Ukraińskie sny w Polsce
Opublikowano:
11 lipca 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Dzisiaj bez bajki. Jestem zmęczona. Jestem bardzo zmęczona, bo znów musiałam prać w rękach. Nawet pralka nie da rady z tym smrodem. Co to za ręce? Czy to są ręce malarki? Nie. Muszą być wymazane farbą, śmierdzieć rozpuszczalnikiem, a nie twoim gównem. (...) Dawno, dawno temu był sobie Staszek. Dawno, dawno temu Staszek był malarzem. A co Staszkowi wychodziło najlepiej? Światło i cień. Chcesz usłyszeć, jak Staszek pracował z cieniem? Jesteś pewny?
– pyta Ukrainka Rita (Maria Bruni), po czym chowa się na zasłoną i zaczyna odgrywać teatr cieni, wygłaszając poetycki monolog o tworzeniu sztuki. Ta wypowiedź jest nasycona w dodatku erotyzmem, a więc – zmysłowością, jakże blisko sytuującą się względem malarstwa, wywołującego przecież różne bodźce.
Uaktywnia się poprzez tę dziedzinę nie tylko wzrok, ale pośrednio i dotyk, a dla twórcy czy obserwatora procesu powstawania dzieła – węch czy słuch.
Krótki, dobranockowy teatrzyk cieni Rita odgrywa dla starego, schorowanego człowieka – nieobecnego w przedstawieniu malarza, cenionego krakowskiego profesora, w którego mieszkaniu przebywa ona i jej partner Stanisław Godlewski (neurotyczny Tomasz Mycan). To zapewne żart towarzysko-środowiskowy, bo pod tym imieniem i nazwiskiem odszukamy znanego i cenionego krytyka teatralnego.
Związek tej pary – Polaka i Ukrainki, mężczyzny i kobiety, artysty udręczonego niemocą twórczą i zaradnej, wspierającej go partnerki – znajduje się w stanie permanentnego kryzysu, spowodowanego wieloma kwestiami: uczuciowymi, ekonomicznymi, politycznymi, społecznymi, obyczajowymi.
Mimo wszystko, a może właśnie dlatego – zdają się oni skrajnie uzależnieni od siebie i łączącej ich, toksycznej i skomplikowanej relacji, opartej na wielu zależnościach. Zasupłani, spleceni i sfrustrowani, pędzą egzystencję w klaustrofobicznej przestrzeni, oddanej za pomocą scenografii sypialniano-łazienkowo-kuchennej (autorstwa Piotra Kruszczyńskiego).
Już od samego początku „Zamknięte pokoje” – rzecz z poziomu opowieści miłosna – trzeba odbierać tak wielozmysłowo i wielofunkcyjnie, jak ujęte jest w nim malarstwo i obiekty scenograficzne, co i rusz zmieniające, w ramach magii i umowności teatru, swoje przeznaczenie i charakter.
Pozostaje jeszcze próbować złapać wzrokiem liczne, przecinające się ze sobą drogi interpretacji, z których metarefleksja o sztuce wydaje mi się jedną z najciekawszych.
Na poznańskiej scenie
Drugi rok spoglądam z rosnącym podziwem na Marię Bruni – artystkę pochodzącą z Mariupola, która w 2022 roku, po inwazji Rosji na Ukrainę, opuściła ojczyznę i została najpierw rezydentką Teatru Nowego w Poznaniu, a potem jego aktorką.
Śledząc jej występy w kolejnych spektaklach raz za razem przekonywałem się, jak znakomitą jest aktorką.
W fascynująco-upiornej wizji współczesnej Polski „Alte hajm / Stary dom” Rubenfelda i Wierzchowskiego gra Nataszę Cymerman. To osoba z zewnątrz, która trafia na niefortunne przyjęcie urodzinowe do nie-do-końca-martwego, pożydowskiego domu. Natasza sama ma pochodzenie żydowskie, choć nie postrzega siebie jako Żydówki. To pozornie postać podporządkowana partnerowi Krystianowi, lecz wraz z upływem czasu poznajemy jej siłę i ukrytą zdolność do sprzeciwienia się nagle narzuconemu jej przez mężczyznę małżeństwu.
Z kolei w przedstawieniu „Kilka dziewczyn / Some girl(s)” – wyśmienitej interpretacji tekstu Neila LaBute’a dokonanej przez Kruszczyńskiego – Bruni dokonuje skrajnej metamorfozy w przytłoczoną codziennością „żonę i matkę”. Wciela się w rolę Sam, licealną partnerkę głównego bohatera – „dziewczynę, na którą wystarczy spojrzeć, żeby zobaczyć całą jej przyszłość”.
I ma do zaśpiewania piosenkę, którą wykonuje tak przejmująco, że dezorientuje widza, zaskakując go ukrytą głębią postaci (a także – sporym talentem wokalnym).
Wreszcie – trudno mi sobie wręcz wyobrazić „Woyzecka” w reżyserii Zdenki Pszczołowskiej – roztańczonego, kwaśnego i przepalonego atmosferą biedazachodniości lat 90. – bez Bruni jako trochę wycofanej taksówkarki Małgorzaty Tausf.
Georg Büchner byłby może i zdziwiony, ale czy aby negatywnie?
Przy tej okazji można docenić spory talent taneczny aktorki (zresztą tańce synchroniczne mają w tym przedstawieniu jakiś kiczowaty urok i hipnotyczną jakość rodem z popowych teledysków Jaya Chou do „Cesarzowej” Zhanga Yimou).
W leju po bombie
Maria Bruni „Zamknięte pokoje” stworzyła w ramach programu stypendialnego dla twórców i twórczyń z Białorusi i Ukrainy, który jest organizowany przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego. To jej zapierające dech tour de force, w którym demonstruje swoje wszechstronne możliwości jako autorka tekstu sztuki, reżyserka, aktorka, piosenkarka i narratorka. Jak sprawdzimy jej biogram, to odkryjemy, że ma za sobą wiele doświadczeń: zajmowała się dubbingiem, pracowała w kinie i telewizji, była autorką i scenarzystką seriali fabularnych i dokumentalnych. W takiej perspektywie ta rzadko spotykana zdolność do stworzenia przedstawienia prawie że w pojedynkę stanie się bardziej zrozumiała.
Co znaczące – na dzień premiery przedstawienia wybrana została druga rocznica zbombardowania przez Rosjan teatru w Mariupolu, rodzinnym mieście Bruni.
Ta symboliczność, wątki związane z wojną, agresją Rosji na Ukrainę czy patriotyzmem, co jakiś czas przewijają się w spektaklu. Nie mają jednak charakteru pospiesznie zmajstrowanej publicystyki i rzeczy przeznaczonej wyłącznie do palącej rozmowy na tu-i-teraz. Zostały wplecione w codzienność bohaterów, a przy tym poddane głębszej refleksji dotyczącej ich długofalowego oddziaływania (na postaci, na relacje osobiste i ogólne, międzynarodowe itd.). Jednak nie potrafię spoglądać na nie z pewnego dystansu, czy uciec od przesyconej nimi metaforyczności, inspirującej do błądzenia myślami coraz dalej od treści samej fabuły. Przedstawienie przywodzi mi na myśl film Maryny Er Gorbach „Klondike” (2022), w którym reżysera opowiada o losach zwyczajnej ukraińskiej rodziny i doświadczeniu macierzyństwa w świecie wojny rosyjsko-ukraińskiej na tle autentycznych wydarzeń – zestrzelenia lotu 17 linii Malaysia Airlines.
Olbrzymia energia i wciągnięcie widza w przestrzeń „Zamkniętych pokoi” płynie również ze świetnie opracowanego ruchu scenicznego.
Konsultacji w sprawie choreografii udzieliła Ilona Gumowska. Jej imponujące zdolności można było poznać choćby przy okazji „Ostatniego snu Eugenii” w reż. Doroty Abbe (prod. Fundacja Granice, premiera październik 2023, Teatr Pinokio w Łodzi).
Wśród ostatnich premier Teatru Nowego w Poznaniu „Zamknięte pokoje” pozostają jednym z tych przedstawień, które najbardziej mnie zaabsorbowały, wręcz mocno zaangażowały emocjonalnie. Na czas trwania spektaklu do reszty pogrążyłem się w ich, realnie nieistniejącej, przestrzeni wyobrażonej. Jest to co prawda projekt debiutantki i migrantki, lecz postrzeganie go wyłącznie z perspektywy programu Instytutu Teatralnego dla osób artystycznych z Białorusi i Ukrainy, czy właśnie jako dzieła kogoś początkującego, wydaje mi się pomniejszaniem jego wartości, a przy tym jakże uniwersalnego wymiaru sztuki. Pozostaje raczej stwierdzić: doskonałe to przedstawienie, i czerpać przyjemność z jego wieloznacznego wymiaru.
„Zamknięte pokoje”, real. Maria Bruni, scenografia Piotr Kruszczyński, Teatr Nowy w Poznaniu, premiera: 16 marca 2024.