fot. materiały prasowe

Kiedy w oczach nie ma już życia

„Pisząc «Lacquer Eyes», myślałem o moim dziadku, który chorował na alzheimera i odszedł rok temu. Nie byłem przygotowany na obserwacje, które poczyniłem, kiedy jego choroba postępowała – nie byłem gotowy na jego przemianę z zabawowego, inteligentnego i bardzo mądrego inżyniera w niemal pustą skorupę po człowieku, którym był. Mówię «niemal», bo były momenty, kiedy miało się wrażenie, że część tej jego bogatej osobowości szukała jeszcze głosu, ale choroba szybko przykrywała ją swoim całunem” – mówi Witek Brylewski, który wspólnie z Karolem Chapko tworzy enigmatyczny, rockowy projekt Sour Blood.

Sebastian Gabryel: „Sour blood” ma wiele znaczeń. Może być to określenie związane z powieściami psychologicznymi, które skupiają się na tematach kryminalnych, metaforyczne odniesienie do konfliktów czy gorzkich emocji, a nawet koktajl z dodatkiem soku z krwistych pomarańczy (śmiech). Do czego odnosi się to w kontekście waszego projektu?

 

Sour Blood, materiały prasowe

Witek Brylewski: Bingo, chodziło o koktajl! (śmiech) A tak już bardziej serio, to faktycznie chodzi o emocje. Z jednej strony jest to trochę cliché, bo przecież z definicji każda sztuka ma wywoływać u odbiorcy jakieś emocje. Ale teraz nie do końca tak jest. Mam wrażenie, że coraz popularniejszym zjawiskiem jest słuchanie muzyki pod kątem poszukiwania konkretnego klimatu.

 

Wiesz, na zasadzie: „O, to jest dobra playlista do nauki”, „A to jest fajne do chilloutu”, „To sobie dodam na siłkę”.

Muzyka dla wielu stała się bardzo użytkowa, jest dziś tłem do innych aktywności, a nie rozrywką samą w sobie! To bardzo powierzchowne obcowanie ze sztuką. Ja jestem wychowany na albumach. Jako dzieciak jeździłem z discmanem przy pasie i chyba najlepszym prezentem, jaki kiedykolwiek dostałem, było etui z dodatkową kieszenią na takie foliowe koperty na CD-ki. Ulubione albumy potrafiłem całe zaśpiewać z pamięci, nie znając nawet słowa po angielsku. Dlatego aktywne słuchanie muzyki, w długich, spójnych formułach, mam we krwi. No i ta krew pojawia się też w naszej nazwie, choć kontekst jest chyba trochę inny. Po części do tej nazwy zainspirował nas wers z numeru grupy Green Day „Geek Stink Breath”. Billie Joe Armstrong śpiewa w nim: „Every hour my blood is turning sour”. To historia o wpływie cracku na użytkownika, ale akurat nie to jest istotne.

 

Spodobała mi się idea „kwaśnej krwi”, i to niekoniecznie zmieniona przez narkotyki. To raczej niepopularne określenie w języku polskim. Krew słodka albo gorzka jeszcze brzmi znajomo, ale kwaśna?

Co to w ogóle znaczy? Mówi się, że swoim zachowaniem można „napsuć komuś krwi”. Ciecz ma czasem to do siebie, że jeśli się zepsuje, to właśnie kwaśnieje. Może w tym zwrocie o „psuciu komuś krwi” coś jest – w tym, że pod wpływem skrajnych emocji czasem możemy się zmienić tak fundamentalnie, że aż fizycznie?

SG: Wśród swoich inspiracji wymieniacie zespoły i wykonawców, takich jak Ulver, Radiohead, Porcupine Tree, Katatonia czy Nils Petter Molvær. I to wyraźnie słychać w waszych utworach. To spory rozrzut stylistyczny, a jak sami przyznajecie, jest jeszcze tyle innych ciekawych stylów, że chcecie „wyrazić coś interesującego w przynajmniej kilku z nich”. Na jakie macie największy apetyt?

 

WB: Apetyt zawsze rośnie w miarę jedzenia! Dla mnie najważniejsza jest inspiracja pod wpływem chwili. Nie planuję kompozycji przez pryzmat tego, co już wcześniej wydaliśmy i co teraz ciekawie wyglądałoby w naszym dorobku, czego w nim brakuje… Jak na mnie to zbyt wyrafinowane podejście. Największy apetyt mam na kończenie naszych demówek, które akurat nabierają kształtu. Bo pewnie nie tylko ja tak mam, że mój ulubiony numer to zawsze akurat ten, który właśnie się pisze. A że zawsze jest kilka pomysłów zalegających w szufladzie – czekających na dogranie jakiegoś brakującego elementu albo na lepszą melodię na refren – to planów nigdy nie brakuje.

 

Źle się czuję, kiedy mam zbyt wiele rozgrzebanego materiału i nic co nadaje się do publikacji. Jednak wiedząc, co w tej szufladzie leży, z radością uchylę rąbka tajemnicy.

W najbliższej przyszłości możecie spodziewać się od nas kilku nowych hybryd brzmieniowych – trip-hop i post metal, synthwave i punk, ale również bardziej klasyczny numer rockowy, a także nasze pierwsze podejście do akustycznej ballady. Moim marzeniem jest, by któregoś dnia jakiś uliczny wykonawca zrezygnował z zagrania kolejny raz „Whisky” Dżemu i sięgnął po naszą balladę. Wtedy będę spełniony.

 

SG: Trochę wyprzedziłeś moje kolejne pytanie na temat waszego najnowszego singla „Lacquer Eyes”, który odbieram nie tylko jako ambitny, alternatywny rock, ale podróż w kierunku jazzu i trip-hopu. Taka hybryda też zagości u was na dłużej?

 

WB: Kto wie… Poprzednie numery nagrywaliśmy w stylistycznej strefie komfortu. Jestem przede wszystkim gitarzystą, więc kawałki „Dead Stand Up”, „Here Not Waken” czy „Revolution Now” to głównie ściana gitar. Tym razem chciałem sięgnąć po inne środki wyrazu. Słuchałem trochę więcej saksofonistów i trębaczy, jak chociażby Jan Garbarek, Erik Truffaz czy wspomniany Nils Petter Molvær. Instrumenty dęte pojawiają się też u co bardziej agresywnych wykonawców ze sceny metalowej – dobrym przykładem jest Ihsahn. Stąd pomysł na „kwaśne” solo na trąbce pod najcięższy fragment utworu, w kodzie. Ale jest też elektronika, i ona również na pewno będzie wracać w różnych wariacjach w naszych przyszłych numerach.

SG: W utworze wystąpił Bogumił Soroka, trębacz z Filharmonii Narodowej. Jak doszło do waszej współpracy? Wyobrażasz sobie jakiś wasz nowy projekt nawet w pełnej orkiestracji?

 

WB: Kiedyś Boguś uratował nas z dzikiej dżungli, kiedy zupełnie zagubieni wyszliśmy z niej nocą, podążając za słodkim dźwiękiem trąbki przeszywającym wilgotne powietrze Amazonii… A może to zaczęło się, kiedy pewnego razu napisałem do Karola [Chapko, wokalisty Sour Blood – przyp. red.] z pomysłem solówki na trąbce, który wpadł mi do głowy znikąd, kiedy wchodziłem zimą na Śnieżkę, i może wtedy Karol odpisał: „Fajny pomysł, mój szwagier gra na trąbce”.

 

Niektóre rzeczy po prostu mają się wydarzyć i już.

A co do pełnej orkiestracji, dopóki żyje John Williams i bezczelnie zgarnia zlecenia na soundtracki do pełnometrażowych „Gwiezdnych wojen”, dopóty ja raczej nie odczuję potrzeby nagrywania z orkiestrą… I nie zrozum mnie źle, bo ja uwielbiam muzykę orkiestrową, ale szczerze mówiąc, na tym etapie nie mam ani umiejętności, ani funduszy, by traktować takie pomysły poważnie. Zostawmy to muzykom przez wielkie M. My zajmiemy się biciem na cztery i tupaniem nóżką.

 

SG: Najczęściej zespoły narzucają sobie określone ramy. Skąd u was ta chęć robienia czegoś nowego za każdym razem, kiedy wchodzicie do studia? Mówicie, że nienarzucanie sobie określonego stylu to świetna zabawa, ale podejrzewam, że chyba wynika to z czegoś więcej niż tylko z chęci dostarczenia sobie twórczej rozrywki?

 

WB: Ramy są okej, o ile są odpowiednio szeroko rozłożone. Lubię zespoły, które mają swoje specyficzne brzmienie i są mu wierne. Ale jeszcze bardziej szanuję te, które na przekór własnym osiągnięciom i oczekiwaniom fanów robią totalny skok w bok. Bo czasem okazuje się, że ten skok w bok jest najciekawszym materiałem w dorobku tych bandów. Najlepszym przykładem jest Linkin Park. Po wydaniu dwóch pierwszych płyt, którymi zdefiniowali nu-metal, weszli do studia z legendarnym Rickiem Rubinem, który powiedział im coś na zasadzie: „A teraz zróbcie to inaczej niż zwykle”. I od tego czasu żaden z ich albumów nawet nie romansował z ich pierwotnym brzmieniem.

 

Jakże twórczym i ciekawym zespołem trzeba być, by tak łatwo odrzucić przepis na gwarantowany sukces i zacząć eksperymentować. Czad!

A wracając do nas, to są utwory, które pisze się niemal z automatu, kiedy tylko powstaje pierwszy szkic. Myślę, że każdy artysta od razu zdaje sobie sprawę, kiedy obcuje z konwencją, którą zna i lubi. I nie ma w tym nic złego, że pod wpływem tego napisze kolejny trzyminutowy, rockowy kawałek. Pytanie, co nastąpi po nim, a potem po kolejnym, i tak dalej.

SG: „Lacquer Eyes” opowiada o chorobie Alzheimera. To dla ciebie osobisty temat?

 

WB: Tak. Pisałem tekst myśląc o moim dziadku, który chorował na alzheimera i odszedł rok temu. Nie byłem przygotowany na obserwacje, które poczyniłem, kiedy jego choroba postępowała – nie byłem gotowy na jego przemianę z zabawowego, inteligentnego i bardzo mądrego inżyniera w niemal pustą skorupę po człowieku, którym był.

 

Mówię „niemal”, bo były momenty, kiedy miało się wrażenie, że część tej jego bogatej osobowości szukała jeszcze głosu, ale choroba szybko przykrywała ją swoim całunem.

W tym kontekście właśnie o to chodzi w tytule tego utworu. „Lacquer Eyes”, bo jest coś specyficznego w oczach starca. Jeśli przebijesz się przez ich wilgotną, świecącą powłokę i mglistą zaćmę, widać bezkresną głębię. Nie popadając w banał, myślę, że to najkrótsza droga do zobaczenia tego, co nazywamy duszą. Z drugiej strony, jeśli w tych oczach nie można już dostrzec życia, emocji, bólu i tej wspomnianej głębi, to trudno wciąż widzieć w nich człowieka.

 

SG: W ramach tego utworu zadajecie kilka pytań: Czy wszyscy na końcu po prostu zgaśniemy? Czy lepiej się z tym od razu pogodzić, czy może kwestionować? Jaka byłaby wasza odpowiedź?

 

WB: Jeżeli kiedykolwiek zbliżymy się do próby udzielenia rzetelnej odpowiedzi, to chyba dopiero na łożu śmierci, a pewnie i tam czekają nas głupoty. Ale nie trzeba być stulatkiem, by dojść do wniosku, że życie jest krótkie. Zbiorę się na powagę i moja odpowiedź zabrzmi następująco – żyj tak jak chcesz i staraj się pamiętać, że inni też próbują. A nad tym wisi jeszcze nieśmiertelne „Memento mori”. Tak na wszelki wypadek…

SG: Polecacie słuchać swojego nowego singla w samotności, najlepiej po ciemku. Zastanawiam się, czy Sour Blood to projekt wyłącznie studyjny, czy może zamierzacie zaatakować w końcu polskie kluby? Czy będzie można was posłuchać gdzieś w naszym regionie w najbliższych tygodniach?

 

WB: Oczywiście słuchajcie nas tak jak chcecie, ale słyszeliśmy plotki, że ponoć ten numer najlepiej brzmi na dobrym sprzęcie, a nie puszczany z telefonu w trakcie zmywania naczyń. Stąd zapewniamy i zawiadamiamy, że lepszy będzie z nim czas, kiedy akurat nikt i nic nie zawraca wam gitary. A odpowiadając na pytanie, to tak, na tę chwilę Sour Blood to granie stricte studyjne, ale ostatnio powiększyły się szeregi i odbyło się kilka prób na salce, dlatego kto wie, co przyniesie przyszłość. Stay tuned!

 

SG: O ile dobrze liczę, zadebiutowaliście dwa lata temu. Co jakiś czas wydajecie pojedyncze utwory. W moim odczuciu jesteście w pełni gotowi na debiutancki album. Dlaczego wciąż nie widać go na horyzoncie? A może to wyłącznie kwestia czasu i tak naprawdę prace nad nim już trwają?

 

WB: Dzięki, że tak myślisz! Wiesz, gram też w innym zespole i przy okazji wydania albumu cały czas spotykałem się z komentarzami: „A kto dziś wydaje albumy?”, „Sorry, nie mam na czym tego odsłuchać”, „Kiedy będzie na Spotify?”. I tak dalej, i tak dalej… Dzisiaj gadałem z kumplem, dziennikarzem muzycznym, o tym, jak wygląda obecnie rynek fonograficzny, i oboje przyznaliśmy, że wydawać na płytach chcielibyśmy tylko po to, by mieć ich kolekcjeę i móc posłuchać materiału na dobrym sprzęcie stereo. I na tym nasze argumenty się skończyły.

 

Para totalnych boomerów! (śmiech)

Kocham albumy i na nich się wychowałem, ale faktem jest, że ich czas mija – zwłaszcza w undergroundzie. A nawet jeśli mówilibyśmy o albumie cyfrowym, to w moim poczuciu estetyki wymagałby on spójnej oprawy tematycznej, graficznej i – co najważniejsze – brzmieniowej. Od wydania albumu bardziej zależy nam na tym, by każdy nasz numer był z innego świata. Choć nie powiem, pomysł wydania EP-ki trochę mnie kusi. Byłoby co na półkę położyć (śmiech).

SG: Zazwyczaj wywiadom na naszym portalu towarzyszą fotografie rozmówców. Tymczasem w przypadku projektu Sour Blood mamy do czynienia z dość enigmatycznym podejściem… Skąd ta tajemnica?

 

WB: Od pierwszego numeru mieliśmy bardzo konkretne pomysły na grafiki towarzyszące naszej muzyce. Bardziej niż na prezencji muzyków zależało nam na oddaniu klimatu utworu i podkreśleniu jego treści animacją z tekstem. Ta konwencja dawała nam dużo frajdy – niektóre obrazki tak bardzo były powiązane z muzyką, że łapałem za ołówek nawet już w trakcie pisania utworu. Proponowałem też dwa przewodnie kolory, by każdy numer wyróżniał się na tle pozostałych charakterystyczną szatą graficzną. Potem te szkice trafiały do różnych artystów, by porządnie to narysowali i tchnęli w nie życie. Tu należy wyróżnić Kubę Pukackiego, z którym zrobiliśmy już trzy takie klipy. Kuba zawsze od razu rozumie, na czym polega pomysł i przez swój wkład sprawia, że zyskuje on na jakości. Anonimowość nigdy nie była celem samym w sobie i mogę zdradzić, że już w kolejnym utworze zobaczycie zespół z krwi i kości.

 

Sour Blood – studyjny projekt z Poznania, który eksploruje alternatywny rock, zbudowany na współpracy gitarzysty Witka Brylewskiego i wokalisty Karola Chapko. Ich twórczość jest intensywną podróżą przez różne gatunki muzyczne: od rocka, przez elementy jazzu i trip-hopu, po elektronikę. Jak sami mówią, zależy im na nieograniczonym odkrywaniu muzycznych stylów, aby ich muzyka była zarówno świeża, jak i inspirująca dla nich samych oraz dla słuchaczy. Ich najnowszy utwór „Lacquer Eyes” to ciemny, melancholijny numer dotykający tematu choroby Alzheimera.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
1
Świetne
Świetne
5
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0