Perła w krainie Empuzy
Opublikowano:
24 lipca 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Jak przedstawić bogactwo literackiej narracji, żeby nie przeładować i nie zanudzić? Jak opowiedzieć o schyłku epoki, którą za chwilę na dobre przeorze wojna, nauka czy nowy społeczno-polityczny ład na najbliższe 20 lat? I w końcu jak w „męskim świecie” pokazać pragnienie wolności, wrażliwość i kobiety, których dojmujący brak tak uwiera?
Pierwsza w tym roku kalendarzowym, a druga w obecnym sezonie premiera w Teatrze Fredry to tym razem inscenizacja powieści, i to nie byle jakiej, bo napisanej przez noblistkę Olgę Tokarczuk.
Mowa oczywiście o „Empuzjonie”, wydanym już po otrzymanej przez autorkę nagrodzie, którą na gnieźnieńską scenę, postanowił przenieść Radosław Rychcik, znany wcześniej w grodzie Lecha z udanej, bo rzetelnej i frapującej adaptacji „Lalki” Bolesława Prusa.
Jak zatem poszło z „Empuzjonem”?
Schyłek epoki w posępnym uzdrowisku
Cała akcja spektaklu zaczyna się tak, jak w książce, czyli od przybycia młodego studenta ze Lwowa Mieczysława Wojnicza (kapitalny w oddaniu swych emocji, a następnie metamorfozy i w końcu w głównej roli Michał Karczewski) do leżącego u sudeckiego podnóża uzdrowiska Goerbersdorf (dzisiejsze Sokołowsko). Mamy koniec 1913 roku, a więc za chwilę wybuchnie pierwsza ze strasznych wojen XX wieku, gruźlica, na którą leczą się obecni w ośrodku kuracjusze, przestanie być wyrokiem rychłej śmierci, a ze „sfery domowej” uwolnią się kobiety.
I te wszystkie schyłki, tudzież przesilenia, intensywnie czuć na scenie, zaś Wojnicz zdaje się być ich posłańcem, który jeszcze nie wie, że nosi w sobie zmianę, przynajmniej przez część sztuki. Jednak zanim to nastąpi, będzie dane mu przeżyć cały ten posępny nastrój miejsca, które zdaje się zaprzeczać swemu przeznaczeniu.
Już od progu bowiem witany jest przez śmierć Klary Opitz (pierwszy z udanych epizodów Joanny Żurawskiej), o której informuje go gburowaty i protekcjonalnie pomocny Wilhelm Opitz (świetnie operujący całą paletą zachowań Wojciech Siedlecki), który był mężem denatki i jest właścicielem pensjonatu.
Zresztą śmierć będzie też towarzyszyć wspomnianym przesileniom oraz metamorfozie, która jest tu trochę jak to biblijne „ziarno, które musi obumrzeć, aby przynieść plon obfity”. W końcu poza martwą Klarą, na śmiertelną jeszcze gruźlicę umrze przyjaciel Wojnicza – nadwrażliwy student malarstwa Thilo von Hahn (cudownie rozczulający w swych wywodach, więc obiecujący jako aktor Nikodem Księżak), ale też zagrożenie dla życia czyha na bohaterów w lesie, gdzie mają odbywać się rytualne mordy, a nawet w religii i kulturze (podczas analizy starotestamentowej sceny z Abrahamem i Izaakiem przedstawionej na obrazie) czy wreszcie – na talerzach, które napełnione zostają gulaszem z tuzinów przerażonych, króliczych serc…
Egzystencjalny suspens
Powieść Olgi Tokarczuk to rzecz wielowątkowa i dlatego niełatwo ją przełożyć na język sceny. Dobrze jest jednak wtedy wybrać wiodący temat, który do końca będzie intrygował publiczność. I tak też zrobił Radosław Rychcik: zamiast łapać przysłowiowe sroki za ogon, skupił się na rozmowach, które prowadzą ze sobą bohaterowie, zwłaszcza kuracjusze, a przede wszystkim – na kluczowym dialogu Wojnicza z doktorem Semperweissem (zdecydowanie jedna z lepszych w swej niejednoznaczności ról Rolanda Nowaka, mimo że drugoplanowa). Albowiem to słowo, które w finale stanie się ciałem, będzie tu najważniejsze.
Dlatego nie zamierzam ubolewać jak niektórzy recenzenci, że elementy „horroru przyrodoleczniczego” czy wątek kryminalny związany ze śmiercią Klary Opitz nie zostały wystarczająco rozwinięte, tylko zachwycać się słowami. Dialogami, które przechodzą w dyskusje, spory i tyrady budujące obraz, tożsamość oraz poglądy bohaterów. Te ostatnie są w większości patriarchalne i przesiąknięte mizoginią.
Poza wspomnianym Wilhelmem Opitzem rej tu wiedzie katolik, tradycjonalista i nauczyciel gimnazjalny z Królewca Longin Lukas (właściwie oddający stanowczość i surowość swej postaci Wojciech Kalinowski), a obecny wśród kuracjuszy socjalista, humanista i pisarz z Wiednia August August (bardzo dobry w swej filozoficznej niepewności i też w końcu obsadzony w znaczącej roli Bogdan Ferenc) zdaje się przy nim „łagodniejszą wersją konserwatysty”.
Przy takich nastrojach trudno o radykalną odmienność lub sprzeciw, dlatego wszelkie alternatywne wizje i heterodoksje rodzą się poza dominującą grupą, na boku. W pokoju lub podczas wyprawy na cmentarz, gdzie Mieczysław zyskuje szansę szczerej rozmowy z podobnie jak on myślącym Thilo, który wygłasza swą pacyfistyczną mowę i wyjawia Wojniczowi… miłość.
Najpiękniejsza relacja nawiązuje się pomiędzy głównym bohaterem a doktorem Semperweissem w gabinecie. Początkowo szorstka i nieufna, bo zarówno lekarz nie wykazuje wystarczającej empatii, jak i pacjent z obawy przed reakcją na wyjawienie prawdy zasłania się wstydem. Jednak z czasem, kiedy ten cały egzystencjalny suspens opada, wypływa prawda.
W poruszającej przypowieści o perle doktor przekonuje Mieczysława, że to co uznawane jest za słabość, może być siłą, a obowiązująca wizja świata to społeczna umowa, która niekoniecznie zgadza się z realiami. Te ostatnie zaś to nie tyle trans, co interpłciowość głównego bohatera, która w świecie z początku minionego stulecia jest „gorszą słabością” od bycia kobietą, bo całkiem niezrozumiałą i jeszcze dłużej czekającą na emancypację.
Sceniczny przebłysk geniuszu
I tak jak w treści bronią się przemyślane dialogi napisane przez Olgę Tokarczuk, tak w scenach też dostrzec można przebłysk geniuszu Radosława Rychcika. Dzieje się tak w momencie, kiedy wszyscy bohaterowie spożywają gulasz ze wspomnianych króliczych serc, a Wojnicz dowiedziawszy się o tym, wychodzi z kuchni i zaczyna wymiotować
Błyskotliwość tej sceny tkwi przede wszystkim w połączeniu odmienności bohatera z niezgodą na zabijanie zwierząt, czyli to trochę obraz z ducha ekofeminizmu, gdzie dodatkowym smaczkiem jest autentyczny weganizm odtwarzającego główną rolę aktora.
Albo uznana już przez wielu recenzentów za najlepszą scena myjącego się pod prysznicem Mieczysława, któremu w tym zmaganiu się ze sobą towarzyszy „Symfonia pieśni żałosnych” Henryka Michała Góreckiego, genialnie dobrana przez odpowiedzialnego za muzykę Michała Lisa.
Natomiast przedłużeniem tego momentu jest nacieranie go ręcznikiem przez pielęgniarkę (epizodyczna, lecz w każdym ze swych fragmentów świetna Joanna Żurawska), które ma zahartować bohatera i dodać mu odwagi w konfrontacji ze światem, bo bycie innym niż większość to nie zbrodnia, lecz normalne zjawisko, które nie powinno podlegać dyskusji.
I wreszcie zwieńczeniem tej całej przemiany jest finałowa scena – rozgrywana powoli, kontemplacyjna afirmacja odkrywanej tożsamości, której symbolem jest zmiana stroju umownie uznanego za męski na ten określany jako żeński. Co ważne, nie będzie to zgoda na binarny podział świata ani groteska, jak chce jedna recenzentka, tylko wybór, jaki był możliwy w konkretnych realiach. Wszak emancypacja to proces, który inaczej wyglądał na początku XX wieku, a inny jest 100 lat później, bo droga życiowa naszych babek różniła się przecież od priorytetów kobiet współczesnych.
Poza tym przemiana Wojnicza to raczej akt odwagi, by w czasach, kiedy kobieta miała o wiele mniej praw niż dziś – przybrać tożsamość tej „słabszej”.
Warto dodać, że całości tego dobrego i skłaniającego do dyskusji spektaklu dopełniają drobiazgowo przemyślana scenografia i kostiumy, ale też wideo i światła Łukasza Błażejewskiego, które werystycznie odtwarzają dekadencki i jednocześnie malowniczy nastrój uzdrowiska, podkreślają charakter bohaterów oraz grozę czy niepewność nadchodzących czasów, które zburzą obraz dotychczas znanego świata.