Sztuka i okolice: „Ukryta sprężyna” i Cabré
Opublikowano:
23 stycznia 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Przez dwa lata pandemii nie miałam nawet kataru. Organizm zmobilizował się i dzielnie nie dopuszczał do siebie żadnych wirusów, żadnych bakterii. Ale pandemia się skończyła, nastąpiło wewnętrzne poluzowanie (albo „zmęczenie materiału” – bo ile można trwać w stanie gotowości bojowej?) i posypały się infekcje: od kilku tygodni przechodzę płynnie z jednej w drugą. Bolą mięśnie, boli głowa, łzawią oczy.
Nie umiera się od tego, ale utrzymanie wcześniejszej aktywności fizycznej jest prawie niemożliwe, a i twórcza kondycja szwankuje. Pozostaje siedzenie lub leżenie. A w tej pozycji co? Książki? Filmy? Tylko pod warunkiem, że jest wartka akcja.
Namiętnie więc czytam kryminały, nie będąc wcale ich miłośniczką. Wmawiam sobie, że nie marnuję przy tym czasu, bo poznaję wreszcie cechy gatunku najchętniej – obok literatury non-fiction – wydawanego w Polsce. Może podświadomie przygotowuję się do ich pisania? A może to deterministyczna potrzeba znalezienia się w świecie jakoś uporządkowanym i – summa summarum – przewidywalnym?
Owszem, świat to mroczny, w centrum zbrodnia, częste zwroty akcji, mnożące się wątki i tak dalej, niemniej na końcu, choćby nie wiem jak fabuła była poplątana i straszna, wygrywa dobro, wygrywa prawda – ziemia znowu się kręci ze swą stałą prędkością, słońce wschodzi i zachodzi jak powinno, jak wcześniej, wszystko trafia na stare koleiny…
Kryminały to takie baśnie dla dorosłych. Kto wie, może właśnie je by pisali bracia Grimm, gdyby dzisiaj żyli? Chociaż z drugiej strony… gdyby nie ich (i innych baśniopisarzy – oddajmy im sprawiedliwość) zamiłowanie do legend i podań ludowych, pewnie w większym trudzie rodziłaby się powieść kryminalna, bo zbrodnia – rzecz jasna– na świecie zawsze była, ale potrzebny był jeszcze schemat opisu – schemat, wedle którego „nie wszystko złoto, co się świeci”, a na końcu „żyje się długo i szczęśliwie”. Człowiek, nękany przez różnego typu zło, zawsze marzył, by triumfowało dobro.
To była nagroda za cierpienie. Nic się tu nie zmieniło przez wieki. No może coraz mniej w nas wiary w mądrość „gatunkową”. Katastrofa klimatyczna uzmysławia, że homo sapiens nie wykształciło w sobie odruchów samoobronnych i nie da się powiedzieć, że nieświadomie zmierzamy ku samozagładzie. Ale – wiadomo: mimo wszystko nadzieja umiera ostatnia, więc pielęgnujemy ją w sobie, bo inaczej trudno by było tkwić na tym świecie.
Zwłaszcza, że przecież nie tylko problemy klimatyczne działają przygnębiająco. Całą naszą rzeczywistość coraz trudniej zrozumieć. Nie umiemy powiązać skutku z przyczyną. Może dlatego, że przyczyn jest coraz więcej, coraz bardziej rozproszonych i bardzo chcemy, by anegdotą pozostawało stwierdzenie Edwarda Lorenza, że trzepot skrzydeł motyla w Ohio może po kilku dniach spowodować burzę piaskową w Teksasie…
Kryminały są niezłą pomocą w zrozumieniu, że świat działa na zasadzie naczyń połączonych. Każda zbrodnia zaplątana jest przecież w jakąś sieć, coś z czegoś wynika…
Kilka dni temu dotarła do mnie najnowsza powieść Jaume Cabré „Spaleni w ogniu”. Uwielbiam tego pisarza. Przeczytałam wszystko, co ukazało się na naszym rynku. Cenię go przede wszystkim za konstrukcję. W swoich powieściach zawsze wykorzystuje to, co ja nazywam myśleniem panoramicznym, a co Zygmunt Bauman nazwałby pewnie egzemplifikacją „ukrytych sprężyn”.
„Ukryte sprężyny” wykluczają przypadek, nakazują za to dostrzeżenie połączeń między tym, co przeszłe a tym, co teraźniejsze. Odległość czasowo-przestrzenna może być ogromna, dlatego owo powiązanie widoczne jest dopiero z punktu dojścia, tego ostatniego; wtedy można analizować to, co było. I wtedy okazuje się, że…wszystko jest po coś. Nawet z pozoru nic nie znaczące.
„Spaleni w ogniu” to też w sumie kryminał. Jest zbrodnia, polowanie na jej świadka – niezwykle wszystko wymyśle. I jak to u Cabré, plątanina czasów i wątków, wymagająca nasilenia koncentracji, by się nie pogubić i… chwycić nić z rozmotanego kłębka. Im bliżej końca, tym oczywistsza staje się struktura, którą można opisać jednym zdaniem z Bułhakowa:
„Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, i nie dość, że kupiła, ale już go nawet rozlała”.
Co było potem w „Mistrzu i Małgorzacie”, wszyscy pamiętamy: czas i przestrzeń się skrzyżowały i świat się zawalił.
Różnica między kryminałami a Cabré polega na tym, że u tego drugiego nie ma happy endu – dobro nie wygrywa. I dlatego bliższe jest życiowej prawdy. A zdarzenia, które doprowadziły do ostatecznej katastrofy były tak odległe, tak z różnych porządków, że początkowo z niejakim zdziwieniem wchodzimy w te historie. Nauczeni jednak wcześniejszym doświadczeniem, bo u Cabré zawsze jest pod tym względem podobnie, domyślamy się oczywiście, że coś musi je łączyć, momentami jednak irytacja bierze górę, bo opowieść (uwaga: spojler!) o zwierzętach pojawia się w najbardziej pasjonujących momentach historii ludzkiej i – znowu jak to u Cabré – wchodzi w nią płynnie, łamiąc reguły stylistyczne, bez uprzedzenia, na „jednym oddechu”, w obrębie jednego zdania, więc nieustająco powiela szok.
Szok przerywanej narracji, w której już zdążyliśmy się umościć, którą zaczęliśmy się rozsmakowywać…
Ale czy tak nie jest też w życiu? Nikt przecież nie uprzedza, że nastąpi zmiana. To się nazywa „efekt zaskoczenia”, prawda? Pamiętam, kiedy lata temu, w ramach restrukturyzacji, zwalniano mnie z telewizji… Byłam w trakcie pracy nad filmem, miała potrwać jeszcze kilka miesięcy. Nic nie zapowiadało takiego obrotu sprawy; pracę kończyłam z wypowiedzeniem w kieszeni, jako współpracownik.
Ale czy naprawdę nie wydarzyło się wcześniej nic takiego, co by można uznać za sygnał końca? Wydarzyło się, a jakże! Po jakimś czasie było to jasne. Tyle tylko, że z kolei, gdyby nie tamten finał, nie zdarzyłoby się to, co się zdarzyło później i pewnie bym nie rozmawiała dzisiaj tu z państwem.
No więc tak – życie zbudowane jest ze sprężyn: jedną wciskamy, inna wyskakuje, bo jak to śpiewał Jan Kaczmarek:
„… pero, pero – bilans musi wyjść na zero”.