Jazz i improwizacja
Opublikowano:
13 czerwca 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Obok wydarzeń o charakterze popularnym, masowym, mniej wyrafinowanym, zawsze należy dbać o ofertę, w której znajdują się wydarzenia ambitne, niekomercyjne, a często bardzo wartościowe. W innym wypadku, będziemy tylko obrażać swoją publiczność – mówi Monika Kosińska, koordynatorka 25. edycji Jazz Festiwalu „Jazzonalia” w Koninie.
SEBASTIAN GABRYEL: Za nami 25. edycja Jazz Festiwalu „Jazzonalia”. Jak zapamięta pani ten jubileusz? W jego ramach wystąpiło wielu wybitnych artystów – choćby saksofoniści Zbigniew Namysłowski i Grzegorz Piotrowski, pianista Marcin Wasilewski czy norweski trębacz Nils Petter Molvær. Który z koncertów okazał się największym zaskoczeniem?
MONIKA KOSIŃSKA: Dla mnie największą niespodzianką był koncert prezydencki tria Wasilewskiego z Molværem. To był projekt absolutnie wyjątkowy, podobnie jak każdy z tworzących go muzyków. Co ciekawe, wcześniej grali ze sobą tylko raz – w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu, w ramach Międzynarodowego Dnia Jazzu. Tym bardziej cieszymy się, że ich drugi wspólny występ odbył się właśnie w ramach jubileuszu naszego festiwalu.
Festiwalu, na którym działo się bardzo wiele…
To prawda. Każdy koncert wnosił inną muzykę, a co za tym idzie, inny ładunek emocjonalny. Pierwszego dnia wystąpiła Beata Przybytek – wokalistka obdarzona niezwykłym głosem. Nie będzie przesadą powiedzieć, że ona dosłownie oczarowała konińską publiczność. Było widać, że większość osób, która wychodziła z sali, była nią szczerze zachwycona. Zresztą, nie tylko jej głosem, ale również sposobem, w jaki nawiązywała kontakt z widownią. Mimo że pań śpiewających jazz mamy w Polsce całkiem sporo, to po występie Przybytek pojawiły się głosy, że to właśnie ona znajduje się w ich ścisłej czołówce.
Niemniej interesujący był program drugiego dnia festiwalu.
W tym miejscu warto powiedzieć o majestatycznym koncercie Grzegorza Piotrowskiego z Alchemik Orchestra oraz zaproszonymi gośćmi, wśród których znaleźli się choćby moskiewscy muzycy z LRK Trio. Muzyka, która została przez nich zaprezentowana, była czymś naprawdę spektakularnym, czego w „Oskardzie” już dawno nie było. Płyty sprzedawane po koncercie, rozeszły się jak ciepłe bułeczki…
Na festiwalu zagrał również zespół Q YA VY, którego siłą jest nie tylko umiejętne łączenie jazzu z muzyką rockową i latynoską, ale też wielopokoleniowy skład. Czy pani zdaniem jazz to przede wszystkim sztuka dialogu – również międzypokoleniowego?
Jak najbardziej! Świetnie to pokazuje nie tylko przykład grupy Q YA VY, ale choćby historia tria Marcina Wasilewskiego, o którym wcześniej mówiliśmy. Kiedy byli jeszcze bardzo młodymi muzykami, do współpracy zaprosił ich Tomasz Stańko – niekwestionowana gwiazda i weteran polskiego jazzu. Dał im kredyt zaufania i szansę, którą oni w pełni wykorzystali. Potrafili sprostać wyzwaniu gry z mistrzem, a jednocześnie iść później swoją własną, świadomie wybraną drogą. To zresztą częsta sytuacja w wielu składach, że debiutujący muzycy i doświadczeni jazzmanami łapią ze sobą kontakt na wielu różnych płaszczyznach – nie tylko tej muzycznej.
Czasem, kiedy żywiołowość młodości splata się z mądrością dorosłości, dzieją się prawdziwe cuda, i to właśnie pokazał koncert zespołu Q YA VY. Dodatkowo ten występ miał dla nas ważny wymiar lokalny, ponieważ jednym z założycieli tego projektu jest koniński saksofonista Jacek Rodziewicz. To była bardzo wzruszająca chwila: ten muzyk zagrał pierwszy koncert w naszym mieście w wieku zaledwie 16 lat, zaś drugi – dopiero teraz!
W ramach festiwalu odbyła się też jazzowa bitwa szkół pod tytułem „Konin meets Herne”. Co wynikło ze spotkania przedstawicieli polskiego i niemieckiego miasta na jednej, wspólnej scenie?
To taka nasza tradycyjna bitwa na dźwięki, w której nigdy nie ma ofiar i wszyscy są wygrani [śmiech]. W jej ramach występują uczniowie i nauczyciele szkół muzycznych z Konina oraz naszych miast partnerskich. Myślę, że największą wartością tego rodzaju koncertów jest stwarzanie nimi bezcennych okazji do integracji oraz rozmowy w tym uniwersalnym języku, jakim jest muzyka. Tegoroczna bitwa okazała się równie udana jak zeszłoroczna, kiedy na scenie zagrali też mieszkańcy francuskiego miasta Henin Beaumont – również naszego partnera. Takie projekty nie tylko zacieśniają naszą współpracę, ale sprawiają, że pomiędzy młodymi ludźmi, na co dzień mieszkającymi w różnych częściach Europy, nawiązują się trwałe, prawdziwe przyjaźnie.
Jednym z wydarzeń był również konkurs improwizacji, bez której jazz właściwie trudno jest sobie wyobrazić. Mimo to, co rusz pojawiają się opinie, że w wielu przypadkach – może nawet zbyt wielu – improwizacja to tylko popis dla popisu. Bez głębszego celu artystycznego, mający więcej wspólnego ze sportową rywalizacją aniżeli muzycznym duchem. Jak ustosunkowuje się pani do tego rodzaju oceny?
Moim zdaniem to ocena niesprawiedliwa, a nawet krzywdząca. Przecież gdyby nie improwizatorzy, często nie udałoby się nam poznać wielu wartościowych utworów. Oni nie tylko wyciągają je z „szuflad przeszłości”, przypominając nam o ich istnieniu, ale często prezentują je w zupełnie nowy, kreatywny sposób. A to również jest jakaś wartość. Tu znów przywołam koncert Wasilewskiego z Molværem, którzy na bis zagrali jeden z najbardziej znanych utworów legendarnego zespołu rockowego The Doors pt. „Riders on the Storm”.
Klasyk klasyków!
Tymczasem w ich interpretacji jazzowej on zabrzmiał w tak niesamowity i odmienny sposób, że część publiczności nawet nie była w stanie go rozpoznać! Każda improwizacja to wnoszenie przez artystę swojego indywidualnego „słyszenia” utworu, który został skomponowany przez kogoś innego. Z „cudzych nut” składamy coś, co jest nasze. Czy to jest sztuką dla sztuki? Sportem? Oczywiście, że nie, raczej piękną, całkowitą wolnością, którą daje jazz.
Lubię myśleć o jazzie jako o worku bez dna, z którego wysypują się różne niespodzianki. Do tego worka zaglądają zarówno konserwatywni puryści, jak i eklektyczni szaleńcy. Do których pani, miłośniczce jazzu, jest bliżej?
Jestem słuchaczem poszukującym. Trudno zadowolić mnie wyłącznie powszechnie znaną muzyką. Lubię element zaskoczenia, nowości…
W takim razie podejrzewam, że często błądzi pani po jazzowej Skandynawii [śmiech].
Jazz z tamtych rejonów jest mi szczególnie bliski, zwłaszcza, że jego „przygnębienie” świetnie współbrzmi z melancholią jazzu z naszego kraju. Smutek to zresztą emocja, którą najbardziej cenię w muzyce w ogóle. I to wcale nie dlatego, że lubię się umartwiać, po prostu dźwięki o romantycznym wyrazie najlepiej do mnie docierają [śmiech].
Wróćmy do festiwalu – nie ma wątpliwości, że „Jazzonalia” to największa tego rodzaju impreza we wschodniej Wielkopolsce. W jej ramach występowali najwięksi polscy jazzmani i wiele europejskich gwiazd. Zastanawiam się, które z nich – z perspektywy tych 25 lat – cieszyły was najbardziej?
Rzeczywiście, w ciągu tych wszystkich edycji gościliśmy chyba już wszystkie najważniejsze nazwiska. Grał u nas wspomniany Tomasz Stańko, ale występowało też wielu innych: Leszek Możdżer, Włodek Pawlik, Jarosław Śmietana, Wojciech Karolak, Jan Ptaszyn Wróblewski… Ta lista jest naprawdę długa, że aż trudno mi wskazać najważniejszy koncert w historii „Jazzonaliów” [śmiech]. Na pewno jednak niekwestionowaną gwiazdą naszego festiwalu, za każdym razem przyciągającą największą publiczność, jest Urszula Dudziak.
Nigdy nie zapominaliście o kobietach polskiego jazzu.
Są bardzo ważne dla nas, ale również dla naszej publiczności. Świetnie pokazały to również inne koncerty: Doroty Miśkiewicz, Agi Zaryan czy Moniki Borzym.
Czy „Jazzonalia” to powód do dumy?
Jak najbardziej. I jesteśmy zwyczajnie wdzięczni, że Centrum Kultury i Sztuki, jako Instytucja Kultury Samorządu Województwa Wielkopolskiego, wspomagana przez Miasto Konin, może zapraszać tak znaczących i utalentowanych artystów. Dzięki nim, od lat możemy chwalić się stałą, wierną publiką, która wie, że w naszym programie zawsze znajdzie koncerty na najwyższym poziomie. Cieszymy się, że mieszkańcy Konina tak tłumnie na nie przychodzą.
Gdyby miała pani uplasować to miasto w rankingu polskiego jazzu, to jaką zajęłoby pozycję? Jak bardzo jazzowy jest Konin?
Nie pokuszę się o jakąś konkretną ocenę, jednak sądzę, że ziarno zasiane 25 lat temu przez śp. Andrzeja Mielcarka, pomysłodawcę i pierwszego organizatora „Jazzonaliów”, wykiełkowało i pięknie rośnie. Wierzę, że jako kontynuatorzy jego festiwalu przyczyniamy się do rozwoju muzyki jazzowej – nie tylko w naszym mieście, ale w całej Polsce. Mam nadzieję, że „Jazzonalia” to ważna cegiełka w budowaniu systemu wychowania muzycznego. Zawsze przywiązywaliśmy dużą wagę nie tylko do rozrywkowego aspektu naszego programu, ale również do jego wymiaru edukacyjnego – organizując warsztaty, konkursy, koncerty młodych adeptów jazzu z weteranami grającymi na największych scenach. A poza tym, muszę przyznać, że jestem ogromną przeciwniczką uznawania mieszkańców naszego miasta za niewymagających. Obok wydarzeń o charakterze popularnym, masowym, mniej wyrafinowanym, zawsze należy dbać o ofertę, w której znajdują się wydarzenia ambitne, niekomercyjne, a często bardzo wartościowe. W innym wypadku, będziemy tylko obrażać swoją publiczność. Rozrywka musi iść w parze z prawdziwą kulturą i sztuką.
Jak widzi pani festiwal w kolejnych latach? „Jazzonalia” będą się rozrastać?
Na pewno będą się zmieniać, i to niedługo, bo już w przyszłym roku! [śmiech] W głównej mierze jest to podyktowane faktem, że Dom Kultury „Oskard” będzie wówczas przechodzić gruntowny remont. Z góry uspokajam – wszystkie wydarzenia w tym okresie zostaną zorganizowane, w tym „Jazzonalia”, które jednak tym razem odbędą się w wielu różnych lokalizacjach na terenie Konina. Zaczęliśmy już prace nad zmianą formuły festiwalu, zwłaszcza pod kątem wykorzystania potencjału naszego miasta. Może będą koncerty plenerowe, a może kameralne koncerty w mieszkaniach? Każde miejsce może stać się potencjalną salą koncertową. Szykujemy wiele niespodzianek, jednak na tym etapie nie chciałabym jeszcze o nich mówić. Zapewniam jednak, że będzie ciekawie!
CZYTAJ TAKŻE: Do folkloru trzeba mieć serce. Rozmowa z Zuzanną Kowalewską
CZYTAJ TAKŻE: Wszystkie drogi prowadzą do bluesa. Rozmowa z Henrykiem Szopińskim
CZYTAJ TAKŻE: Sztuka chodzi na szczudłach. Rozmowa z Andrzejem Tylczyńskim