Drag do przepracowywania traum
Opublikowano:
26 maja 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„W małych społecznościach dzieciaki często traktowane są jak darmowa pomoc przy pracach domowych, są bite. Nikt nie słucha ich potrzeb – mają się uczyć, być grzeczne i wykonywać prace domowe. Na dziewczynki nałożona jest presja spełnienia się jako najpracowitsza i najpiękniejsza potencjalna żona i matka” – mówi Małgorzata Mycek, artystka i drag performerka Gosialicious.
Jakub Wojtaszczyk: Z czym ci kojarzą ci się: animacja „Dragon Ball”, sok multiwitamina, figurka papieża i wakacje w Ciechocinku?
Małgorzata Mycek/Gosialicious: To figury z przeszłości, które przepracowuję w mojej twórczości. Zajmuję się pojęciem zdeformowanych wspomnień. Wyciągam te figurki, delfinki, bajki, sok Caprio, czyli wszystko to, co otaczało mnie, kiedy byłam dzieckiem.
JW: Czym są zdeformowanie wspomnienia?
MM/G: To wspomnienia, które nie do końca pamiętam. Coś, co mogło wydarzyć się w moim życiu, ale nie do końca w takiej formie. Pamięć jest zmienna i ciągle pracuje, jest to bardzo ciekawy mechanizm.
JW: W takim razie, jak te figury pojawiły się w twojej pamięci?
MM/G: Do końca nie wiadomo, dlaczego pamięć otwiera takie, a nie inne szuflady. Te wspomnienia sprowokowane są przez wydarzenia, które przywołują na myśl coś, co nadaje kolejne znaczenie i wyciąga jakieś symbole. Nie wiem, jak ta moja pamięć działa i jakimi mechanizmami próbuje się podeprzeć.
JW: Czy mogę być to konfabulacje?
MM/G: Z biegiem czasu zapominamy lub wypieramy niektóre wspomnienia; bywa, że wracają do nas i nabierają nowych znaczeń.
JW: Możesz podać przykład takiego wydarzenia, które przywołuje konkretną rzecz z przeszłości?
MM/G: Dużo jest takich rzeczy, które pojawiają się znikąd i ewoluują w mojej głowie. Wtedy mogę sobie powiedzieć: „Przecież to już gdzieś widziałam, ale było to czymś zupełnie innym!”. Na przykład na Instagramie proponowane mi są różne filmiki z jedzeniem. To od nich zaczęła się moja jazda na majonezowe dekoracje i rzeźby z warzyw, które gospodynie z mojej miejscowości przygotowywały, kiedy byłam dzieckiem.
JW: Skąd pochodzisz?
MM/G: Z Radoszyc leżących w Bieszczadach. Mieszka tam około stu osób. Większość ludzi w moim wieku wyjechała.
Każdy się tam zna, wszyscy o wszystkich plotkują.
W tak małej społeczności czasami ciężko postawić na swoim. Mam wrażenie, że nie wszyscy rozumieją indywidualizm oraz potrzebę wyrażania siebie poprzez chociażby strój. A jeśli masz zdanie na jakiś temat, które różni się od tego, co mówią inni, lepiej siedzieć cicho. Nie chcę generalizować i wszystkich umieszczać pod jednym hasztagiem, chodzi mi tu o osoby, które są nietolerancyjne i bardzo wścibskie, które dominują nad pozostałymi mieszkańcami_kami.
JW: Jak dojrzewa się w Radoszycach?
MM/G: Dla mnie był to czas bardzo trudny, doświadczałam dużo przemocy. Kiedy nie wpisujesz się w narzucone przez społeczność ramy, to ciężko szukać wsparcia. W szkole byłam „dziwolągiem” i bardzo długo miałam tylko jednego kolegę, żadnej koleżanki. W takich społecznościach dzieciaki często traktowane są jak darmowa pomoc przy pracach domowych, są bite. Nikt nie słucha ich potrzeb – mają się uczyć, być grzeczne i wykonywać prace domowe.
Na dziewczynki nałożona jest presja spełnienia się jako najpracowitsza i najpiękniejsza potencjalna żona i matka.
Jeśli nie mieści się w kanonie, to przeżywa koszmar i nie ma gdzie szukać pomocy. Od najmłodszych lat chłopcy często muszą chodzić do ciężkiej pracy w polu, zabiera się ich na polowania. Oczywiście wiem, że takie traktowanie dzieciaków to nie jest problem wzięty jedynie z peryferyjnych terenów. W Radoszycach dojrzewa się podobnie, jak w innych miejscach w tym kraju i jest to przerażające doświadczenie dla wielu osób.
JW: Co jest takiego w tej przeszłości, że ciągle do niej wracasz?
MM/G: Na pewno chęć poukładania sobie w głowie tego wszystkiego, ale nie tylko. Fascynuje mnie okres transformacji ustrojowej, a są to właśnie lata związane z moim dzieciństwem. Dodatkowo w sztuce zwrot ku peryferiom jest teraz silnie obecny. Wielu artystów_ek zajmuje się peryferyjnością. Również w malarstwie coraz częściej pojawiają się wiejskie motywy. Być może wynika to właśnie z tego, że do głosu dochodzi pokolenie osób, które z tej wsi zwiały, ale wciąż są z nią jakoś związane.
JW: Co analizujesz w swoich pracach?
MM/G: Analizuję to, jak postrzegane są kobiety w małych miejscowościach i czego w tych społecznościach się od nich wymaga. Dlatego jest to też moja forma terapii, w której mogę wrócić do czegoś, co mnie kiedyś spotkało. Stąd też w moich pracach tyle sexy kobiet zajmujących się pracami domowymi. Od dziecka narzucano mi różne wymagania: muszę schudnąć, muszę wyglądać w określony sposób, muszę umieć gotować i nauczyć się doić krowę, bo inaczej nie znajdę męża. Odcisnęło to na mnie piętno, dlatego ta tematyka ciągle wraca w mojej twórczości.
JW: Poddawałaś się sugestiom rodziny?
MM/G: Nie zawsze były to sugestie rodziny, ale też wścibskich sąsiadów_ek. Wciąż słyszę różne rady ze wszystkich stron. Nie łamałam się nigdy pod ich presją i robiłam wszystko po swojemu, co często owocowało problemami i konfliktami. Odkąd pamiętam, określano mnie jako „zbuntowaną” albo jako dziwaczkę.
Nigdy nie byłam lubiana przez rówieśników.
Zamiast integracji z nimi wybierałam rysunek, a w liceum dużo malowałam. Jednak sam wybór liceum plastycznego był dość przypadkowy.
JW: Przypadkowy?
MM/G: Już wtedy chorowałam na depresję. Pogłębiało ją ciągle zderzanie się z wymaganiami otoczenia, których nie mogłam spełnić; mówiono, że powinnam pójść do szkoły zawodowej i uczyć się na fryzjerkę lub ekonomistkę. Postanowiłam zrobić na przekór. Ktoś mi powiedział, że w „plastyku” nic się nie robi, tylko maluje, a ja w to uwierzyłam. Uznałam, że łatwo przyjdzie mi skończyć szkołę. Wtedy było mi wszystko jedno jaką. Miałam też w głowie nakreślony przez wszystkich dookoła obraz artysty-hobbysty. Bardzo dużo osób nie uważa, że to prawdziwa praca. Okazało się, że liceum plastyczne wcale nie było łatwe.
JW: Wyprowadziłaś się od rodziców do Leska, gdzie mieści się twoje liceum…
MM/G: Tak, Lesko teraz znajduje się w strefie wolnej od LGBT. Zamieszkałam w tamtejszym internacie, w którym również mnie nie tolerowano. Byłam wtedy wegetarianką i próbowano zmuszać mnie do jedzenia mięsa.
Wychowawczynie wyrzucały moje rzeczy z szafy na podłogę, wyzywały mnie od najgorszych i kazały sprzątać to, co znalazło się na podłodze. Robiły tak, bo przez mój wygląd odstawałam od innych.
Od zawsze lubiłam z nim eksperymentować. Długo miałam niebieskiego irokeza, innym razem goliłam głowę na łyso, przerabiałam swoje ubrania. Przez pewien czas – na skutek eksplorowania Tumblra – zaczęłam chodzić do szkoły w stylizacjach, których nie powstydziłaby się drag queen, chociaż nie umiałam wtedy tego zjawiska nazwać. Goliłam brwi, nosiłam peruki, nakładałam mocny makijaż. Ubierałam na siebie balowe suknie w jaskrawych kolorach. Wychowawczynie-tradycjonalistki w internacie mnie za to nienawidziły i przez to gnębiły. Nie czułam się tam bezpiecznie.
JW: Uciekałaś w sztukę?
MM/G: Bardziej w alkohol, a sztuka była pochodną stanu upojenia. Jednak cały czas coś rysowałam i szkicowałam. W liceum byłam punkówą i często wiałam na festiwale na drugi koniec Polski. Tam spotkałam osoby, z którymi miałam wspólne zainteresowania. Poznałam też ziny, które teraz są bardzo ważną częścią mojej twórczości. Wtedy, w klasie maturalnej, to niedopasowanie i zagrożenie, które czułam od wychowawczyń z internatu i rówieśników, bardzo mocno wpłynęły na mój stan psychiczny. Nie szła mi nauka, zwłaszcza z przedmiotów ogólnych, jak matematyka czy polski, i zawaliłam szkołę. Jednak ciągle nie mogłam liczyć na żadne wsparcie i sama musiałam odkryć, że potrzebuję terapii. Na początku trafiłam na nią, aby dostać usprawiedliwienie za nieobecności na lekcjach. Jednak kolejne spotkania z psychologiem i przyjmowanie leków zaczęły na mnie dobrze oddziaływać – poprawiłam oceny i zdałam maturę.
JW: Dostałaś się na malarstwo na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu. Rodzice nie mieli problemów z tym wyborem?
MM/G: Wtedy odcięłam się od rodziny i wsi. Zbuntowałam się i odkryłam, że to moje decyzje i moje życie. Wiedziałam, że jak wyjadę do innego miasta, to będzie mi dużo łatwiej w życiu, niż gdybym została na wsi. Nawet jeżeli miałabym pracować za słaby hajs, by się utrzymać. Jednak moja mama sama chciała mnie wspierać finansowo i utrzymać kontakt. Z czasem nasza relacja się unormowała i chętnie ją odwiedzam, chociaż nadal o wielu rzeczach nie rozmawiamy i nie opowiadam zbyt dużo o swojej prawdziwej pracy.
Jeszcze w liceum na zaliczenie pracy dyplomowej wydałam swojego pierwszego zina. Był bardzo osobisty, bo mówił o mojej depresji.
Ktoś znalazł go w internecie i rozdmuchał tę sprawę po sąsiadach. Powiedziano, że przynoszę wstyd rodzinie. Chociaż od tego wszystkiego minęło dziesięć lat, osoby chore na depresję nadal są tam stygmatyzowane. Poproszenie o pomoc lekarza czy terapeuty wiąże się z poczuciem wstydu. Problemy związane ze zdrowiem psychicznym cały czas są lekceważone również w dużych miastach, dlatego staram się mówić o tym otwarcie, by normalizować ten temat.
JW: Czy teraz w Radoszycach patrzą inaczej na twoją sztukę?
MM/G: Nie [śmiech]. Sąsiedzi czasami trafią na nią w internecie. Ostatnio pod moim obrazem wklejonym na Facebooku sąsiadka zostawiła reakcję „angry”, bo prawdopodobnie obraziłam jej uczucia religijne związane z siostrą Anastazją. Takie interakcje w social mediach rodzą później niezręczne rozmowy, kiedy pojawiam się w domu.
JW: Jak sobie radzisz z bronieniem siebie jako artystki w domu?
MM/G: Staram się raczej dystansować. Osoby bez wykształcenia w tym kierunku nie mają narzędzi do tego, by analizować sztukę współczesną, stąd często brak zrozumienia moich działań. Czasami pokazuję rodzinie niektóre moje prace, te mniej zaangażowane politycznie. Jednak zawsze słyszę, że maluję jak przedszkolak, że pajacuję i że nie ma to żadnej wartości. Nie mam siły tego komentować. Uważam jednak, że to nie jest wina tych osób, wynika to raczej z braku dostępu do edukacji w zakresie sztuki i kultury. W przyszłości bardzo chciałabym rozpocząć jakieś działania w tej społeczności, by zmienić ten stan rzeczy.
JW: Czy terapia wpłynęła na to, co tworzysz?
MM/G: Nie zastanawiałam się nad tym. Na pewno rozmowy na pewne tematy i odkrycie jakiegoś problemu ma wpływ na tematykę prac. Poprzez sztukę i pisanie o swojej pracy układam sobie dużo w głowie. Pamiętam szok, kiedy mój pierwszy terapeuta powiedział mi, że to, co dzieje się w moim życiu, moje lęki i obawy, są w pewien sposób normalne, że nie jestem sama. Teraz, kiedy publikuję prace w internecie, cieszę się, gdy inne osoby piszą mi, że przeszły to samo i że dziękują mi za to, co robię, bo jest to dla nich ważne. Sama świadomość, że nie jest się samemu, to bardzo dużo.
JW: Jak twoja sztuka ma się do dragu?
MM/G: To długa historia [śmiech]. Ponownie ważny jest tutaj aspekt depresji i zaburzeń lękowych, przez które opuszczałam szkołę. Właśnie w taki depresyjny dzień, gdy w tle leciał jakiś telewizor, typu TVN Style, po raz pierwszy zobaczyłam drag queen. Wtedy nie wiedziałam, co to takiego jest, ale zupełnie się podjarałam. Ten wizerunek pozostał mi w głowie. Później w gimnazjum miałam przyjaciela, który podzielał zainteresowaniem dragiem, chociaż żadne z nas nie używało i chyba nie znało jeszcze takiego określenia. W liceum właśnie ten kumpel organizował bale przebierane. Traktowałam je bardzo poważnie i wkładałam mnóstwo pracy w swoje stylizacje. Wtedy też robiłam ekstrawagancki make-up i po raz pierwszy zgoliłam brwi…
JW: Skąd wiedziałaś, żeby zgolić brwi?
MM/G: Sama na to wpadłam, bo mi się makijaż nie mieścił [śmiech]. W liceum też założono mi internet, rozkwitał Tumblr. Tak trafiłam na stronę projektantki ubioru Stelli Rose z Nowego Jorku. Ta osoba pisała o sobie, że jest „female drag queen”. Był to dla mnie szok, że w ogóle tak można się określać.
Stella sama szyła sobie ubrania, miała wielkie peruki, tak jak ja ogolone brwi i dokumentowała swoje stylizacje na zdjęciach.
Wtedy też po raz pierwszy poznałam pojęcie transgender. Odkryłam reżysera z Australii, Samuela Shanahoya. Chociaż nie znając angielskiego, niewiele rozumiałam, to bardzo mocno na mnie działały jego prace kręcące się wokół queeru. Często sprawdzałam jego profil, na którym skupiał wielu artystów i artystek ze społeczności LGBT+. Zobaczyłam też teledysk kt spit „Dreamworld waiting” i przeżyłam jakiś szok kulturowy. Zrozumiałam, że istnieją osoby takie jak ja. Niedawno odkryłam moje stare konto na Tumblrze i okazało się, że udostępniałam tam drag queenki z „Drag Race”, a przecież nie miałam wtedy pojęcia o tym programie.
JW: Kiedy drag pojawił się świadomie?
MM/G: Niedawno, bo w 2019 roku. Wtedy przechodziłam większy epizod depresyjny, wzięłam urlop dziekański na UAP i dałam sobie rok na dojście do siebie. Jednak po tym okresie wcale nie chciałam wracać do szkoły. Dlatego wyjechałam na program MOST do Szczecina. Miasto zapamiętałam jako opustoszałe. Czułam się odizolowana od innych. Wtedy na pracę semestralną zaczęłam opracowywać pojęcie wspomnień i ich deformacji, bazowałam na swoim dzieciństwie w Radoszycach. Przygotowałam pracę o zaczarowanym źródełku, z którego wszyscy mieszkańcy piją wodę. Silniej związałam się też z różnymi inicjatywami oraz wzięłam się za aktywizm. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że przez całe życie byłam ofiarą przemocy, i jeszcze bardziej odgrzebywałam te wszystkie wspomnienia, o których mówiłam na początku. W taki też sposób przypomniałam sobie ten program z drag queen i zrozumiałam, że chcę być taką postacią.
JW: Drag to dobry wybór, aby opowiedzieć o doznanej przemocy?
MM/G: Tak mi się wydaje. Drag pozwala mi się trochę zdystansować od problemu, który przepracowuję. Mogę sobie pozwolić na inny rodzaj szczerości, na który nie zawsze potrafię się zdobyć w innych przypadkach. W moim pierwszym wideo performansie zaśpiewałam piosenkę „Pocałunek ognia” Violetty Villas, która jest dla mnie zapomnianą diwą z depresją, niegdyś doświadczonej przemocą.
JW: Dzielisz swoje wspomnienia na te, które lepiej wykorzystać w sztuce wizualnej i na te do dragu?
MM/G: Nie ma to dla mnie znaczenia. Drag traktuję jako narzędzie do znalezienia nowych ścieżek wyrazu, innych niż malarstwo. Za pomocą performansu mogę pokazać coś, czego nie da się stworzyć na obrazie. To ciągle ten sam temat, który po prostu gryzę w różny sposób. Dlatego granica między Małgorzatą Mycek a Gosialicious bardzo się zaciera. Nie wiem, którą postacią jestem bardziej.
JW: Skąd nazwa drag persony?
MM/G: Pierwszy raz nazwałam się Gosialicious na pierwszej edycji „Młynu”, internetowej serii występów prowadzonych przez Vronę i Babkę [poznańskie drag persony – przyp. K.W.]. Przedstawiłam tam film „Wspaniałe życie Gosialicious”, w którym wcielam się w dziewczynę z bogatego domu, żyjącą bezproblemowo, która nie musi chodzić do pracy i w pandemii ćwiczy jogę, która kupuje skórzane buty, ale lubi też dbać o klimat, więc nie używa jednorazowych foliówek.
Podchodziłam krytycznie do tej hipokryzji.
Jednak zauważyłam, że ciężko jest poprzeć taką postać, mając świadomość nierówności na świecie. Cały czas nie wiem, czy lubię Gosialicious. To bardzo skomplikowany związek. Ostatnio jesteśmy pokłócone, dlatego nowe rzeczy nie powstają.
JW: Czyli ta kłótnia bazuje na tym, że Gosialicious jest kimś innym niż ty?
Ona miała być tym, kim nie jestem, ale to ciągle jestem ja… Dlatego jest mi ciężko wytrzymać w tej postaci. Nie potrafię się śmiać z tych nierówności, bo to potężna przemoc, która jeszcze bardziej uwydatnia się podczas pandemii. Z jednej strony ludzie umierają, a z drugiej Małgorzata Socha leci na Teneryfę, a ktoś inny dramatyzuje, bo nie może wybrać się na wycieczkę do Nowego Jorku.
JW: Kim na początku miała być Gosialicous?
MM/G: Bezkrytyczną afirmacją bycia. Teraz chcę ten drag ugryźć na inny sposób i skupić się na innych problemach. Widać to w moim najnowszym moim filmie „Gosialicje, jebać policę”, który zrobiłam z Kiju i moim partnerem Szymonem. Humorystycznie przedstawiam w nim superbohaterkę, która broni osoby protestujące na ulicach przed gazującą i pałującą je policją. Za pomocą utopijnej wizji Gocialicji chciałam dodać otuchy innym.
JW: Czy zatem Gocialicious i Gosialicja to ta sama postać? Czy ta pierwsza odgrywa drugą?
MM/G: Moja dragowa tożsamość jest płynna i dopiero się kształtuje. Jestem wieloma osobami naraz, a w każdym moim filmie, mam wrażenie, występuje inna postać, która przedstawia inny problem. Chciałabym też spróbować wejść w stereotypowo męskie macho role.
JW: Tworząc wygląd swojej dragowej persony, czerpałaś z wizerunków kobiet z dzieciństwa?
MM/G: Ubraniami nawiązuję do stylizacji moich rówieśniczek, kiedy ja ubierałam się w męskie ciuchy i byłam przez to wytykana palcami. Gocialicious wygląda tak, jak zdaniem wielu ludzi powinna wyglądać prawdziwa kobieta. Wtedy nie eksponowałam swojej kobiecości, bo nie do końca się z nią identyfikuję, a w dragu mam szansę zobaczyć, jak to jest. Tym bardziej, że mam duże kompleksy odnośnie do mojego wyglądu, których nabawiłam się w dzieciństwie.
JW: Przed rozmową wspomniałaś, że na początku podchodziłaś do twojego dragu bardzo efemerycznie i go nie rejestrowałaś. Skąd ta decyzja?
MM/G: Nie wchodziłam w żadne role i nie robiłam performansów. Drag był tylko ubraniem się i stylizacją, po prostu byciem.
JW: Czyli zmieniałaś się w Gocialicious i byłaś tą bogatą dziewczyną z własnej wyobraźni?
MM/G: Tak. Chyba o to chodziło. Jeszcze na początku studiów z moim kolegą ze studiów Jankiem Baszakiem stworzyliśmy projekt artystyczny „Jaś i Małgosia”.
Wcielaliśmy się w postaci influencerów, osobowości, które są znane z tego, że są znane. Wtedy też przebieraliśmy się w przerysowane stroje.
Chyba pierwszy raz zaczęłam zakładać podkreślające kobiecość ubrania, lateksowe kombinezony. W tym czasie nie myślałam o tym jako o dragu, ale wiem, że to wpłynęło na to, co robię teraz. Samo nazwanie siebie osobą w dragu przyszło później, między innymi przez występ w Lokum Stonewall w Poznaniu czy na wspominanym „Młynie”. Podczas nich, tak samo, jak podczas rozmowy z tobą, w mojej głowie otwiera się wiele szufladek. Zmienia mi się pojęcie własnego dragu, dlaczego go robię i po co. Wszystko dlatego, że w każdej odsłonie ciężko jest mi zaakceptować siebie. Jednak wierzę, że dzięki mojej autoterapeutycznej twórczości jestem w stanie to zmienić.
Małgorzata Mycek/Gosialicious – ur. w Sanoku w 1993 r., malarka i performerka. W 2020 obroniła dyplom magisterski na Wydziale Malarstwa i Rysunku na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu, w pracowni prof. Dominika Lejmana. Finalistka konkursu im. Marii Dokowicz na najlepszą pracę dyplomową. Finalistka 19. edycji konkursu Artystyczna Podróż Hestii. Współtworzy inicjatywę Wydawnictwo Bomba wydającą zaangażowane ziny. W 2019 r. Bombę nagrodzono w ogólnopolskim konkursie dla młodych artystów Młode Wilki. Gosialicious możecie znaleźć na instagramie: @house_of_gosialicious.