Sztuka i okolice: wartość twórczości
Opublikowano:
20 czerwca 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Na Facebooku od jakiegoś czasu wyświetla się spot ZASP-u, w którym siedmioro aktorów powtarza: „Tantiemy z internetu. Tantiemy z reemitowania. Tantiemy z form audialnych. Tak jest w całej Europie. Czas na Polskę”
11 czerwca pod sejmem odbyła się pikieta środowisk twórczych pod hasłem „Twórczość ma wartość”. Ruszyły prace Sejmowej Komisji Kultury nad zmianami w prawie autorskim i prawach pokrewnych. Obecnie obowiązujące przepisy powstały trzydzieści lat temu. Artykuł 70. rzeczonej ustawy dotyka takich pól eksploatacji jak kino, telewizja, DVD, VHS, kserokopie, druk papierowy… Trzydzieści lat temu nikt nie przypuszczał, że internet stworzy tak wielkie możliwości nie tylko stricte komunikacyjne, ale i twórcze czy odtwórcze (w Polsce działa od 1991 roku, w Europie od 1982, a w Stanach Zjednoczonych od 1969), nie uwzględniono więc streamingów, platform cyfrowych, ale także audiobooków, e-booków, telewizji kablowych, że o AI nie wspomnę. Świat przyspieszył, zmienił się diametralnie, a przepisy się do niego nie dostosowały. Same nie mogły. Dopiero teraz rząd postanowił coś z tym zrobić. Byle nie szybko, a dobrze – jak wszyscy mówią – byle uwzględniono specyfikę różnych grup twórczych, byle to wszystko korespondowało z tym, co sprawdzono już w innych krajach. Choćby tylko europejskich.
Kultura w Polsce od czasów powojennych nie cieszy się zbyt wielką estymą. Owszem, aktorzy, aktorki, reżyserki czy reżyserzy filmowi bywają obiektami westchnień i marzeń, i być może ich kariery pchały kolejne pokolenia maturzystów w stronę szkół teatralnych; w wywiadach i na zdjęciach prasowych ich świat wygląda idealnie, ale rzeczywistość, po zejściu z planu, bajkową być nie musi. „Kolorowymi ptakami” jawią się plastycy i plastyczki, w mediach czasami pojawiają się informacje o bajońskich kwotach, za które sprzedali swe prace, ale już ani słowa nie ma o tym, na jaki czas muszą te pieniądze wystarczyć – i że nie spływają one ani co miesiąc, ani nawet co kwartał, czasami to tylko „strzał jednorazowy”, bywa że honorarium pojawia się raz na rok, a niekiedy i jeszcze rzadziej.
Na przeciwnym biegunie jednak widniało zawsze romantyczne hasło, że artysta, by tworzyć, powinien przymierać z głodu i najlepiej młodo umrzeć na suchoty. Mamy mocno wbite w głowę dziewiętnastowieczne ryciny z poetą otulonym pledem, ślęczącym nad kartką papieru, obok ledwo tląca się świeczka i wyraźne szpary w deskach poddasza, które zajmuje… No, ale też zawsze można wzruszyć ramionami i powiedzieć: skoro artysta czy artystka nie chce tak żyć, nie może się utrzymać z twórczości, niech zmieni zawód. Proste? Proste.
Tworzenia raczej nie uważano za pracę. To były czyjeś fanaberie, hobby. No, dobra – było paru, którzy jakoś wzbudzali szacunek. Na ogół mężczyźni. Bo kobiety – wiadomo, miały inną rolę wyznaczoną przez tradycję. Kamińska? Poświatowska? Hartwig? Szymborska? Wyjątki potwierdzające regułę… Dyktatura proletariatu absolutnie nie po to powstała, by stawiać na piedestale tych, którzy nie zarabiali fizyczną pracą na chleb powszedni. „Pisarze do piór” było co prawda, ale zaraz obok „Syjoniści do Syjonu”…
Czy cokolwiek się zmieniło w tak zwanym odbiorze ogólnym wraz z polityczno-gospodarczą transformacją?
Pamiętam z lat dziewięćdziesiątych rozmowy z taksówkarzami, ludźmi w pociągach – na moje dziennikarstwo patrzono za każdym razem podejrzliwie, uważając, że pieniądze dostaję za „bywanie na premierach, koncertach, wernisażach, bankietach oraz za czytanie książek”. Kiedyś weszłam w dłuższą wymianę zdań z taksówkarzem właśnie, który bardzo narzekał na swój ciężki los, a mnie zazdrościł „lekkości” pracy. Opowiedziałam mu ze szczegółami, jak wyglądał mój dzień na Festiwalu Teatralnym Malta, z którego przygotowywałam codzienne relacje dla TVP: o której dzień zaczynałam, o której kończyłam, co musiałam zrobić po kolei w międzyczasie i że nie wracałam na noc do domu, bo się nie opłacało jechać na cztery godziny. I tak przez tydzień. Oglądał? Tak, raz mu się zdarzyło. „Krótkie to było” – stwierdził. „Krótkie – przyznałam. – Zaledwie dwadzieścia minut na ekranie, a tyle godzin roboty”. Na koniec zapytałam, czy chciałby wskoczyć w moje buty. Przeprosił. Dobre chociaż to. Jestem jednak pewna, że za jakiś czas wyrzucił z głowy tę rozmowę i znowu powtarzał androny o tym, jak fajnie się żyje różnym twórcom, a dziennikarzom to już w ogóle. Zwłaszcza tym od kultury.
Nie zajmuję się już telewizją. Po rozstaniu z nią zaczęłam pisać. Jak to mówią: każdy ma w sobie chociaż jedną książkę – chciałam sprawdzić, jaka jest we mnie. Najpierw wygrałam konkurs na opowiadanie, a potem pomyślałam, że skoro nie nakręcę już filmu o flamenco (nie tylko o tańcu, ale całej filozofii życia w nim zamkniętej, bo flamenco to nie sama gitara i taniec, ale i poezja Lorki, i cały system wartości, który sprowadza się do tego, że życie trzeba przeżyć jak najpełniej, jak najlepiej, zanurzając się w jego wszystkich kolorach i angażując się we wszystko na sto procent), do którego od jakiegoś czasu się przygotowywałam, a wygrany konkurs, na który zgłosiło się ponad czterysta autorek i autorów (nie tylko debiutujących), dowodził, że jakoś nie najgorzej składam słowa, to może tę moją hiszpańską opowieść uda mi się przenieść na papier, bo przecież wiem, jak ma wyglądać, zmienią się tylko środki artystycznego wyrazu. Z jednej książki zrobiły się trzy… Tak czasami bywa. A książki dobrze się sprzedawały, chętnie były czytane, nawet organizowano na nie zapisy w bibliotekach. Powstały też audiobooki i e-booki… Z umowy z wydawnictwem wynikało, że jakiś procent będę dostawać od sprzedaży. W praktyce to oznaczało 3 czy 4 złote od egzemplarza. Cena okładkowa między 30 a 40 złotych (tyle płacił ten, kto ją kupował)… Tak, autor dostaje mniej więcej 10 procent. Plus wcześniej zaliczkę, za którą może przeżyć kilka miesięcy w najlepszym wypadku.
W 2015 roku Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zostało zmuszone do wdrożenia wreszcie unijnej dyrektywy z 1992 roku, która rekompensuje pisarzom, pisarkom, tłumaczom, tłumaczkom, wydawnictwom straty wynikające z faktu, że część książek trafia do bibliotek i są tu za darmo wypożyczane. Jeden egzemplarz „obsługuje” kilkadziesiąt osób, jak film z platformy cyfrowej. Wspaniale – książka żyje, co w dzisiejszych czasach coraz krótszego jej żywota (bo książka się urynkowiła i kolejne premiery spychają w niebyt promocyjny premiery wcześniejsze) jest dla niej absolutnie cudowne i dopieszcza ego twórcy czy twórczyni, którzy z czystym sumieniem mogą uznać, że trafili z tematem w zainteresowanie, że napisali po prostu dobrą rzecz i powinni brać się do następnej. No, ale… gdyby nie biblioteki, to może ci sami ludzie poszliby po pożądany tytuł do księgarni? Biblioteki są darmowym streamingiem, a w odróżnieniu od innych „strumieni nadawczych” można z niego korzystać już w dniu premiery książki. Inaczej niż w przypadku filmu…
Rekompensaty za wypożyczenia nie pochodzą z budżetu bibliotek, nie uszczuplają finansów przeznaczonych na kolejne zakupy. Nie płacą za nie też bibliotekarze z własnej kieszeni. Nic z tych rzeczy! Realizuje się je z Funduszu Promocji Kultury, a ten zasilany jest z odpisów od gier hazardowych. Fundusz pozostaje w gestii Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Problemem jest to, że od początku to kwota zmieniająca się minimalnie, oscylująca wokół 4 milionów złotych. Tak sobie 9 lat temu ustalono, że ma być mniej więcej pięcioprocentowym odpowiednikiem sumy przeznaczonej na zakup nowych książek. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że w 2022 roku wypożyczeń było ponad 100 milionów, okaże się, że do pisarzy i pisarek trafiało 4 grosze od każdego wypożyczenia. Czyli… żeby autor/autorka mógł/mogła kupić sobie jednorazowy bilet na tramwaj – dla uproszczenia kosztujący 4 złote – jego/jej książkę trzeba by było wypożyczyć 100 razy.
Tantiemy te wypłacane są raz w roku, dotyczą roku poprzedniego, przy czym obowiązujący dotąd system jest oparty na dziwnych założeniach: nie monitoruje się wszystkich 7639 bibliotek w Polsce, tylko 60… Nie wiadomo, według jakiego klucza je wybrano ani dlaczego do tej grupy trafiła jako jedyna z województwa śląskiego placówka w Ornontowicach koło Mikołowa, a nie trafiła ani jedna z województwa pomorskiego czy małopolskiego.
Aktorzy mają płacone tantiemy za odtworzenia filmów w kinach i telewizji, żądają rekompensat z internetu. Mają rację. W 2022 roku Stowarzyszenie Autorów ZAiKS pozyskało dla muzyków ponad 160 milionów złotych z tytułu odtworzeń muzyki zarówno online, jak i w mediach (z samych stacji radiowych to ponad 52 miliony). Nikt nie podważa słuszności protestów ani zasady płacenia tantiem – na przykład – autorom piosenek. Kiedy pisarze/pisarki, tłumacze/tłumaczki upominają się o lepsze traktowanie siebie, słyszą: „A niech się cieszą, że w ogóle są czytani”.
Jakiś czas temu zamieściłam na Facebooku post na ten temat i w komentarzach przeczytałam, że „mam się cieszyć” właśnie, a jak napiszę bestseller, to w ogóle problemu nie będzie, bo wszyscy będą się o tę moją książkę zabijać. Może i tak. Tylko… co to jest bestseller? Czym sukces mierzyć? Być jak Remigiusz Mróz czy jak Olga Tokarczuk, która mimo Nobla do najpoczytniejszych nie należy i o nakładach milionowych może co najwyżej pomarzyć?
Najczęstszy nakład w polskich warunkach to około 3 tysięcy egzemplarzy (jasne: Tokarczuk, Dehnel, Miłoszewski, Piątek, Chmielarz mają dużo większe). Zwyczajowo rodzimy pisarz/ rodzima pisarka swoją twórczość uprawia „po godzinach”. Musi pisać? Musi. To tak zwany „imperatyw wewnętrzny”, taka „skaza” – że właśnie w ten sposób komunikuje się ze światem, a czasem uważa, że coś istotnego ma do powiedzenia. Pierwszym sprawdzianem, że ma rację, jest zainteresowanie wydawnictwa: jeśli przejdzie wstępną selekcję, w ruch idą „wewnętrzne młyny” rzucające książkę na żer różnym recenzentom, potem następuje weryfikacja biznesowa, bo książka musi mieć „potencjał sprzedażowy” – jeśli kalkulacja wyjdzie na jej korzyść, zaczyna się praca redakcyjna, drukowanie, promocja i sprzedaż. Potem autor/autorka ma cykl spotkań, czasami coś na nich zarobi, a jak się uda, dostanie też jakąś nagrodę… Pewnie na palcach obu rąk dałoby się policzyć tych i te, którzy i które żyją wyłącznie z pisarstwa. Lekki chleb? Spróbujcie. Pisarzem się jednak nie zostaje po pierwszej książce… A napisać z sensem te 300 czy 400 stron wcale nie jest prosto. Nawet, jeśli nie ma się ambicji na bestseller. Zgrozą wieje, kiedy ktoś chce pisać nie powieści, a literaturę z gatunku non-fiction, bo czasami sam research zajmuje rok i więcej. I tego już nie da się załatwić „po godzinach”, „hobbystycznie” – to już czysty hardcore: trzeba skupić się na jednym, na tej jednej konkretnej robocie. Jacek Dehnel nad swoimi „Łabędziami” spędził kilka lat, Olga Tokarczuk „Ksiąg Jakubowych” też nie napisała w kilka wieczorów…
Muzea utrzymywane są z podatków, a jednak wchodząc do nich, musisz kupić bilet, by móc oglądać rzeźby i obrazy. Płacisz i nie dyskutujesz. Twórczość ma swoją wartość. Choćby symboliczną. Za wypożyczenia w bibliotece nie ponosisz kosztów. Książkę masz za darmo. Może dlatego pisarzy/pisarek, tłumaczy/tłumaczek u nas się nie szanuje? Jeśli ktoś twierdzi, że ten rodzaj twórczości nie jest pracą, to znaczy, że ma ją za nic… Faktem jest, że taki zawód w polskich przepisach nie istnieje, ale to nie oznacza, że powstawanie książki nie wymaga czasu i wysiłku, że wystarczy magiczna różdżka, by kartki się zapełniły. W Irlandii postanowiono wypłacać pisarzom i pisarkom pensje. W tym roku startuje tam pilotażowy program, w Skandynawii od dawna za wypożyczenia biblioteczne płaci się nie symboliczne, a znaczące kwoty; w Szwecji na ten cel w 2024 roku rząd przeznaczy równowartość około 95 milionów złotych (kraj liczy 10 milionów mieszkańców). Polscy autorzy i autorki chcieliby otrzymywać 40 groszy od wypożyczonej książki, zamiast 4 groszy jak dotychczas. Nie powstanie z tego powodu nowa kasta milionerów. Zresztą system ma wspierać najsłabszych. Ci najmocniejsi poradzą sobie i bez niego. Powtarzam: dziś na tantiemy biblioteczne przeznacza się u nas 4 miliony złotych (w prawie czterdziestomilionowym kraju). Przy ponad 160 milionach dla muzyków. Pisarze i pisarki są najgorzej traktowaną grupą twórczą w kraju, z najmniejszym wsparciem ze strony państwa. Może stąd bierze się też ogólny stosunek do książek, do czytelnictwa? Tak, książki są u nas drogie, ale pisarze/pisarki… no, właśnie.