Płynny ogień z Akwawitu
Opublikowano:
28 kwietnia 2020
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Nagle w mieście zawyły syreny. Alarm! Coś się musiało stać. Może pożar? Po chwili zobaczyłem, że ludzie biegną w dół miasta. Z tarasu widać było jasną łunę, a raczej ogień. Coś paliło się w pobliżu, niedaleko…”
Tak początek kataklizmu opisał w swoich wspomnieniach architekt miejski okresu międzywojennego, Władysław Czarnecki, wówczas kierownik Wydziału Rozbudowy Miasta. Chodziło o największy pożar w przedwojennym Poznaniu, który wybuchł nocą z 19 na 20 maja 1937 roku na terenie zakładów Akwawit. Ogień był tak wielki i zachłanny, że zagroził nawet pobliskiemu kościołowi św. Wojciecha i miejskiej rzeźni.
Imponująca przestrzeń i piorun
Zakłady Akwawit mieściły się przy Tamie Garbarskiej (dzisiejszych Garbarach) i ulicy Bóżniczej (Grochowych Łąkach) – a więc na terenach dziś sukcesywnie zabudowywanych przez firmy, stawiające budynki mieszkalno-usługowe. Na przedwojennych zdjęciach, które można obejrzeć w Narodowym Archiwum Cyfrowym, widać imponującą przestrzeń, na której składowano setki, nawet tysiące beczek ze spirytusem.
Do placu prowadziło kilka nitek torów, po których przesuwano składy cystern z płynnym surowcem. Na dalszym planie na starych fotografiach dostrzec można charakterystyczną kopułę synagogi przy Stawnej i ostry szpikulec wieży Ratusza.
Przy tak potężnym nagromadzeniu materiałów wysokoprocentowych tragedia zdawała się tylko kwestią czasu. Rolę detonatora odegrała szalejąca nad miastem burza. Jedno z potężnych wyładowań trafiło w wielki zbiornik, prawie całkowicie wypełniony spirytusem. Po pożarze obliczono, że mieścił on w momencie uderzenia niemal 1,8 mln litrów 91-procentowego spirytusu.
Zapalony spirytus wytworzył tak wysoką temperaturę, że zbiornik pękł, a płynny ogień rozlał się po okolicy, zalewając także graniczące z Akwawitem zakłady graficzne Putiatyckiego.
Pracownicy tej firmy i jej właściciele cudem zbiegli z miejsca zdarzenia. Płomienie szybko dotarły do warsztatów stolarskich i ślusarskich, dosięgły też trzech wagonów stojących na bocznicy.
„Żar nie do zniesienia”
Dziennikarz „Kuriera Poznańskiego” tak relacjonował akcję gaśniczą:
„Żar jest nie do zniesienia, szyny bocznicy kolejowej wyginają się pod wpływem gorąca w wężowe skręty. Palą się drewniane słupy przewodów elektrycznych i telefonicznych. W ogródku znajdującym się za warsztatami firmy tworzy się jeziorko płonącego spirytusu.”
Ogień rozprzestrzeniał się tak szybko, że w strefie zagrożenia znalazły się rzeźnia miejska i kościół na Wzgórzu Świętego Wojciecha. Ze świątyni w pośpiechu ewakuowano do kościoła garnizonowego Najświętszy Sakrament. Spanikowane bydło z rzeźni, które wydawało ryki przerażenia, zostało wkrótce wypuszczone z zabudowań ubojni.
Po ugaszeniu pożaru świadkowie zeznawali – zapewne z przesadą – że płomienie sięgały wysokości 50 metrów, a łuna widoczna była w najdalszych dzielnicach miasta. Z żywiołem walczyło 80 strażaków z Poznania i okolic, dowodzonych przez komendanta Jana Kiedacza.
Do akcji ratunkowej, w której wykorzystano aż 30 węży, włączyli się też żołnierze z kompanii telegraficznej z Cytadeli i saperzy z ul. Rolnej. Ci ostatni wykopali rowy izolacyjne i walczyli z ogniem, zasypując jego źródła ziemią. Do walki z ogniem rzuciło się też 14 żołnierzy pod dowództwem podporucznika Stefana Rożałowskiego z 7. Dywizjonu Artylerii Konnej.
Wszyscy starali się ochronić pozostałe trzy zbiorniki, zawierające ponad 5 mln litrów spirytusu. Strażacy byli gotowi spuścić spirytus kanałami do Warty, bo ogień sięgnął już drewnianych części wielkich kadzi. Płomienie ugaszono w ostatniej chwili, unikając szczęśliwie wybuchów.
Dzięki pomocy wojska uratowano budynek rzeźni przed ogniem. Płonący spirytus spłynął do rowu, wykopanego przez żołnierzy łopatami i kilofami w bruku jezdni. A kościół św. Wojciecha został jedynie okopcony.
Nikt nie spłonął
Straty po pożarze wyceniono na ok. 3 mln zł. Spalony spirytus był wart 1 mln zł, a zniszczony zbiornik i inne straty Akwawitu – kolejne 0,5 mln zł. Spłonęły trzy wagony na bocznicy, do niczego nie nadawały się też wykręcone przez żar szyny kolejowe. Całkowicie spłonęły zakłady graficzne Putiatyckiego (nie zostały już odbudowane), a sam właściciel oszacował swoje straty na 1,5 mln zł.
Na szczęście nie odnotowano żadnych strat ludzkich. Cztery podtrute dymem i poparzone osoby odwieziono do szpitala, pięć innych – które odniosły rany w trakcie ucieczki przez płot z drutu kolczastego w zakładach Putiatyckiego – zostało opatrzonych na miejscu.
Śledczy ustalający przyczyny gigantycznego pożaru zwrócili później uwagę na fakt, że choć w pobliżu miejsca kataklizmu stały dwa wysokie kominy fabryczne, piorun uderzył akurat w zbiornik ze spirytusem. Jak ustalono, zbiornika nie uchronił piorunochron, zainstalowany ledwie trzy dni wcześniej.
„(…) Firma Akwawit jest ubezpieczona w pełnej wysokości w Tow. Polonia” – uspokajał „Kurier Poznański”.
„Pożar ten miał pewne następstwa w realizacji planów zabudowania. Według nowego planu stoki Wzgórza św. Wojciecha przeznaczone były na zieleniec publiczny. Chodziło o odkrycie widoku na piękny szczyt zabytkowego kościoła i wytworzenie ciągu spacerowego w kierunku parku Cytadeli. Gdy w parę dni po pożarze dyrekcja Akwawitu zgłosiła wniosek o pozwolenie na odbudowę zbiornika, odmówiłem i zażądałem przeniesienia pozostałych poza miasto, motywując to zagrożeniem bezpieczeństwa publicznego i obiektu zabytkowego. (…) Wszystko było na najlepszej drodze do załatwienia, gdyby nie wybuch wojny, który wszystkie plany przekreślił.”– podsumował w swoich wspomnieniach Władysław Czarnecki.
Pamięć o wielkim pożarze na Garbarach i heroicznej postawie strażaków i żołnierzy przetrwała w pamięci mieszkańców Poznania mimo późniejszych wydarzeń wojennych, które skumulowały bez porównania większe straty w tkance miasta.