„Turandot” poprawiona
Opublikowano:
25 czerwca 2025
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Na nową inscenizację „Turandot” Pucciniego poznańscy melomani czekali 43 lata. Wśród publiczności można było spotkać artystów związanych z premierą z 1982 roku: Józefa Kolesińskiego (odtwórcę Kalafa), Mieczysława Dondajewskiego (kierownika muzycznego), Jolantę Dota-Komorowską (kierowniczkę chóru)...
Niedokończone dzieło Giaccomo Pucciniego stawia duży opór inscenizatorom i wykonawcom. Na początek trzeba wybrać wersję zakończenia, ponieważ po śmierci kompozytora zostały podjęte dwie próby dokończenia przerwanego procesu twórczego. Jako pierwszy odważył się na ten krok Franco Alfano (premiera odbyła się 1926 roku w La Scali).
W 2001 roku nową wersję zakończenia stworzył Luciano Berio i ją właśnie usłyszeliśmy 7 czerwca w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Następny krok to konwencja inscenizacyjna. Libretto nie jest oczywiste i daje szerokie możliwości realizatorom, z którymi publiczność może, ale nie musi się zgodzić.
Na koniec zostają kwestie obsadowe: jeśli teatr nie ma odtwórców Turandot i Kalafa, lepiej sobie darować wystawienie tej opery.
Finał wskazówką
Dyskusja, które zakończenie jest lepsze, trwa i będzie trwała. Mnie przekonała wypowiedź przedpremierowa kierownika muzycznego Jacka Kaspszyka, że wersja Berio zbliża nas do współczesności. Dyrygent mówił: „[…] ma ono o wiele więcej dramaturgii i stanowi kodę, pokazuje, jak Puccini w ostatnim okresie porzucał swój język muzyczny znany z «Toski» i […] w zupełnie nowej perspektywie harmonicznej patrzył w przyszłość. I dlatego sądzę, że ta instrumentacja jest ciekawsza”.
Wybór muzycznego zakończenia opery poznańskich realizatorów można potraktować jako trop inscenizacyjny, który pozwoli reżyserowi wychylić się w przyszłość teatralną, skorzystać ze świata popkultury, zachowując mniej lub bardziej wierność baśni, z której wyrasta libretto. I poniekąd tak się stało w wersji Rana Arthura Brauna, który jest jednocześnie reżyserem, scenografem i choreografem. Jako reżyser nie potrafi jednak klarownie opowiedzieć historii, nie pracuje z śpiewakami-aktorami nad kreowaniem postaci scenicznej, stosuje banalne – często tautologiczne chwyty (prababka na księżycu unosząca się nad sceną, kiedy Turandot o niej śpiewa).
Z jednej strony wprowadza w przestrzeń gry różowe i żółte tygrysy animowane przez tancerzy oraz smoki ziejące ogniem, z drugiej sceny zbiorowe nawiązujące do tradycji chińskiej pieśni masowej rodem z czasów rewolucji kulturalnej. Reżyser miesza konwencje, i co najważniejsze, zmienia zakończenie, które dramaturgicznie koresponduje co prawda z wersją Berio, ale zmienia sens dzieła Pucciniego. W oryginale opera kończy się pochwałą miłości, a nie morderstwem Kalafa, Timura i samobójstwem Turandot – jak proponuje Braun. Co innego widzimy, a co innego słyszymy. Jako scenograf łączy kicz z wyrafinowaniem. I wreszcie choreografia. W tej ostatniej roli Braun poniósł totalną klęskę. Przede wszystkim trudno ją dostrzec poza „pląsami” kolorowych tygrysów i dość zabawnymi ruchami Pinga, Ponga i Panga. Chyba, że zaintrygują nas sceny walki? Ale ich użycie wydaje mi się zbędne, ponieważ poza wątpliwym popisem, niewiele nowego wnoszą do inscenizacji opery. Czasami warto pamiętać o zasadzie: nadmiar szkodzi.
Pokonani przez orkiestrę
Nie ukrywam, że czekałem na Iwonę Sobotkę w roli Turandot. Zaintrygowała mnie, kiedy pojawiła się na scenie: hieratyczna, wyniosła, zimna, świetnie ogrywająca kostium. Rozpoczęła pięknie: mocny głos i… w miarę upływu akcji coraz częściej artystka musiała koncentrować się na walce z orkiestrą pod batutą Jacka Kaspszyka. W tej konkurencji przegrali wszyscy soliści. Orkiestra była ponad nimi – z wyjątkiem chóru, który swoją mocą mógł z nią konkurować.
Im bliżej końca, tym Sobotka musiała śpiewać głośniej, tracąc co nieco ze swojego pięknego głosu. W tej rywalizacji na głośność jako pierwszy przegrał jednak odtwórca roli Kalafa – Hovhannes Ayvazyan. Zupełnie niezauważenie przemykał się po scenie dość potężny (ze względu na posturę) bas – Gosh Sargsyan. Obaj panowie rozczarowali także aktorsko.
Reżyser chyba im nie wytłumaczył, kim w tej inscenizacji są: Ayvazyan przypominał mi urzędnika na delegacji z ręką w kieszeni, który nie wiedzieć czemu zabiega o względy księżniczki; Sargsyan – mógłby być urzędnikiem nieco wyższej rangi (albo kelnerem – jak to powiedziała moja znajoma). Trudny do określenia jest także status Liu w tej inscenizacji (bardzo dobra wokalnie Ruslana Koval).
Nowa poznańska „Turandot” jest pozbawiona emocji, które nawet jeśli gdzieś po scenie się błąkały, to skryły się pod masą dźwiękową płynącą z kanału orkiestrowego i pod nadmiarem pomysłów inscenizacyjnych reżysera. A przecież właśnie ta opera Pucciniego – mimo dużego aparatu wykonawczego – jest w gruncie rzeczy bardzo kameralna; dramat rozgrywa się głównie pomiędzy Turandot a Kalafem. Pozostali bohaterowie stanowią tło.
Odrobina nostalgii
Nie bez powodu nawiązałem do „Turandot” z 1982 roku. Nie oglądałem premierowego przedstawienia, tylko późniejsze, takie codzienne, zwyczajne. Śpiewali Krystyna Kujawińska i Józef Kolesiński.
Co to była za uczta. Ich głosy brzmią mi uszach do dziś, chociaż w ogóle nie pamiętam inscenizacji.
Bardzo dobrze wspominam z kolei widowisko plenerowe Michała Znanieckiego, który pokazał tę historię w 2010 roku na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu. Natomiast spośród solistów zapadła mi w pamięć tylko odtwórczyni Liu – Anna Lichorowicz.
Giaccomo Puccini, „Turandot”
Kierownictwo muzyczne – Jacek Kaspszyk
Reżyseria, scenografia, choreografia – Ran Arthur Braun
Kostiumy – Grażyna Bittner
Kierownictwo chóru – Mariusz Otto
Premiera 7 czerwca 2025 roku w Teatrze Wielkim w Poznaniu