Historie bez końca (historii po końcu) historii
Opublikowano:
19 marca 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Kryzys klimatyczny sprawił, że możemy jedynie strzelać, które święta będą białe, ale też dzięki niemu wyzwoliliśmy się z okowów pór roku. Z tego trendu Poznańska Wiosna Muzyczna zamierza skorzystać już po raz kolejny.
Za wszelką cenę
Zeszłoroczny festiwal, który jak zwykle miał odbyć się w marcu, był jednym z pierwszych pandemicznych odwołań. Wykonano manewr taktyczny ucieczki na z góry nieprzewidziane pozycje: ogłoszono, że wydarzenie przenosi się na październik. Był więc czas, żeby pomyśleć o jakichkolwiek formach transmisji – oczywiście, że nie wszystko musi być w internecie, ale działa jeszcze taki pradawny wynalazek, jak radio.
Jednak nie, Wiosna w październiku, pączkująca zmianami i rozkwitająca odwołaniami w ostatniej chwili, odbyła się w formie przetrwalnikowej i kadłubkowej, ale dla tych nielicznych, którzy mogli, chcieli i odważyli się przybyć do sal, była zapewne świętem nażywości i cudownymi chwilami bezpośredniego kontaktu z muzyką, którego podobno nic nie zastąpi.
Jako piszący na tych łamach o możliwościach przywrócenia do życia idei salonu muzycznego, powinienem temu przyklasnąć – problem w tym, że żadne jakkolwiek zbliżone do tego festiwalowe przesłanie nie doszło do uszu moich.
Bił za to po oczach nastrój grania za wszelką cenę, „ratowania się, co kto może” i pisania capslockiem „o zapoznaniu się z regulaminem obowiązującym podczas wszystkich wydarzeń”. Tak, w takiej atmosferze na pewno „dzięki muzyce współczesnej udało się nam wszystkim choć na chwilę oderwać od codziennych problemów” (oba cytaty za facebookiem PWM). Montypythonowskość sytuacji potęguje jeszcze fakt, że wedle kilku doniesień do najciekawszych na festiwalu należał utwór „Usługa” Rafała Zapały, który właśnie do codziennych problemów się odnosił.
Ale zostawmy przeszłość, kiedy na widoku jubileuszowa 50. edycja. Nowy rok, nowa ja – tak zapewne chciałaby zmotywować się Wiosna. A tutaj jak na złość krzywa zachorowań szusuje niczym spuszczona ze smyczy na najlepszych tatrzańskich stokach, pojawiają się regulowane wedle wytycznych maszyny losującej poluzowania, ale nie wiadomo, kiedy się obostrzą… Jak żyć?!?
Tak jak niektórzy głoszą, że nie ma zbawienia poza Kościołem, może nie ma poważnej muzyki poza murami podobnież odwiecznych, nieomylnych i samoutwierdzających się w tym mniemaniu instytucji, np. filharmonii.
A idąc tym tokiem rozumowania, wnet pojmiemy, że jeśli jubileusz Wiosny miałby opiewać, jeśli tak nam wirus zagra, na jeden koncert, to kompas cnót kardynalnych wskazuje jeden kierunek – Filharmonia Poznańska. Tam przecież nie tylko świetna akustyka sali, która nie zamyka nas w wieży z kości słoniowej i skłania do medytowania nad emanacjami codzienności (tramwaje, rozpędzone samochody, nawet karetka), ale też głodni gry, znani i cenieni ambasadorowie współczesnej muzyki, czyli Orkiestra Filharmonii Poznańskiej.
Czy wiosna nie jest kobietą?
Jeszcze kilka dni przed inauguracją, w geście będącym zadziwiającym połączeniem poznańskiego ordnungu, ułańskiej fantazji i husarskiej szarży, planowano kilka koncertów na naste dni marca (małostkowością byłoby czepiać się, że kalendarzowo to także nie wiosna). Ale witając zgromadzonych w Auli UAM, dyrektor artystyczny festiwalu od 2012 roku Artur Kroschel zapowiedział przegrupowanie wedle tak znakomicie przetrenowanego manewru z roku 2020 – reszta jubileuszowej edycji Wiosny odbędzie się na jesieni. Chciałoby się powiedzieć: pożyjemy – usłyszymy, ale nawet to może być nierozważnie optymistycznym stawianiem sprawy.
My lubim sielanki – zapewne, ale mamy też predylekcję do stanów wyjątkowych, jakoś się wtedy mobilizujemy i czujemy, że żyjemy tak naprawdę. Było sporo tej energii na początku koncertu, gdy do wiernych zwrócił się Łukasz Borowicz, nie tylko wybitny kapelmistrz (I dyrygent gościnny poznańskich filharmoników), ale też zawołany konferansjer. W kilku zgrabnych zdaniach nakreślił program wieczoru, wydobywając związki pomiędzy twórcami, dziełami, ich stosunkiem do tradycji czy traktowaniem poszczególnych instrumentów, czym dał do zrozumienia, że wybór tych właśnie kompozycji był wynikiem pewnego namysłu.
Ciekawe, czy te rozważania otarły się o kwestie niedoreprezentowania kobiet w świecie tak poważnej muzyki. Jakość nie ma płci – tę zdroworozsądkową prawdę objawioną obrońców sztuki uwolnionej z okowów uwarunkowań społeczno-ekonomiczno-politycznych znamy i kochamy. Intuicyjnie – wedle najczęściej tej męskiej odmiany intuicji – i przedświadomie wierzymy w nią.
Ale co by się stało, gdyby odwrócić tę mądrość ludową i zapytać, czy może płeć nie ma jakości? Jaką jakość nadałoby temu koncertowi wprowadzenie do programu jednego utworu napisanego przez kobietę? Albo, skoro już pozwalam sobie na takie rozpasanie fantazji, czy kogokolwiek zdziwiłby program złożony z kompozycji samych kobiet? Czy tak bardzo, jak nie zdziwi program złożony z utworów autorstwa samych mężczyzn? Tylko proszę nie mówić, że kompozytorek nie ma – sam widziałem na widowni przynajmniej trzy.
Polityka zamówień kompozytorskich to temat na osobne śledztwo dziennikarskie, ale oczywiście można by się zastanowić, czy wymownym gestem nie byłoby złożenie zamówienia na utwór jubileuszowy, nawiązujący do tradycji, u jakiejś młodej kompozytorki. Ale oczywiście można się nie zastanawiać i zamówić kolejny dobrze skrojony kawałek u Zbigniewa Kozuba. „Koncert na puzon i małą orkiestrę” w swojej 15-minutowej rozłożystości i obfitości był najdłuższym i najcięższym segmentem wieczoru.
Świetny jak zwykle Wojciech Jeliński żonglował tłumikami do puzonu i wyciągał z instrumentu najwyższe dźwięki z ofiarnością godną lepszej sprawy. Borowicz na początku podpowiedział trop, bo przecież na puzon pisał też jeden z filarów polskiej szkoły kompozytorskiej, Kazimierz Serocki. Szkoda, że obecnie częściej wymienia się tego nieszablonowego twórcę z nazwiska, a nie gra, czy nawet słucha. Dyrygent mówił też, że wiele z kompozytorem rozmawiali o emocjach zawartych w utworze. Może te płoche byty poczuły się zagadane i gdzieś się rozpierzchły, bo w muzyce trudno ich było uświadczyć.
Było za to perkusyjne nawalanie – bez dynamiki, wysilone, ociężałe; niczym nieuzasadnione (aleatoryzm? nie sądzę) motywiki fortepianu i skrzypiec; igiełki z najwyższych strun harfy, które kojarzyły się z piknięciami kas w Biedronce; brzmienia jakiegoś instrumentu sztabkowego przypominające polifoniczny dzwonek – jeśli były to nawiązania do codzienności, to sprytne, choć zarazem zbyt łatwe. To mogłaby być też moja robocza definicja muzyki Kozuba, która często przypomina fajerwerk-niewypał i sprawia wrażenie upartego, wyważonego, mdłego postmodernizmu, który usiłuje nie zauważać, że postmodernizm się skończył.
Nadzieję wypadałoby mieć…
Po koncercie Kozuba na finał zabrzmiało „Concertino na trąbkę i orkiestrę” Krzysztofa Pendereckiego z 2015 roku. W zestawieniu wypadło to niczym przyspieszony kurs mistrzowski, w którym Profesor pokazuje, jak to się robi. Bo wielu się głowi, a robi się to tak: solista, także wyjęty z orkiestry, Damian Kurek, dostaje partię wdzięczną, ale niewdzięczącą się, w trakcie zmienia nawet instrument, ale to nie kuglarstwo i efekciarstwo, tylko przemyślana strategia. Trąbeczka na początku jest bardziej lśniąca i o węższym brzmieniu, a druga większa, bliższa skrzydłówce, ma walory bardziej namacalne i biegnie szerokim nurtem. Paletę barw rozszerza czelesta, bateria instrumentów perkusyjnych zapewnia onieśmielający wygar – 12 minut i szlus, mamy to.
Zaczęliśmy może nie od Bacha, ale równie dostojnie i czołobitnie – przynajmniej w zamierzeniu. „Pieśni zielone” na sopran i fortepian Tadeusza Szeligowskiego, założyciela teraz patronującego Filharmonii oraz pomysłodawcy Wiosny, zorkiestrował niedawno Maciej Żółtowski. Utwór z 1930 roku stał się w ustach Borowicza kompozycją stuletnią, którą teraz możemy odkryć na nowo. Po tym wykonaniu chyba wolałbym ją odkryć na staro, bo Marzena Michałowska na pewno śpiewa cudownie, jak mogę sądzić po tych momentach, kiedy głosu nie przykrywała orkiestra.
Dyrygent podrzucił też trop Karola Szymanowskiego i choć uczciwie jest wskazywać na inspiracje, to tutaj zadziałało to na niekorzyść Żółtowskiego. Orkiestracja była zbyt blisko muzyki autora „Hagith”, ale zarazem pierwowzór oglądała przez lunetę. Może odwróconą, co tłumaczyłoby niepokojące podobieństwo trzeciej pieśni „W olszynie – sielanka” do orientalizujących „Pieśniami muezina szalonego” Szymanowskiego.
Pomiędzy Szeligowskim a Kozubem znalazł się kolejny twórca, z którym wciąż nie bardzo wiemy, co zrobić (ale dobrze, że czujemy chociaż, że warto go posłuchać). Tadeusza Bairda określa się jako spóźnionego romantyka, ale tego w „Czterech dialogach” z 1964 roku jakoś szczególnie nie słychać. Borowicz podpowiedział, że podobnie jak u Szeligowskiego, także dla Bairda ważna była melodia.
To w utworze na śpiewny obój, który dialoguje z orkiestrą kameralną, faktycznie rzucało się w uszy. Na solo wyszedł jeszcze jeden członek orkiestry, Jakub Kaszuba, który z brawurą, ale i opanowaniem, zmagał się z długimi pasażami, podczas których nie było się gdzie ukryć. Kompozytor dał soliście wielkie pole do popisu, ale tym samym olbrzymią odpowiedzialność – każde wahnięcie intonacyjne byłoby tutaj od razu słyszalne.
Zgodnie z sonorystycznym duchem czasów lat 60., Baird rozszerzał brzmienie orkiestry, nawet kameralnej, uwzględniając w składzie harfę, klawesyn, czelestę i fortepian. Warto by było wyróżnić także tych instrumentalistów, jednak tutaj książeczka programowa jest średnio pomocna, bo wymienia stały skład OFP, czyli harfistkę Paulinę Maciaszczyk. Pani grająca u Bairda na klawesynie i czeleście pozostaje bezimienna, na pianistę (który do Pendereckiego przesiadł się do czelesty) typuję, znanego z Sepia Ensemble, Tomasza Sośniaka.
„Dialogi” zagadywały także ciekawymi efektami rozgrywanymi między smyczkami a perkusyjnymi, ale odbierane jako całość sprawiały wrażenie starego papieru kruszącego się w palcach. Może spróbować je czytać przez Artura Zagajewskiego, który próbował opiewać okaleczony świat?
To byłaby jakaś nadzieja, a jak instruowało Lao Che: nadzieję wypadałoby mieć.