, oj – za dużo?! – wszelkiej maści smakołyków.
To wszystko przed nami. No, ale nieprzekonanych nie przekonam, a przekonanych przekonywać nie muszę. W każdym razie: ja nie obrażam się na jesień. Już nie.
Gęsi wiedzą…
Jesień w tym roku mamy jakąś taką zimną. Odkąd tylko się kalendarzowo zaczęła, nie bardzo chce się z nami bawić w babie lato. Choć, szczerze mówiąc, było i ono, i każdy, kto bywa w przyrodzie częściej niż rzadziej – zapewne mógł je zaobserwować.
Dominuje jednak dżdżystość i szaroburość. To ciekawe, ale przekonałem się o tym z całą mocą dopiero post factum: wtedy, gdy nagle i niespodziewanie zaświeciło słońce. Właśnie dlatego, że prawie już zapomniałem o istnieniu tej gwiazdy, jej wielki powrót był dla mnie tym bardziej zaskakujący, miły i ożywczy. A zdarzył się w sobotę, dziewiętnastego dnia października.
To ciekawe, że gęsi, sunące na poznańskim niebie, widziałem, a właściwie słyszałem wcześniej tylko raz: bodaj dwa dni wcześniej. W rzeczoną sobotę, kiedy słońce przypomniało o sobie, stało się to również sygnałem startowym dla gęsi. Jakby chciały wykorzystać okienko pogodowe i ciągnęły w nim, tym okienku, na całego. Ze wschodu na zachód. Co chwilę: gę-gę-gę! Nawet po zachodzie słońca. Zdaje się, że ptaki wyczuły, co za tym słonecznym, bezchmurnym dniem idzie.
No właśnie: a co przyszło? Tak, tak, gęsi nie myliły się. Zaraz potem, w niedzielę od rana, nastąpiła kolejna niespodzianka: pierwszy przymrozek. Dość konkretny. Ruszyło skrobanie samochodowych szyb.
Spacerowym krokiem
Wybrałem się na spacer. W jesiennej aurze. Żeby przyjrzeć się wspomnianym już barwom, utrwalić je. Okazało się, że, z jednej strony, wybrałem się nań (ów spacer) w ostatniej chwili. Wiatr bowiem z każdym powiewem, powoli acz systematycznie, ogołacał gałęzie drzew. A trochę tych powiewów było. Zastanawiam się, czy choć trochę liści zostanie na listopad, który w końcu swą nazwę wziął od tego zjawiska.
Z drugiej strony, drzewo, które rokrocznie czaruje mnie swym jesiennym wyglądem, było w apogeum mienienia się przeróżnymi kolorami. Gdy tylko wychodziło słońca, kolory te zaczynały świecić światłem odbitym. Grzybów w tym roku nie brakuje. Niemal co krok w leśnej ściółce pojawia się jakiś kapelusznik. Ale nie ma się co dziwić: przy takim chłodzie – kapelusze wskazane (niby to stwierdzenie dorzeczne, ale czuję, że ma znamiona suchara (żartu wątpliwie śmiesznego)… No, ale suchary są w modzie! Przy tej okazji przypominam jednak, że z grzybami zasadniczo nie ma żartów. Nawet sucharów.
Tak się bowiem składa, że najczęściej od spodu grzyba zamiast rurek występują blaszki. Wszyscy wiemy, co to zazwyczaj oznacza. Jednak dla mnie szczęśliwie to bez różnicy, gdyż grzybów nie zbieram. Za to podziwiam ich urodę. W ogóle, grzyby to organizmy dość niesamowite. Na tyle odmienne, że w systematyce biologicznej tworzą odrębne królestwo.
Spacery są zdrowe. Spacery po lesie – podwójnie. Oj, mógłbym zrobić niezły biznes, gdybym założył szkołę kąpieli leśnych. Można i tak. Ale, no cóż, może warto po prostu wyjść z domu i przejść się po lesie? Może nie trzeba do tego towarzystwa specjalisty od leśnych kąpieli? Wolę kąpać się w samotności…
Z ostatniej chwili
Konkurs Chopinowski wygrał Eric Lu. Oczywiście, natknąłem się na opinię, że niesłusznie. Jako kompletny nieznawca tematu dodam: dobrze mi się go słuchało! Może dlatego, że odtworzyłem sobie koncert finałowy w słoneczny dzień jesienny. Nie moja wina, że się nie znam i nie moja wina, że już jesień… I tylko z tym pierwszym stwierdzeniem można polemizować. Nade wszystko więc: dobrej jesieni!













