fot. Dawid Tatarkiewicz

Dziady

Dawno temu, kiedy jeszcze większość zniczy miała formę otwartych, z widocznym żywym ogniem lampek, na cmentarzu na Naramowicach zobaczyłam jeden z piękniejszych i bardzo teatralnych obrazów.

W środku cmentarza stało samotne drzewo z bardzo pięknie, regularnie ukształtowaną koroną, na której wciąż jeszcze były żółte liście. Wiał delikatny wiatr, podświetlone od spodu płomykami liście drżały, zmieniając drzewo w migotliwy, zmieniany wędrującymi cieniami obiekt, wokół którego krążyły inne, podwójne cienie.

 

Ciemne sylwetki ludzi, słabo oświetlone zniczami, same wyglądały jak lalki w teatrze cieni.

Niektórym z nich towarzyszyły inne, jakby odrealnione postacie, pojawiające się na chwilę to z tej, to z innej strony, w zależności od światła, jakie dawały znicze – teatr święta zmarłych w całej swojej pełni.

Istota teatru

Obraz piękny w swej teatralności, gdzie granice między widzialnym, realnym, cieniem, postacią, mrokiem, światłem wydawały się być bardzo płynne. Pomyślałam wtedy, że kraj, w którym odprawiano tego rodzaju obrzęd niezamierzenie przyjmujący teatralną formę, musiał zrodzić wielu ludzi teatru, bo nie sposób widzieć takich obrazów i nie zostawić ich w sobie.

A więc nie Halloween z jego kostiumami, odgrywaniem postaci, performatywnymi, interakcyjnymi grami, ani nie współczesne Bale Wszystkich Świętych z ich dydaktyzmem, uniformizującymi kostiumami i przesłaniem „naszości”, a właśnie ten cmentarny obraz stał się dla mnie na chwilę ucieleśnieniem istoty teatru, który – jak się mawia – jest sztuką ulotną. A więc odpowiedzią są dziady – nie tylko te obrzędowe, czy teatralnie przedstawione w Mickiewiczowskim dramacie, ale także te, które Polacy co roku odprawiają na cmentarzach.

 

Nawet jeśli nie wierzą w powracające dusze i tak zapalają dla nich światła, by nie zbłądziły, wracając do nas – ludzi jeszcze żyjących. Te tańczące cienie, które powstają dzięki zniczom, to my i oni złączeni chwilowo w jedność – jak aktor i postać na scenie.

Teatr ulatuje, ginie wraz z końcem przedstawienia. Żyje tylko w chwili, wtedy kiedy jest wykonywany – nie zostaje po nim nic trwałego, materialnego. Zostają odczucia, „powidoki”, może czasem refleksje.

Nie ma dwóch takich samych przedstawień, mimo że za każdym razem ci sami ludzie wypowiadają te same słowa, starając się robić to tak, jak ustalili z reżyserem, i jak najlepiej. Powtarzają te same sytuacje, gesty, miny. Jako osoba oglądająca te same przedstawienia po kilka, kilkanaście razy nie muszę już wierzyć w zapewnienia znawców, że nie ma dwóch takich samych przedstawień – ja to wiem, bo to zaobserwowałam, doświadczyłam tego.

Wywoływanie duchów

Pytania aktorów po przedstawieniu: „Jak dziś poszło?” nie dotyczą wyłącznie tego, czy zagrali „dobrze” lub „źle”, ale tego: „Jaką dziś zbudowaliśmy historię?”, „Co dziś powiedzieliśmy o życiu tych ludzi, których przedstawiamy na scenie?”.

 

To sceniczne wywoływanie duchów – stwarzanie postaci ma w sobie coś z nieustannej walki życia ze śmiertelnością. Byt, jakim jest postać teatralna, istnieje tylko przez te kilkadziesiąt minut, a potem znika, czeka gdzieś w krainie potencjalności, aż ktoś ją znów wskrzesi, da jej na moment życie, które na pewno przeminie.

Takie myślenie o życiu postaci na scenie i istnieniu człowieka w świecie nie jest nowością. Jeden z najlepiej rozpoznawalnych cytatów Williama Szekspira – nie tylko dramaturga życia, ale i jednego z pierwszych filozofów teatru – to właśnie porównanie obu tych obszarów:

 

„Świat jest teatrem, aktorami ludzie, którzy kolejno wchodzą i znikają”.

 

Czyżby więc teatr był nie tylko laboratorium życia, ale także ćwiczeniami z odchodzenia? Taką sugestię postawiła amerykańska badaczka Peggy Phelan w swoich bardzo stanowczych dysputach, by za performans (a więc także teatr) uważać wyłącznie to, co dzieje się „na żywo”, czego jedyne życie jest w teraźniejszości, w czasie, który się nie powtórzy. Napisała:

 

„może tak być, że teatr (…) odpowiada psychicznej potrzebie przepróbowywania straty, a szczególnie śmierci” .

 

Chodząc do teatru, oswajamy się ze znikaniem? Ćwiczymy, jak do jest żyć dalej bez innego istnienia, które stało się dla nas bliskie, ważne, choćby tylko przez czas spektaklu? Każdy spektakl, nie tylko taki, wprost mówiący o umieraniu, jak szeroko komentowane przedstawienia z ostatniego roku w poznańskich teatrach Nowym („Prawo wyboru”, reż. Piotr Kruszczyński) i Polskim („Śmierć Jana Pawła II”, reż. Jakub Skrzywanek), może nam pomóc oswoić się z odchodzeniem i znikaniem?

 

Znakomity krytyk teatralny Janusz Majcherek próby zachowania życia w teatrze na przekór jego ulotnej naturze opisał tak:

 

„W szczątkowej i kalekiej formie teatr utrwalają recenzje, choć jako były recenzent wiem, że po latach te pisane świadectwa są jak kolekcja zasuszonych motyli – nie daj Boże wziąć do ręki. Fotografie? Wprawny historyk teatru potrafi z nich sporo wyczytać, owszem, ale postępuje jak archeolog, który ze skorup rozbitego dzbanka wyciąga wnioski o kształcie jakiejś minionej kultury. Nawet zapisy video na niewiele się zdają. Zachowują ruch, ale nie ma w nich życia – nie przenoszą emocji, wzruszenia, myśli, które związane były z konkretnym czasem i miejscem. Preparaty, którymi doprawdy trudno się przejąć, jeśli nie widziało się ich na żywo. Oglądanie zarejestrowanych przedstawień przypomina sekcję zwłok. Przy pomocy pilota można zatrzymać dowolny fragment i poddać go analizie. Ta analiza ma wszelkie cechy czynności patologa, który na stole sekcyjnym wydobywa z martwego ciała ciekawy okaz serca. Tyle że to serce nie bije” .

 

Może więc warto nie tylko przy pomocy corocznych ceremonialnych Dziadów, ale także będąc w teatrze pamiętać o ulotności życia? Odpowiedź, jaką dał Majcherek, daje nam ślad pocieszenia.

 

„Tak czy inaczej nie daje mi spokoju jedno pytanie: skoro sztuka teatru jest – zgódźmy się – ulotna, to dokąd ulata? Rozważaliśmy kiedyś ten metafizyczny w istocie problem na seminarium profesora Raszewskiego. (……) Oznajmił mianowicie, że role (a wraz z nimi cały teatr) nie giną bezpowrotnie. Owszem, znikają ze sceny, ale przecież trwają. (……) Krążą gdzieś w przestrzeni międzygwiezdnej. (…) Może to metafizyka, jak chciał Raszewski, a może fizyka? Jeśli dobrze pamiętam ze szkoły, energia nie ginie, tylko zmienia postać. Może z tych cząstek wydatkowanej kiedyś energii składa się ów '«teatr ogromny»’, który śnił Wyspiański: «’wielkie powietrzne przestrzenie / ludzie je pełnią i cienie»’” .

 

To co? Gdzie pójdziemy przepracowywać stratę?

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
5
Świetne
Świetne
3
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0