fot. Klaudyna Schubert

Czytadło. Rozmowa z Dominiką Słowik

„Większość autorów i autorek chce pisać nowe rzeczy i wytaczać nowe ścieżki. Moje ego musiało ustąpić, gdy pozwalałam sobie na użycie znanych chwytów pisarskich” – mówi autorka „Rybiego oka”.

Jakub Wojtaszczyk: Jaki smak mają dla ciebie lata 90.?

Dominika Słowik: Trudne pytanie! Staram się unikać stereotypowych skojarzeń z latami 90., bo mam wrażenie, że wspomnienia te są duchologiczne, jednowymiarowe. Stały się skansenem.

 

JW: Tymczasem twoja najnowsza powieść, „Rybie oko”, jest – przynajmniej na początku – mocno w tych latach osadzona. Co ciekawe jednak, i pewnie współgrające z twoją wcześniejszą odpowiedzią, wprowadzasz niedostatek, który, mam wrażenie, kłóci się z powszechnym sentymentem do lat tużprotransformacyjnych.

DS: Zgodzę się z tym, ale z gwiazdką. Bo różnice ekonomiczne czy bieda nie są wyróżnikiem lat 90. Istnieją w każdym społeczeństwie. Często jednak zjawiska te są przedstawiane z punktu widzenia odbierającego podmiotowość osobom, o których piszemy.

 

JW: Czy uprzedmiotowiają osoby uprzywilejowane?

okładka książki „Rybie oko”, fot. materiały prasowe

DS: Kategoria uprzywilejowania też się już trochę zużyła. Jest słowem kluczem używanym, by niczego później nie musieć wyjaśniać. Rzeczywistość układa się w łatwą narrację – my jesteśmy z tej klasy wyższej, z lepszej rodziny i mamy wszelkie zasoby, nie tylko finansowe, ale i kulturowe, żeby coś osiągnąć. Polska tkanka społeczna nie jest taka jednowymiarowa. Tym bardziej tuż po PRL-u była  jeszcze trudniejsza do rozplątania.

 

Mieszali się ze sobą zubożali inteligenci, resztki dawnej arystokracji, ludzie po gwałtownym awansie społecznym dzięki powszechnej edukacji i wreszcie osoby, którym się nie powiodło.

Polska drabina społeczna nijak ma się do struktury klasowej, którą czerpiemy z Zachodu, a ostatnio głównie z Francji dzięki książkom Eribona i Ernaux, a którą na siłę próbujemy przeszczepić. Nawet jeśli zatrzymamy się tylko na kategorii biedy, z polskiej perspektywy klasowej widzimy, że osoby kończące 60. i 65. rok życia wraz z emeryturą wpadają w sferę zubożenia. Wyobrażenie o drabinie społecznej się rozpada. Tak więc moim zdaniem borykanie się z niedostatkiem finansowym albo z niedostatkiem kapitału kulturowego w rodzinie jest doświadczeniem dość powszechnym, a nie wyjątkowym.

 

JW: Jak wyrzekałaś się duchologii w pisaniu?

DS:  Nie wiedziałam, że niedostatek będzie motywem przewodnim „Rybiego oka”. Na początku miałam tylko bohaterki – młodą samotną matkę i jej dorastającą córkę. Chciałam pisać o ich relacji i o macierzyństwie, które dojrzewa. Obie uczą się od siebie i popełniają błędy. Ta relacja nie jest idealna, choć jednocześnie pracują nad nią. I właściwie to, jakie są ich warunki ekonomiczne, było inherentne dla tych postaci. W Polsce podstawowa jednostka rodzinna to mama, babcia i dziecko. Najbardziej obciążone finansowo są samotne matki. Dlatego szybko zaczęłam opisywać ich zmagania finansowe, ponieważ były logiczne w konstrukcji tych postaci.

 

JW: Zaszokowało mnie, że na początku książki Edyta ma dwadzieścia kilka lat. Czytałem ją jako osobę starszą, przynajmniej ode mnie!

DS:  Kwestia odpowiedzialności za drugą osobę, która wynika z macierzyństwa, powoduje, że jednak inaczej postrzega się rodzica. Poza tym pewnie niemal każdy z nas, osiągając dwudziesty któryś rok życia, miał podobną refleksję: „Mój ojciec i moja matka w tym wieku założyli już rodzinę!”. Wtedy uświadamiamy sobie, że oni byli ledwie dorosłymi, którzy, jak my, niewiele wiedzieli o świecie.

 

JW: Mam wrażenie jednak, że Edyta jest emblematyczną przedstawicielką kobiet lat 90., które ja dorastając, widziałem w swoim, choć nie najbliższym, otoczeniu. Natomiast z oficjalnego, choćby popkulturowego, przekazu zostały one wymazane. Masz też takie wrażenie?

DS:  Beata w „Klanie” zaszła młodo w ciążę…

 

JW: Tak, ale Beata była studentką, a jej rodzice farmaceutami z prywatną apteką.

DS:  Ach, masz rację… Wiesz, na początku w ogóle nie chciałam pisać książki o latach 90., choć bardzo lubię ten okres. Nie zależało mi na ramach czasowych, ale na konkretnej historii postaci. Akcja powieści mogłaby dziać się równie dobrze i dzisiaj.

 

Moja redaktorka Ewelina Korostynska powiedziała mi, że powinnam pisać o tym, o czym chcę, że nie muszę wymyślać świata na nowo.

Dziękuję jej za to, bo dla mojej psychiki była to bardzo pomocna rada. Lata 90., które stanowią tylko połowę „Rybiego oka”, bo czas tam płynie i rozlewa się na kolejną dekadę, po prostu najlepiej pamiętam, a przez to łatwiej jest mi je przelać na papier. Relacje międzyludzkie stanowią główny trzon powieści.

 

JW: Ale jednak świadomie oddajesz głos nastolatce, która po lekcjach pracuje w swojej szkole jako sprzątaczka. To chyba nieczęste zajęcie młodych osób?

DS:  Jakiś czas temu zaproszono mnie na spotkanie autorskie do liceum w niedużej miejscowości. Prowadziła dwójka uczniów. Później, już w kuluarach, zapytałam, co robią po lekcjach. Jedna z tych osób powiedziała, że sprząta, by zarobić na studia. Stąd wzięła się praca Nat.

 

Bo choć to była tylko jedna rozmowa, jestem przekonana, że walka o utrzymanie się na powierzchni to dziś powszechne doświadczenie młodych osób. Gdy je obserwuję, wydaje mi się, że przeprowadzenie się do innego miasta, studiowanie czy pracowanie to decyzje dużo trudniejsze do podjęcia niż dla osób z mojego pokolenia.

Być może osadzenie „Rybiego oka” w konkretnych ramach czasowych pomaga mi zastanowić się, czy ja dałabym radę uczyć się i pracować na pełen etat, zdawać egzaminy i jeszcze nie zwariować? Przecież rzeczywistość nastolatków jest trudna i strasznie wyczerpująca. Tyle się wokół nich dzieje! W pandemii byli odcięci od szkoły i rówieśników. Zaraz po – wybuchła wojna w Ukrainie. Nie wyobrażam sobie odczuwać tej niepewności, mając naście lat.

 

Dopiero rozmawiając z tobą, uświadomiłam sobie też, że słyszałam wiele historii moich znajomych, którzy np. na studiach musieli pokonać trudności braku kapitału kulturowego w domu.

Dominika Słowik, fot. Klaudyna Schubert

Dla mnie to było obce, bo moi rodzice są nauczycielami. Nadrabianie tego kapitału zostawia w nas ślad. Wciąż trzeba przepracowywać jakiś rodzaj zawstydzenia tym, że musieliśmy wyjść z tego, a nie innego miejsca. Co o tym myślisz? Czy musiałeś nadgonić coś, bo wychowałeś się w małym miasteczku?

 

JW: Na studiach w ogóle o tym nie myślałem. Natomiast już jako dziennikarz czułem kompleks Poznania wobec dziennikarzy i dziennikarek z Warszawy. Miałem wrażenie, że przez ich szerszy dostęp do wytworów kultury i środowiska pracowniczego są osobami bardziej kompetentnymi. Bycie dziennikarzem freelancerem w mieście, gdzie stacjonarnych redakcji właściwie nie ma, skazuje cię na samotność.

DS:  Ale jakoś szczególnie nie kochasz miasteczka, z którego pochodzisz i z którego przeprowadziłeś się do Poznania, prawda?

 

JW: Nienawidzę tego miejsca.

DS:  Nienawiść to silna emocja.

 

JW: O, widzę, że robimy psychoterapię. Za długo się znamy! To uczucie bardziej wynika z tego, że jako gej dorastałem w miasteczku o populacji dwóch tysięcy mieszkańców. Wiesz – homofobia, brak wiedzy, uprzedzenia, alienacja…

DS:  Mniejszościowe tożsamości i orientacje są w małej społeczności chyba trudne do odkrycia. Jakakolwiek próba autodefinicji, która odbiega od „normy”, natychmiast spotyka się z ostracyzmem z zewnątrz. Nawet takim nieuświadomionym, bo zewsząd słyszysz, jaki masz być, co masz robić. Nawet nie chodzi o konserwatyzm na prowincjach, tylko po prostu o życie w jakiejś społeczności. Co prawda „Rybie oko” dzieje się w małej miejscowości, ale też spokojnie mógłby być to Kraków, Łódź czy Poznań.

 

JW: O kim myślałaś, pisząc tę książkę?

DS:  O czytelnikach i czytelniczkach. „Rybie oko” powstało, aby sprawiać czystą przyjemność z lektury, bez chwytów formalnych czy zapętleń fabularnych, które powodują, że wymaga ona większego skupienia, zaangażowania, co niekoniecznie jest proste, kiedy jesteśmy zestresowani. Czułam, że sama jestem wypalona, bardzo zmęczona psychicznie, że to, co się dzieje wokół, na świecie, jest po prostu trudne do przetworzenia dla mojego mózgu. W takich chwilach wyczerpania zawsze pomagają mi książki. O takich mówi się deprecjonująco „eskapistyczne”, co mnie bardzo denerwuje! Uważam, że literatura, która pozwala nam się na chwilę oderwać od trudnej sytuacji, jest fantastyczna. Później możemy wrócić do rzeczywistości ze świeższą głową. Chciałam napisać przyjemną powieść. Teraz słyszę, że jest smutna…

 

JW: No bo jest. Ale twoje bohaterki, mimo że wepchnięte w koleiny zwane życiem, przecież się emancypują, dają radę!

DS:  Nie ma tam deus ex machina. Podeszłam do problemów Edyty i Natalii realistycznie. Natomiast połączenie tego z nadzieją napisania czytadła było dość trudne. Teoretycznie, żeby to dobrze zrobić, trzeba operować znanymi elementami. Co zbuduje poczucie wspólnoty w szybkiej w lekturze, da przyjemność. Dzieje się tak, według mnie, z możliwości przewidzenia pewnych wątków fabularnych.

 

Wiadomo – większość autorek i autorów chce pisać nowe rzeczy i wytaczać nowe ścieżki. Moje ego musiało ustąpić, gdy pozwalałam sobie na użycie znanych chwytów pisarskich. Walczyłam też tak już przy okazji „Zimowli”, kiedy pisałam wątek kryminalny.

Dużo pracowałyśmy z Eweliną w redakcji, aby „Rybie oko” było powieścią, która jest najbardziej oderwana ode mnie, ale w taki dobry sposób, by mogła funkcjonować bez kontekstu Dominiki Słowik. Moje wcześniejsze książki były bardzo polityczne. Przy tej najnowszej polityka jest jednym z mechanizmów świata.

 

JW: To chyba też twoja najbardziej realistyczna książka. Wcześniej niektóre opisywane wydarzenia miały magiczny posmak. Nawet jeśli finalnie rozwiązania były przyziemne.

DS: Pełna zgoda.

 

JW: Z naszej rozmowy wynika, że rzucam ci moje tropy interpretacyjne i czekam na reakcję. Wybacz, ale „Rybie oko” aż się o to prosi. Na samym początku jest fantastyczna scena, w której Edyta wykorzystuje stereotypowo swoją kobiecość, by uwieść dentystę, przekonać go do przełożenia daty płatności za wyrwanie zębów Natalii. Tymczasem córka patrzy na matkę i socjalizuje się, uczy, jak powinna kobieta się zachowywać. Edyta robi to mimowolnie. Im dziecko jest starsze, tym bardziej zacierają się relacje matka–córka, a wchodzi koleżeństwo, co znowu nie do końca jest dobre wychowawczo. Jak konstruowałaś związek głównych bohaterek?

Dominika Słowik, fot. Klaudyna Schubert

DS:  Super jest to, co mówisz. Do zakupionych przedpremierowo egzemplarzy „Rybiego oka” dodawany jest insert, dodatkowy rozdział. Poznajemy w nim Edytę, która na moment przyjeżdża z Holandii. Nat ma kilka lat, wychowują ją dziadkowie. Edyta jest młoda, dopiero co wychodzi z buntu wobec swoich rodziców, wie, co zrobili źle i nie chce tego samego powtórzyć w wychowaniu córki. Uważa, że najważniejsze jest kochać swoje dziecko i go nie dręczyć, co wcale nie jest taką oczywistą metodą wychowawczą.

 

Edyta zaszła w ciążę w wieku 19 lat. W moich oczach nadal jest dzieckiem!

Choć, gdy ja byłam w jej wieku, myślałam o sobie jako o dorosłej. Bohaterka uczy się, jak ma postępować z dzieckiem. Pewnie, że prościej jest, gdy Natalia podrasta, bo wtedy jest jej łatwiej z nią rozmawiać, trochę jak z dorosłą osobą. Jednocześnie popełnia dużo błędów, traktuje ją też niesprawiedliwie. Natomiast dla Edyty nadrzędne jest to, by umożliwić swojemu dziecku awans społeczny, którego ona nie mogła doświadczyć, i właściwą edukację.

 

JW: Inwestuje w dziecko swoje marzenia?

DS: Tak. Celowo nie rozplątuję tych wątków w akcji książki. Gdy Nat dojrzeje, pewnie trafi na kozetkę do terapeuty. Ale w czasie, gdy dzieje się akcja książki, o zdrowiu psychicznym nie mówiło się przecież tak otwarcie i szeroko jak teraz. Gdybym miała napisać drugi tom, bohaterka musiałaby odnieść się do tej dziwnej relacji z matką.

 

JW: Powiedziałaś, że Edyta uczy się bycia matką. Czy Natalia uczy się bycia córką? W jednym z rozdziałów piszesz, że dziewczynka „jeszcze wtedy Edyty nie znała”, bo ta przebywała na wspomnianej emigracji. Te siły w dotarciu do siebie rozkładają się jakoś równomiernie?

DS: To trudne pytanie. Myślę, że tu jednak, być może niezamierzenie, błąd popełnia matka. Bo cała odpowiedzialność za relacje i wychowanie mimo wszystko leży po stronie rodzica. Oczywiście w okresie późniejszym, nastoletnim ten ciężar zaczyna się rozkładać. U matki i córki w książce następuje też parentyfikacja – to Natalia przejmuje się kwestiami ekonomicznymi, zdrowiem Edyty, po prostu życiem. Gdy kobieta to zauważa, sama przed sobą przyznaje się do błędu i chce to ukrócić. Nie chce się poddać opiece swojej córki. Domyśla się, że nie będzie to dobre właśnie dla Natalii. To najlepszy odruch, jaki ma w całej fabule, bo taka autoterapia nie była czymś oczywistym w okresie, o którym piszę.

 

JW: Mówisz też o przyjaźni między dziewczynkami jak o zakochaniu. Piękne to.

DS: Fascynują mnie takie relacje. We wszystkich powieściach, które kocham i które w młodości czytałam, znajdywałam przyjaźń opisaną niczym romantyczna miłość. Ania z Zielonego Wzgórza i Diana. Colette i jej fascynacja nauczycielkami, przyjaciółkami; zresztą potem staje się wybitnie erotyczna. Podobnie Fleur Jaeggy i jej pensjonarskie opowieści dziejące się w zamkniętej, niekoedukacyjnej przestrzeni, gdzie znajomości przeradzają się w pierwsze głębokie relacje z kimś, kto nie jest naszą rodziną.

 

JW: W posłowiu dziękujesz pisarkom, które ukształtowały cię zarówno jako czytelniczkę, jak i pisarkę. Co ci dały?

Dominika Słowik, fot. Klaudyna Schubert

DS: Jedną z największych inspiracji była Alice Munro. Kiedy jednak książka szła do druku, okazało się, że autorka ta przez lata ukrywała i ignorowała fakt, że jej córka była molestowana przez partnera Munro. Wycięłam ją. Choć jej „Dziewczęta i kobiety” dodały mi otuchy, gdy wybuchła wojna w Ukrainie. Inspirowały mnie też m.in. Elena Ferrante, Tove Ditlevsen czy Pola Gojawiczyńska.

 

Myślę, że bardziej jestem ukształtowana przez nie jako czytelniczka niż jako pisarka. „Rybie oko” było próbą poszukania w moim pisaniu bliskości z postaciami, czegoś, co one potrafiły wytworzyć.

Nigdy tego nie miałam. Przywiązywałam się do książki, przywiązywałam się do historii, ale nie do wymyślonych osób. Teraz to poczułam.

 

JW: Myślisz o sequelu?

DS: Mam pomysł na trzytomową opowieść, co nie oznacza, że te kontynuacje napiszę. Książka może żyć tylko wtedy, gdy ma czytelników_czki. To im ma sprawiać przyjemność. Pisanie dalszego ciągu bez zewnętrznego entuzjazmu nie miałoby sensu.

 

 

Dominika Słowik – krakowska pisarka z Jaworzna, rocznik 1988. Laureatka Paszportu „Polityki”, autorka powieści „Atlas: Doppelganger”, „Zimowla” i opowiadań „Samosiejki”. Kocha rapsy i chodzić późno spać. Mieszka z trzema kotami: Gustawem, Lucjanem i Romualdem.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0