Najlepiej czuję się we współczesności
Opublikowano:
26 stycznia 2020
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Być może niezrozumiałość nowej muzyki klasycznej jest spowodowana szerokim strumieniem muzyki rozrywkowej, bo to na nią jest obecnie moda. „Bardzo ładny przebój pan napisał na tej płycie, to teraz prosimy o następny” – mówi wybitny dyrygent Mateusz Sibilski, który właśnie świętuje 30-lecie pracy artystycznej.
Sebastian Gabryel: Światowej sławy śpiewaczka operowa Ewa Podleś powiedziała kiedyś, że różnica między dobrym i złym dyrygentem polega na tym, że „dobry ma partyturę w głowie, a zły ma głowę w partyturze”. Czy w tym właśnie tkwi szkopuł?
Mateusz Sibilski: W mojej pracy stawiam na jakość. Nie jest ważne, czy mam przed sobą profesjonalny zespół, czy entuzjastów muzyki (bardzo nie lubię określenia amator, gdyż kojarzy mi się z czymś kiepskim).
Szczególnie pracując z zespołami nieprofesjonalnymi, mam na uwadze to, że obdarzają mnie zaufaniem co do moich kompetencji i umiejętności.
Jestem zatem za nich artystycznie odpowiedzialny. Nie mogę więc skupiać się tylko na partyturze. Znajomość partytury to podstawa mojej obecności na próbie. Jest to bardzo trafne spostrzeżenie i wielokrotnie wspominałem o tym studentom dyrygentury.
SG: 19 grudnia ubiegłego roku minęło dokładnie 30 lat od pańskiego debiutu. Pokierował pan wtedy chórem na scenie w Auli Państwowego Liceum Muzycznego im. Mieczysława Karłowicza w Poznaniu. Co czuje uczeń przedmaturalnej klasy, stojąc przed takim wyzwaniem? Jak zapamiętał pan ten dzień?
MS: Bardzo przepraszam, ale było to w ubiegłym tysiącleciu… Miałem wtedy naście lat, chodziłem z głową w chmurach i snułem przeróżne plany, tak jak większość nastolatków. Myślę, że byłem już przekonany do bycia muzykiem, choć dojrzewała sprawa specjalności. Pamiętam, że byliśmy bardzo szczęśliwi, gdy udało się koncert zorganizować i wykonać, jak się później okazało, jeszcze dwa razy: w Muzeum Narodowym w Poznaniu i ponownie w Auli Państwowego Liceum Muzycznego – był to koncert na Fundusz Daru Narodowego premiera Tadeusza Mazowieckiego.
To wszystko było bardzo radosne i spontaniczne, z perspektywy myślę, że spowodowane następującymi przemianami społecznymi i wielkimi nadziejami. Dodam jeszcze, że były to też pierwsze próby aranżowania i komponowania w moim wykonaniu.
SG: Rok później – dokładnie w marcu 1990 roku – powstaje Poznański Chór Kameralny „Fermata”, który przy pana udziale do dziś działa z dużym powodzeniem, od niedawna pod patronatem Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu. Czy to właśnie ten chór jest pana oczkiem w głowie?
MS: To nawet nie był rok, gdyż wspominany wyżej koncert odbył się 19 grudnia 1989 roku, a „Fermata” powstała trzy miesiące później. Praca z jednym zespołem przez 30 lat musi wiązać. Udało się utrzymać zespół pomimo różnych przeszkód, często tylko organizacyjnych – przez kilka miesięcy próby odbywały się w moim mieszkaniu. Sama ilość koncertów, wyjazdów, nagrań, nagród powoduje, że jest to moje ukochane artystyczne dziecko.
SG: Chór „Fermata” zagrał mnóstwo koncertów w Polsce i poza granicami naszego kraju. Potrafiłby pan wskazać ten jeden ulubiony, z jakiegoś powodu najbardziej wyjątkowy?
MS: Nie. Staram się, by każdy kolejny koncert był wyjątkowy. Nie potrafię choćby z tego powodu, że różne wydarzenia koncertowe miały jakieś swoje niesamowitości: obecność na sali kompozytora i miłe słowa podziękowania po, możliwość koncertowania w renomowanych salach, zebranie wszelkich możliwych nagród na konkursie (tak było na dwóch ostatnich w Poznaniu i Łowiczu).
Czy słowa pacjentki leżącej na Oddziale Opieki Paliatywnej prof. Jacka Łuczaka, która po wysłuchaniu kilku kolęd wyszeptała mi do ucha, że jeśli tak w niebie śpiewają aniołowie, to ona może już odejść…
SG: W 2008 roku objął pan funkcję kapelmistrza Orkiestry Dętej OSP w Murowanej Goślinie. Co od tamtej pory udało się wam zrealizować?
MS: Z tym zespołem pracuję już ponad 10 lat. Orkiestra dęta to zupełnie inna materia, nie miałem wcześniej do czynienia z takim zespołem. Obejmowałem ją po dość trudnym dla niej okresie artystycznym. Wiele rzeczy trzeba było budować na nowo, od zera, wiele dla mnie oczywistych wprowadzić jako nowość.
Dla mnie to było wyzwanie, choćby dlatego, że dla „dęciaków” jestem przecież kapelmistrzem, a potem dyrygentem, a więc przemarsze, muzyka plenerowa, uroczystości państwowe i religijne jawią mi się z zupełnie innej strony. Musiałem też znaleźć kompromis pomiędzy moją wizją artystyczną a w tej chwili ponad 120-letnią tradycją tej orkiestry.
Udało się wiele. Znacząco podniósł się poziom artystyczny zespołu, powołałem do życia studium nauki gry, przez które przechodzą wszyscy kandydaci do orkiestry. Wprowadziłem nowe pozycje do repertuaru, nową organizację pracy, udało się mocno odnowić instrumentarium, poszerzyć je. Orkiestra zaczęła zdobywać czołowe nagrody na przeglądach, w tym po raz pierwszy w swej długiej historii zajęła w jednym z nich pierwsze miejsce.
Od 2009 roku regularnie odbywają się koncerty karnawałowe, będące ważnym wydarzeniem kulturalnym miasta, od 10 lat zapraszamy mieszkańców na wspólne śpiewanie kolęd i pastorałek z akompaniamentem orkiestry, zawsze w wieczór Trzech Króli. Znam opinię wielu mieszkańców Murowanej Gośliny, że orkiestra jest tzw. sztandarowym zespołem miasta. To cieszy.
SG: Murowana Goślina to wdzięczne miejsce dla dyrygenta, melomana? Nigdy nie miał pan pokusy, by przenieść się do któregoś z ośrodków polskiej kultury?
MS: W Murowanej Goślinie wiele się dzieje. Nie był to może podstawowy powód naszej migracji z Poznania, ale nie była mi ta miejscowość obca.
Uważam, że aby korzystać z kultury, tworzyć ją, odległość 25 km od Poznania nie jest problemem.
Życie w wielkim mieście ma oczywiście swoje uroki i zalety, nie jest jednak dla mnie wyznacznikiem. Uwielbiam nasz mały domek na wzgórzu, ogród, w którym zawsze mam coś do zrobienia, dwa koty i psa, i ciszę, którą bardzo cenię.
SG: Od dwóch lat prowadzi pan też Orkiestrę Uniwersytecką Centrum Kultury Studenckiej Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. Jak podsumowałby pan jej dotychczasową działalność?
MS: Zostałem poproszony, by „postawić na nogi”, zgodnie z sugestiami JM Rektora, zespół, który działał już wcześniej, ale tylko projektowo. To niełatwe zadanie, które jest już w fazie końcowej, ale wciąż trwa. Skompletowanie około 20-osobowej orkiestry smyczkowej, która będzie pracowała w sposób ciągły jest zadaniem bardzo trudnym. Niemniej po tych dwóch latach coraz więcej osób już wie, że na Uniwersytecie Przyrodniczym jest orkiestra smyczkowa. Zagraliśmy kilka poważnych koncertów, nie tylko w Poznaniu, możemy pochwalić się nagraną płytą CD, własnym cyklem koncertowym, w ramach którego kolejny raz zagramy 18 stycznia, koncertami w Auli Nova czy Sali Ziemi MTP.
W październiku 2019 roku wraz z chórem „Fermata” zagraliśmy Requiem W. A. Mozarta na Zaduszkach 100-lecia Uniwersytetu Artystycznego. Cieszę się, że muzycy zebrani w zespole wkładają w to wiele pracy i serca, nie tylko na próbach. Jest to dla mnie bardzo budujące. Liczę, że nasz apetyt na sięganie do coraz ciekawszej i trudniejszej muzyki będzie procentował dobrymi koncertami na przyszłość. A biorąc pod uwagę, że na naszej płycie nagraliśmy Concerto Grosso na Boże Narodzenie Arcangelo Corellego, a na moim Koncercie Jubileuszowym zagraliśmy z powodzeniem Orawę Wojciecha Kilara, to jestem optymistą na przyszłość. Należy też podkreślić, że warunki do pracy, jakie stworzyło orkiestrze Centrum Kultury Studenckiej Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu są znakomite. To procentuje.
SG: Zapewne nie jestem jedynym, który myśli o pana działalności zwłaszcza w kontekście polskiej muzyki współczesnej. Dlaczego to właśnie ona skradła pana serce?
MS: Proszę zobaczyć, jak nasze postrzeganie muzyki zmieniło się mniej więcej od XIX wieku. Od tego czasu przestaliśmy rozumieć muzykę nam współczesną. Dajmy na to, za czasów Mozarta po wysłuchaniu jego symfonii proszono o nową. Nie uważam, żebym miał jakąś misję oswajania współczesnej muzyki.
Być może owa niezrozumiałość nowej muzyki klasycznej jest spowodowana szerokim strumieniem muzyki rozrywkowej, bo to na nią jest obecnie moda – „bardzo ładny przebój pan napisał na tej płycie, to teraz prosimy o następny”.
Moim zdaniem muzyka porusza zmysły, porusza emocje. Nie jest zasadne pytać, co autor chciał nam przedstawić. Zawsze spory obszar muzyki nowej i najnowszej bardzo mnie poruszał. Do tego ta możliwość konfrontacji mojej wizji z kompozytorem czy możliwość obserwowania, jak powstaje kompozycja, która ostatecznie jest mi dedykowana, jak było z muzyką Koszewskiego czy Sjöberga. Cieszę się, że moje wizje artystyczne muzyki współczesnej przekonują wykonawców i podobają się publiczności. Choćby ostatnio wykonanie Orawy Kilara zostało przyjęte entuzjastycznie, a jeden z melomanów wspomniał, że kilkakrotnie już wysłuchał tego utworu i nie potrafi powiedzieć dlaczego, ale to wykonanie szczególnie mu się podobało.
Zatem podsumowując, uwielbiam muzykę dawnych mistrzów, wykonuję jej sporo, jednak najlepiej czuję się we współczesności.
SG: Jak pan już wspomniał, jeden z cenionych przedstawicieli muzyki współczesnej, jakim jest Johan-Magnus Sjöberg, zadedykował panu niektóre ze swoich kompozycji. Jak pan na to zareagował?
MS: To był efekt mojej współpracy z wydawnictwem Ars Nova, które w Polsce drukowało jego utwory. Dostałem kilka partytur do przejrzenia i włączyłem je do repertuaru „Fermaty”. Dalej koncertowaliśmy na zaproszenie kompozytora na Uniwersytecie w Lund w Szwecji. Tam też bardzo oficjalnie została mi wręczona partytura z dedykacją, która później w Poznaniu ukazała się drukiem. Jest to zawsze bardzo miłe, bo czuję, że kompozytor powierzając mi swą muzykę, ma do mnie zaufanie. Miałem też przyjemność otrzymać dedykowane utwory od Andrzeja Koszewskiego, Marka Jasińskiego czy Romualda Twardowskiego.
SG: Pracował pan z ogromną liczbą zespołów, ma pan na koncie mnóstwo występów, płyt, nagród, wyróżnień. Czy dziś, po 30 latach pracy, czuje się pan spełniony?
MS: Oj nie! Liczę, że jeszcze wiele przede mną. Mam plany, dzwoni telefon i okazuje się, że są kolejne propozycje koncertów, współpracy. Cieszę się, że mogę pracować jako dyrygent z tak różnymi zespołami i w związku z tym z tak różnorodnym repertuarem. Może uda się również powrócić do akademickiej dydaktyki, która sprawia mi wiele satysfakcji. Mam też nadzieję, że kolejne lata będą równie ciekawe, i może znów zamienimy kilka słów z okazji mego 40- albo 50-lecia…
Mateusz Sibilski – Absolwent Akademii Muzycznej im. I.J. Paderewskiego w Poznaniu w klasie dyrygentury symfoniczno-operowej prof. Renarda Czajkowskiego oraz na Wydziale Wychowania Muzycznego (specjalność: chórmistrzostwo) w klasie prof. Janusza Dzięcioła i prof. Leszka Bajona. Od 1995 roku studia dyrygenckie kontynuował we wrocławskiej Akademii Muzycznej w klasie dyrygentury symfonicznej prof. Marka Pijarowskiego (dyplom w grudniu 2000 roku). Szkolił się na letnich kursach przy festiwalach w Austrii (u Gustawa Kuhna), Hiszpanii (u Laszlo Heltaya), Francji, Niemczech (u Volker Schmidta-Gertenbacha i Wernera Pfaffa) i Polsce (u Jerzego Salwarowskiego, Marka Tracza i Jana Szyrockiego). W ramach Polsko-Niemieckiej Akademii Chóralnej „In Terra Pax” pogłębiał wiedzę na temat form wokalno-instrumentalnych. W latach 1994–2003 był asystentem prof. Jana Szyrockiego w poznańskiej Akademii Muzycznej. Jako uczeń liceum powołał kameralną orkiestrę smyczkową oraz chór „Fermata”, z którym współpracuje do dziś. Uczestniczył w przygotowaniach wystawień oper Moniuszki, Rossiniego i Wagnera. Prowadzi ożywioną działalność koncertową, wykonując i częściowo organizując koncerty oraz trasy koncertowe poprzez własną agencję artystyczną. Jest pomysłodawcą i organizatorem corocznych koncertów Pamięci Artystów „Non Omnis Moriar”. Dokonał również nagrań z muzyką polską XX wieku, kolędami, Stabat Mater Giovanniego Pergolesiego oraz Requiem W. A. Mozarta, dostępnych na CD. W 2007 roku obronił doktorat w poznańskiej Akademii Muzycznej z zakresu dyrygentury. Od kwietnia 2008 roku współpracuje jako kapelmistrz z Orkiestrą Dętą Ochotniczej Straży Pożarnej w Murowanej Goślinie.