Ktoś rzucił, że trzeba go zabić
Opublikowano:
26 maja 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Lincz na kapralu Izdebnym to czarna karta poznańskiego Czerwca. Historia ta pokazuje, jak niebezpieczny może być zrewoltowany tłum. I jak niewiele dzieli bohaterstwo od zwykłego sadyzmu.
Miał niespełna dwadzieścia sześć lat, mieszkał w Marlewie, wsi między Rogoźnem i Wągrowcem. Od jesieni 1955 roku pracował jako wartownik w gmachu Wojewódzkiego Urzędu do spraw Bezpieczeństwa na ul. Kochanowskiego. Jako kapral Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego Zygmunt Izdebny nie brał udziału w przesłuchaniach. Nie bił, nie torturował. 28 czerwca 1956 roku znalazł się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu.
Pociąg z Obornik, którym jeździł do pracy, wjechał o 13.47 na peron poznańskiego Dworca Głównego. To był świat bez telefonów komórkowych i internetu – Izdebny nie wiedział, że pod jego miejscem pracy od rana trwały walki. Wojewódzki Urząd do spraw Bezpieczeństwa Publicznego na Jeżycach oblegali poznańscy robotnicy, uzbrojeni w karabiny z opanowanego przez nich wcześniej więzienia i z lokalu Przysposobienia Wojskowego. A w mieście trwała rewolucja.
Idąc do pracy, Izdebny nie miał przy sobie broni – na sobie miał za to mundur KBW. Mundur, który go zgubił. U zbiegu ulic Dworcowej i Armii Czerwonej (dziś Święty Marcin – przyp. red.) otoczyła go grupa demonstrantów. Krzyczeli, że to ubowiec.
„Morderca kobiet i dzieci!”
Ktoś rzucił, że trzeba go zabić. Izdebny próbował wyjaśniać, ale nikt go nie słuchał. Bity przez przechodniów, uciekł z powrotem w stronę stacji. Kiedy schował się w tramwaju na pętli przed dworcem, czterech napastników wyciągnęło go siłą z pojazdu. Kiedy znowu im się wyrwał, uciekając na peron 5, goniący go ludzie wołali, że jest winny śmierci ciężarnej kobiety i dziecka. Wyciągnięto go z wagonu. Ktoś uderzył go kamieniem w głowę. Inni go przewrócili, deptali i kopali. Szybko stracił przytomność. Gapie kilka razy przegonili personel karetki pogotowia, który chciał ratować ciężko rannego. Podobnie jak patrol milicji, zbyt słaby, by powstrzymać masakrę.
Wśród bijących wyróżniali się Józef Foltynowicz, młody pracownik Państwowej Wytwórni Win oraz Jerzy Sroka, pracownik Urzędu Pocztowego nr II. Skrwawionego, nieprzytomnego funkcjonariusza przenosili do dworcowej toalety, potem na peron 4. Dopiero za czwartym razem pogotowie dzięki obstawie wojska dobiło się w końcu do zmasakrowanego Izdebnego. Ale na pomoc było już za późno. Kapral umarł. Lekarze Szpitala Wojskowego nr 111 na Grunwaldzkiej zapisali, że z powodu wylewu krwi do mózgu. Ale stwierdzili też: rany tłuczone i cięte głowy, wgniecenia kości czaszki w obrębie sklepienia, ramy tłuczono-cięte twarzy, wielokrotne złamania kości nosa i twarzy, zasinienie w obrębie szyi, barków i górnej części klatki piersiowej.
Izdebny zostawił żonę w trzecim miesiącu ciąży. O jego śmierci dowiedziała się dzień później od funkcjonariuszy UB. Zastali ją w polu, przy burakach. 2 lipca 1956 roku pod dom Izdebnych podjechał czarną limuzyną kierowca po cywilnemu. Zabrał żonę Izdebnego Helenę i jej rodziców wprost na poznańską cytadelę. Na cmentarzu stała trumna, obok był wykopany grób. Wszystko odbyło się bez pompy czy asysty wojskowej, jak 30 czerwca, gdy premier Józef Cyrankiewicz i Gierek chowali „bohaterskich” funkcjonariuszy bezpieki. Helena chciała zobaczyć ciało męża, ale jej nie pozwolono. Do trumny zajrzał jej ojciec. Zamiast twarzy zobaczył zakrwawioną bryłę głowy, bez oczu i uszu. Na nagrobku napisano:
„Zmarł śmiercią tragiczną”.
Zbiorowy odwet
Lato 1956 roku w Poznaniu upłynęło pod znakiem rozprawy z demonstrantami z czerwca. Ale również z zabójcami kaprala Izdebnego. Pod koniec września 1956 roku przed sądem stanęli trzej mężczyźni: 20-letni Józef Foltynowicz, kawaler i pracownik fizyczny (nie ukończył szkoły podstawowej), 18-letni Jerzy Sroka, kawaler, pracownik poczty i 18-letni Kazimierz Żurek. Ten ostatni jeszcze w czerwcu starał się o pracę w PKP. To oni zostali oskarżeni o udział w zabójstwie kaprala Izdebnego, choć bijących i maltretujących funkcjonariusza KBW było zdecydowanie więcej.
Jak wynikało z ustaleń milicji, Foltynowicza, Sroki i Żurka nie było wśród napastników, którzy pierwsi osaczyli kaprala. Do bicia przyłączyli się nieco później. Prokuratorom nie udało się ustalić, kim byli ludzie, którzy dopadli Izdebnego pierwsi, ani kto jeszcze go katował. Okrucieństwem miał się wyróżnić nieustalony mężczyzna w mundurze kolejarskim. Na peronie było w sumie kilkaset osób.
Choć trójka oskarżonych przyznała się do udziału w wydarzeniu na dworcu, bagatelizowała swoje czyny. Żurek przyznał się tylko do kilku kopnięć nieprzytomnego Izdebnego „w tylną część ciała”. Foltynowicz utrzymywał, że uderzył go pięć razy przed dworcem, gdy funkcjonariusz był jeszcze w pełni sił. A Sroka twierdził, że jest niewinny, bo był tylko obserwatorem.
Ponieważ jednak Sroka, Foltynowicz i Żurek obwiniali siebie nawzajem, sąd musiał wysłuchać 62 świadków linczu. Ich zeznania były wzajemnie sprzeczne. Ale wszyscy uczestnicy linczu byli zgodni co do jednego: że kapral Izdebny – którego wcześniej nie widzieli – był winny śmierci „kobiety i dzieci”.
Oskarżeni nie mieli szans na wymiganie się od odpowiedzialności. Dowody przeciwko nim – m.in. zeznania świadków i ślady krwi na garderobie oskarżonych – były zbyt mocne. Sąd zdawał sobie jednak sprawę z postępującej politycznej odwilży. Dlatego wymierzył zaskakująco łagodne kary. Foltynowicz i Sroka dostali po cztery lata i sześć miesięcy więzienia, Żurek – cztery lata.
W październiku 1956 roku, gdy nowe władze partii z Władysławem Gomułką na czele uznały, że czerwcowy protest poznaniaków był słuszny, sąd w Poznaniu umorzył dwa inne procesy, w których o wystąpienia z bronią w ręku przeciwko UB oskarżono dziewiętnastu kolejnych poznaniaków. Sroka, Foltynowicz i Żurek jako jedyni uczestnicy poznańskiego buntu odsiedzieli zasądzone kary.
Byli ostoją systemu
28 czerwca 1956 roku w Poznaniu pobito do nieprzytomności dwóch innych funkcjonariuszy UB: Stanisława Prądzyńskiego i Henryka Hołubowskiego. A podczas walk o gmach UB zginęli dwaj ubowcy. Skąd wzięło się w demonstrantach tyle nienawiści do funkcjonariuszy bezpieki? Bo bezpieka była wszechwładna. Jeszcze kilka lat wcześniej budżet Urzędu Bezpieczeństwa przekraczał wydatki państwa na oświatę. W kartotekach urzędu zgromadzono dane o ponad 5 milionach Polaków – pod obserwacją znajdował się co trzeci dorosły obywatel PRL.
W aparacie przemocy służyli młodzi robotnicy i chłopi, którzy brak wiedzy nadrabiali gorliwością. Ubecy bili i torturowali. Znęcali się nad więźniami.
Wykaz kar regulaminowych, stosowanych wobec osadzonych obejmował:
„klęczenie na podłodze z podniesionymi do góry rękami przez dwie do pięciu godzin, trwanie przez 1–2 godziny w wyciągniętej bocznej pozycji (w półobrocie) z jedną ręką i jedną nogą opartą o podłogę, osadzenie w betonowym karcerze bez okna o rozmiarach 1,5 na 2 m nago z obowiązkiem klęczenia na betonowej posadzce z rękoma podniesionymi do góry, na przykład przez całą noc i z polewaniem wśród nocy zimną wodą z kubła, przepędzanie nago korytarzami z jednoczesnym chłostaniem stalowymi prętami, bicie pałką gumową po całym ciele, bicie pałką splecioną ze stalowych drutów i powleczonych z wierzchu skórą po gołych piętach, bicie pięścią i otwartą ręką po twarzy i głowie, wiązanie w celi w kaftan bezpieczeństwa i zakuwanie w kajdanki z jednoczesnym przykuciem do pryczy”.
Po ucieczce na Zachód Józefa Światły, podpułkownika UB, i jego relacji w Radiu Wolna Europa, ujawniającej skalę zbrodni, w 1956 roku Polacy wiedzieli o torturowaniu więźniów. Wiosną 1956 roku sejm uchwalił amnestię, która otworzyła bramy więzień dla od 4 do 28 tysięcy więźniów politycznych. Wielu z nich wyszło na wolność okaleczonych fizycznie lub psychicznie. Ich opowieści brzmiały jak relacje z piekła.
Po Październiku 1956 roku władze unikały wracania do tematu linczu na Izdebnym jak ognia. Rok później Władysław Gomułka zaproponował zasunąć nad Czerwcem „zasłonę milczenia”. Historia zemsty na ubeku symbolizowała słabość władzy w „czarny czwartek” 28 czerwca 1956 roku, nie nadawała się więc do nagłośnienia. Przyczyn społecznego odwetu też nikt nie wyjaśniał – trzeba by bowiem wrócić do zbrodni aparatu bezpieczeństwa.
Piotr Bojarski – pisarz i publicysta, autor m.in. książek „1956. Przebudzeni” oraz powieści „Coraz ciemniej w Wartheland”.