Zapamiętywanie przeszłości
Opublikowano:
11 marca 2020
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Cmentarze to świadkowie tego, co zostało po ludziach, ich ostatnie ślady. Na podupadłych, zapomnianych miejscach pochówku w regionie konińskim można spotkać "grobersów", zrzeszonych w stowarzyszeniu „Frydhof”. Przywracają oni pamięć o minionych czasach i ludziach, którzy odeszli. Zarażają innych swoją pasją do lokalnej historii. Z wiceprezesem stowarzyszenia Damianem Kruczkowskim, rozmawia Monika Marciniak.
Monika Marciniak: Wyjaśnijmy na początku naszej rozmowy, co oznacza nazwa waszego stowarzyszenia?
Damian Kruczkowski: Nazwa „Frydhof” pochodzi od niemieckiego wyrazu friedhof, czyli cmentarz. Już to słowo określa obszar naszego działania. Chcieliśmy też, żeby nazwa od razu nas identyfikowała. Po drugie, w wielu gwarach i dialektach w Polsce to słowo funkcjonuje jako germanizm używany w języku potocznym.
W swojej pracy skupiamy się na starych cmentarzach ewangelickich, bo tych jest w dawnym województwie konińskim najwięcej.
Chociaż opuszczone i zapomniane, to zachowane są w lepszym stanie niż katolickie, które z czasem były ponownie użytkowane i stare groby znikały. Z kolei żydowskie cmentarze w naszym regionie najczęściej zrównano z ziemią. Części nadziemnej, czyli nagrobków nie ma, więc nie ma też czego ratować. A cmentarze ewangelickie niszczały przez 80 lat, a jednak tej tkanki architektonicznej, sepulkralnej nadal jest na nich sporo.
MM: Stowarzyszenie sformalizowało się całkiem niedawno. Zrzeszone w nim osoby działały już jednak dużo wcześniej.
DK: Sformalizowana grupa działa od trzech lat. Natomiast w dwóch mniejszych grupach, w Kole i w Koninie oraz okolicy, działaliśmy już od dawna. Ula Karolczak, która jest prezesem, gromadziła zawsze wokół siebie wielu ludzi, którzy działali w powiecie kolskim i tureckim. Ja w regionie Konina i okolic robiłem podobne rzeczy.
I w pewnym momencie ktoś jej powiedział: „Słuchaj, tam w Koninie jest taki gość, który robi to samo”, a mi powiedziano: „W Kole jest taka dziewczyna, która też biega po cmentarzach, poznajcie się”.
Oczywiście tak się stało, wszystko zaczęło się od naszych wspólnych pasji. Oboje dbamy o dziedzictwo historyczno-kulturowe i jest w nas głęboka niezgoda na wypieranie tego, co było – tej różnorodności kulturowej, na zapominanie i zaniedbywanie. Ciekawość tego, co odmienne, różnorodne, co zupełnie inne niż standardowa kultura, w której wyrastałem w czasach późnego i skrajnego PRL-u, towarzyszyła mi od dziecka. Każda rzecz, która była inna, budziła moją ciekawość. W ten sposób zacząłem się interesować grupami etnicznymi i narodowościowymi i tym, co materialnego po nich zostało.
MM: Jak powiązać zainteresowanie mniejszościami etnicznymi z cmentarzami? Na co dzień nie zwracamy na nie uwagi, nie wzbudzają w nas zachwytu tak jak rzeźba czy architektura, które nas otaczają w przestrzeni publicznej. Wielu z nas pojawia się na cmentarzu tylko raz w roku.
DK: Cmentarze to zazwyczaj niemal jedyni świadkowie tego, co pozostało po tych osobach. Ich ostatnie ślady. Przedmioty codziennego użytku zostają przejęte przez spadkobierców i wchodzą w krąg życia, są nadal aktywne. Podobnie dzieje się z ziemią. Budynki z kolei często się rozbiera. Natomiast cmentarzy w pewnym momencie się nie użytkuje i zapomina się o nich. Często pozwala się im zarosnąć, dewastować je. Po wojnie pobierano z nich tak zwany surowiec. Władze gminne wystawiały kamieniarzom zaświadczenie, na mocy którego mogli nagrobki wykorzystać wtórnie. Można je dostrzec na wielu cmentarzach, widać od razu, że to jest robota przedwojenna, że mają starte poprzednie litery. Jednak i tak tej tkanki cmentarnej zachowuje się najwięcej.
Żyjemy w kulturze poszanowania wobec szczątków ludzkich. Tą sferę przekraczamy najrzadziej i jako ostatnia zostaje niszczona, aczkolwiek i tak się to zdarza.
W naszym regionie te cmentarze ewangelickie pozostawiano, chyba że rozrastająca się kopalnia powodowała, że trzeba było je likwidować. Wtedy odbywało się to z całą procedurą, czyli ekshumacją szczątków i pochowaniem ich na najbliższym cmentarzu wyznaniowym w osobnym grobie. W innych przypadkach pozwalano im po prostu ginąć w zieleni. Niestety zdarzało się i tak, że okoliczni rolnicy z roku na rok zaczynali zaorywać kolejne fragmenty cmentarza.
MM: Jak wygląda przebieg waszych prac? Jak udaje się wam zlokalizować zapomniany, często zupełnie zarośnięty przez zieleń cmentarz?
DK: W tej chwili znamy lokalizację wszystkich cmentarzy ewangelickich leżących na terenie byłego województwa konińskiego. Jest ich ponad dwieście. Podlegają one pod parafię ewangelicko-augsburską w Koninie. Jeżeli poszukujemy jakiegoś cmentarza, to chwytamy mapę i uruchamiamy GPS. Jedziemy w teren szukać charakterystycznych kęp drzew z zarośniętą drogą dojazdową. Właśnie w takich miejscach odnajdujemy najczęściej cmentarz.
Pierwsza rzecz, jaką robimy, to nawiązanie kontaktu z lokalną społecznością, czyli z gminą, sołectwem, z jednostką ochotniczej straży pożarnej czy ze szkołą. Bo naszą ideą jest też aktywizowanie lokalnej społeczności, przywracanie tych miejsc ich pamięci. Zdajemy sobie sprawę z tego, że nasze siły i możliwości są ograniczone. My jedziemy, pokazujemy, wyciągamy to miejsce z zapomnienia, ale zależy nam na tym, aby lokalna społeczność sama zaczęła o nie dbać. Ten cmentarz opowiada o historii danej gminy, sołectwa, wsi czy miasteczka i jednocześnie może stać się punktem turystycznym na mapie. Tak jak, przykładowo, stało się to w Nekli, gdzie funkcjonuje szlak Olędrów.
MM: Lokalizujecie cmentarz, angażujecie lokalną społeczność, młodzież czy szkoły i następnie porządkujecie otoczenie oraz teren samego cmentarza. Na tym etapie wasze prace zazwyczaj się nie kończą. Co dzieje się ze znalezionymi przez was nagrobkami?
DK: Najpierw wycinamy krzewy i samosiejki, usuwamy padłe drzewa, gałęzie. Jeśli nagrobki tego wymagają, staramy się je przede wszystkim stawiać do pionu. To, co uda się wyciągnąć z podziemi, czyli tablice, krzyże, obmurowania, słupki ogrodzeń – sklejamy. Jeśli wiemy na pewno, że mamy części z jednego nagrobka – także go sklejamy. Robimy sobie takie cmentarne puzzle. Przez lata cmentarze te oprócz tego, że naturalnie niszczały, były też dewastowane. Ślady takich dewastacji są widoczne i od razu można odróżnić, czy nagrobek upadł sam, czy upadł na niego konar, czy został kopnięty i rozbity czymś ciężkim lub przewrócony.
Te działania stricte fizyczne to nie jest koniec naszej pracy. Bardzo często staramy się poznać historię ludzi, którzy tam spoczywają, nawiązujemy kontakty z ich potomkami. Organizujemy prelekcję i wykłady w gminnych szkołach. W Koninie współorganizujemy konferencje poświęcone pamięci, dziedzictwu kulturowemu, historii danego regionu. Czyli ta działalność edukacyjna i upowszechniająca kulturę i historię również jest częścią naszych działań. Na naszym koncie są też dwie publikacje. Jedna jest w formie broszury. Druga, ubiegłoroczna – „Olędrzy wokół Konina” – to profesjonalne wydawnictwo, które opowiada o tym, czym się zajmujemy i kim byli Olędrzy.
MM: Czy zdarza się, że podczas tej pracy natrafiacie na znaleziska, które można nazwać mianem odkrycia? Chodzi mi np. o nagrobki z bardzo czytelnymi informacjami, które wnoszą coś nowego i ważnego do lokalnej historii?
DK: To są wiejskie cmentarze, więc jedyne, co może się na nich pojawić, to groby pastorów albo nauczycieli szkół wiejskich, kantorów czy sołtysów. Czyli osób, które pełniły znaczącą funkcję w danej społeczności. To również jest cenna informacja, która mówi o tym, jak była zbudowana struktura danej osady czy wsi. Co dawniej funkcjonowało w danej miejscowości, która dziś zwykle spełnia jedynie funkcję mieszkalną, nie ma w niej już szkoły ani kościoła.
Nagle dowiadujemy się, że przed wojną funkcjonowało tam wszystko – kościół, szkoła przykościelna i urząd. Osoby zajmujące określone funkcje miały wyższy status społeczny. Właśnie z cmentarza można takie informacje wyłuskać.
Pewnie prowadząc kwerendy genealogiczne czy archiwalne, mające na celu rozpoznanie lokalnej historii, też by się do tego dotarło, ale to wymaga większego nakładu pracy. My sklejamy te informacje i jesteśmy w stanie od razu zarysować obraz jakiejś społeczności sprzed stu lat.
MM: Jak wygląda wasza praca w przypadku cmentarzy zlokalizowanych na prywatnych terenach?
DK: Jeżeli cmentarz jest zlokalizowany na terenie prywatnym, to oczywiście potrzebna jest zgoda właściciela. Do tej pory udało nam się na szczęście za każdym razem dotrzeć do właścicieli i przekonać ich, że jest taka potrzeba. Zazwyczaj to ich rodzice kupili kawałek ziemi, na której jest cmentarz.
Często te cmentarze są wpisane do rejestru zabytków i ludzie ci stali się w pewnym momencie, mniej lub bardziej szczęśliwymi, posiadaczami cmentarza, zabytku, i miejsca te im ciążą.
Jest to kawałek gruntu, który teoretycznie posiadają, ale z którym nie mogą nic zrobić, bo ekshumowanie takiego cmentarza jest bardzo kosztowną rzeczą. Oprócz tego, że ekshumuje się szczątki, to trzeba je jeszcze gdzieś pochować i to również wiąże się z ogromnymi kosztami. Często właścicieli tych gruntów na to nie stać. Jedyne, co mogą zrobić w moim odczuciu, to uporządkować ten teren. Jeżeli więc podejmujemy pewną inicjatywę i pojawia się grupa ludzi chętnych do pracy, to wiadomo, że lepiej wyrazić zgodę. Dzięki temu jako właściciele takiego miejsca tworzymy tkankę tożsamościową naszej gminy.
Naprawdę trudno jest wymazać kogoś z historii. Tego już próbowali starożytni Egipcjanie i im się nie udało. Wszystkich faraonów, których imiona skuwano, a ich posągi niszczono, naukowcy i tak odkrywają na nowo. Tak samo jest ze współczesną historią. Możemy ją zacierać i zakłamywać, ale w świadomości społeczeństw będzie ona żyła nadal. I artefakty, które będą odkrywane, będą świadczyły o tym, że ci ludzie kiedyś istnieli, żyły całe społeczności Zacieranie pamięci o kimkolwiek jest haniebne.
MM: Ilu aktywnych „grobersów” skupia wasze stowarzyszenie?
DK: Ponad dwadzieścia osób. Jednak takich bardzo aktywnych jest mniej więcej połowa. To jest ciężka, fizyczna praca: kopanie, dźwiganie, stawianie do pionu kilkusetkilogramowych nagrobków. Nie każdy się do tego nadaje, nie każdy ma na to ochotę. Zawsze powtarzam, że to świetna siłownia i trening na świeżym powietrzu.
MM: Czy w Polsce działają podobne stowarzyszenia?
DK: Tak, jest wiele takich grup w różnych województwach i powstaje ich coraz więcej. Pozostajemy zresztą w kontakcie, spotykamy się, współorganizujemy konferencje albo bierzemy w nich wspólnie udział. Wymieniamy się doświadczeniami i wzajemnie sobie pomagamy.