„Don Giovanni”, czyli o defekcie wyobraźni
Opublikowano:
31 sierpnia 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Don Giovanni” Wolfganga Amadeusa Mozarta w reżyserii Kaspera Holtena (2014) powrócił na scenę londyńskiej Royal Opera House na przełomie czerwca i lipca, dostępny był też przez miesiąc na platformie internetowej oraz bezpośrednio na stronie teatru. Dyrygował tym razem Marc Minkowski.
Po raz kolejny w tytułowej roli święcił tryumfy Mariusz Kwiecień, który w inscenizacji Holtena zbudował postać zupełnie odmienną od tej, jaką pamiętamy z poprzedniej londyńskiej produkcji Franceski Zambello (2008). Seksowny, pewien siebie i swej fizycznej atrakcyjności, ginący w piekielnych płomieniach Giovanni – stał się tu więźniem swojej wyobraźni, która nie do końca chyba godzi się z rzeczywistością. I to owa wyobraźnia, a nie boska sprawiedliwość prowadzi go do zatracenia.
PRECYZJA I PERFEKCJA FORMY
Niezwykle precyzyjna i kunsztowna konstrukcja Mozartowskiego „Don Giovanniego” sprawia, że jedna scena przechodzi w drugą z żelazną logiką i konsekwencją – jak w doskonałym urządzeniu, które zepsuć się nie może. Niezależnie od tego, jaką wersję – praską czy wiedeńską – wybierze dyrygent lub reżyser, słuchacz i widz za każdym razem mają poczucie absolutnej doskonałości i nieskończonego piękna, które musi poruszyć emocje.
Problematyczny wydawać się może tylko praski finał, który zdaniem jego przeciwników niepotrzebnie wprowadza poetycką sprawiedliwość, stawiając kropkę nad i, dopowiadając dalsze losy bohaterów. Oto po uspokojeniu się emocji, po pogodzeniu się z losem, po swoistej psychoterapii, jaką przyniesie sam czas, Donna Anna poślubi wreszcie czekającego na nią Don Ottavia, Donna Elwira wstąpi do klasztoru i wszyscy będą żyć na swój sposób szczęśliwie – zapominając powoli o Don Giovannim i jego piekielnym końcu, a także o radości płynącej z faktu, że rozpustnik został ukarany („il dissoluto punito”, jak informuje nas podtytuł), bo to przecież dramma giocoso – coś w rodzaju tragikomedii domagającej się dobrego zakończenia.
ROZPUSTNIK UKARANY?
Przyznam, że ten Mozartowski porządek – wiara w racjonalność świata, którą gwarantuje oświeceniowy sprawiedliwy i pogodny Bóg – niezmiernie mi odpowiada. Niezależnie od tego, że nie jestem przekonany, by koniec dzieła istotnie traktować jako potępienie Giovanniego. Co prawda odmawia on podjęcia pokuty (i to trzykrotnie), ale przecież status kamiennego gościa, który zjawia się na uczcie, jest nieoczywisty. Z piekła on czy z raju? Wysłannik Boga, przynoszący grzesznikowi szansę na nawrócenie, czy też mściciel, który zza grobu chce za sobą pociągnąć swego zabójcę?
Do postawienia powyższych pytań musi prowokować każda inscenizacja arcydzieła. Od tego bowiem, jaką reżyser ma koncepcję finału, zależeć będzie budowanie i prowadzenie postaci – zarówno muzyczne, jak i aktorskie. Bez moralizującego, a zarazem optymistycznego (bo manifestującego wiarę w porządek i dobro) sekstetu czuję się zwykle nieswojo i nie potrafię przyznać racji tym, którzy ironicznie powątpiewają w jego sens.
W przedstawieniu Holtena owego finału nie ma i być nie może. (Reżyser zresztą w tegorocznym wznowieniu przepracował zakończenie w stosunku do wersji premierowej, opublikowanej też na DVD). Stworzył przecież „Don Giovanniego” bez odwołania się do jakiejkolwiek motywacji metafizycznej czy nadprzyrodzonej. Nie one bowiem gwarantują porządek świata, nie ich brak powoduje chaos i zło.
Niezależnie od tego, czy zgodzimy się z sugestią, że bohater jest nadwrażliwym artystą, próbującym przekształcać świat zgodnie ze swą mroczną wyobraźnią, traktującym swe kochanki jako dzieła sztuki, czyli uprzedmiotowiającym je poniekąd – zamiast studium zła widzimy raczej studium obłędu.
Nie potępienie, ale szaleństwo – oto los Don Giovanniego, mówi reżyser, jednocześnie uwalniając go od odpowiedzialności, traktując nie jak winnego, ale jak ofiarę własnej imaginacji.
KAMIENNY GOŚĆ NIE NADCHODZI?
Przyjrzyjmy się zakończeniu przedstawienia.
Oto, zgodnie z librettem, jesteśmy na uczcie (ale tu zupełnie jest ona nieobecna), rozlega się łomotanie do drzwi i pojawia się zaproszony przez Don Giovanniego kamienny gość – posąg zamordowanego przez bohatera ojca Donny Anny (Willard W. White). Rozpoczyna się gra o życie i zbawienie. U Holtena jednak sprawa nie wygląda tak prosto. Zjawa obecna była już wcześniej, niejako w tle wydarzeń. Symboliczny pomnik-popiersie wypadł z rąk córki i rozbił się. Duch ojca, z wyraźnymi znakami rozkładu, pojawiał się już wcześniej, niejako w tle wydarzeń – i teraz jest z tyłu sceny, a Don Giovanni doświadcza go wyłącznie w swej wyobraźni i w muzyce. Spotkanie ze zjawą jest doświadczeniem traumatycznym. Przerażenie rośnie.
Co najważniejsze, każdy gest został przez Holtena zintegrowany z rytmem muzyki, jest jego pochodną. Kiedy na początku tej sceny śpiewak odwraca się i rozpościera ręce, doskonale rozumiemy, że staje się owocem swej wyobraźni – to gest Komandora z najbardziej klasycznych inscenizacji. Czy smugi i plamy na gieźle są znakami rozkładu? Tego nie jestem pewien. Zauważmy, że projekcje wideo, które towarzyszą całej akcji, charakteryzują skomplikowaną i mroczną wyobraźnię Don Giovanniego (może artysty).
Muzyka i imaginacja coraz bardziej stają się torturą i niszczą bohatera, słaniającego się, próbującego utrzymać równowagę i sięgnąć poza horyzont swego wnętrza.
Zjawa wreszcie znika, byśmy mogli być pewni, że wszystko dzieje się wyłącznie w świadomości Don Giovanniego, który doszedł do granicy obłędu, ale jej zapewne nie przekroczył. Wyciągnięte w stronę nicości ręce – sekstet byłby tu zupełnie nie na miejscu, bo reżyser zapewne pragnął dwuznaczności swego finału.
KONIEC MÓWI O POCZĄTKU I GO OBJAŚNIA
Jeśli z taką świadomością powracamy do początku przedstawienia, jak się zdaje, będzie dość łatwo. Poskładamy proponowany przez Holtena porządek, jednak pozostanie on wciąż daleki od jednoznaczności. Obejrzyjmy np. dialog Anny (Rachel Willis-Sørensen) i Ottavia (Pavol Breslik) zaraz po śmierci jej ojca.
Zwrócę jednak Państwa uwagę jeszcze na kilka szczegółów prezentacji świadomości Don Giovanniego. Oto jego dom wypełniają szare dziewczęta – zjawy, może znaki wyrzutów sumienia – które towarzyszą wszystkim poczynaniom rozpustnika. Słynna aria szampańska wyraźnie pokazuje go jako niewolnika zaburzonej wyobraźni – zbudowana z elementów rzeczywistości i fantazji konstrukcja wiruje i wciąga go.
Najdobitniej Holten dopowiada zupełnie nieoczekiwanym prowadzeniem sekwencji przedostatniej. Oto kamienny gość został już zaproszony, uczta zaraz się rozpocznie. Te wydarzenia oddziela od siebie kolejny dialog Anny i Ottavia: „Ma il padre… Crudele… Non mi dir…”.
Giovanni staje się jego świadkiem i uczestnikiem. Gesty jego oraz Anny są paralelne i zdaje się, że ich dłonie się spotkają, a Anna dostrzega Giovanniego w miejscu, w którym winien znajdować się Ottavio.
DON OTTAVIO IDEALNY ORAZ DOMINUJĄCY LEPORELLO
Postacią dość kłopotliwą w Mozartowskim arcydziele bywa właśnie on, Don Ottavio. Jak sądzę, nie wynika to z faktu, że jest to charakter źle skonstruowany – ale prawdą jest, że dość łatwo godzi się ze swoim losem, z faktem, że na ukochaną po prostu musi czekać, że zadowoli się na jakiś czas rolą jej opiekuna. Nie jest jednak – jak często się go postrzega – miękki czy nijaki, co miałoby usprawiedliwiać wybory Donny Anny.
Tajemnica tej postaci tkwi w dyspozycji głosowej. Napisana dla Antonia Baglioniego partia doskonale odpowiadała jego głosowi – lirycznemu, dość ciemnemu, o pewnej zdolności do koloratury. Trzeba więc dużego szczęścia, by znaleźć śpiewaka, który zbliża się do tego ideału – w londyńskim przedstawieniu jest nim niewątpliwie Pavol Breslik, świetny także aktorsko.
I jeszcze na jedną postać zwrócę Państwa uwagę – Leporello, sługa i zaufany Don Giovanniego. Ich zależność opisywano rozmaicie, podkreślając, że wykraczają poza relację pan – sługa. Leporello byłby nawet alter ego, kimś w rodzaju sumienia Giovanniego. Aczkolwiek Holten wymyślił tę rolę dla innego śpiewaka, kreujący postać w tegorocznym wznowieniu Ildebrando D’Arcangelo nadaje jej zupełnie nowy, świeży wymiar. Włoski baryton należy do śpiewaków, którego zdolności aktorskie, zwłaszcza komiczne, są najwyższej próby.
Pocieszny, nieco niezdarny, o fenomenalnej mimice, podejmuje z dystansem i ironią przebierankę, do której zmusił go jego pan, wciąż pozostając jednak sobą.
Wreszcie w finale usuwa się na bok – wie bowiem, że jego błazeństwo nie może przezwyciężyć demonów Giovanniego.
Holten stworzył przedstawienie prowokujące do myślenia i polemiki. Osadzając akcję w czasach wiktoriańskich, rzucił londyńczykom swego rodzaju wyzwanie. Dla nas pewnie ten historyczny entourage nie ma większego znaczenia, jest tylko sygnałem uniwersalności opowiedzianej w arcydziele historii. A ponieważ muzycznie londyńskie przedstawienie jest znakomite, korzystając ze sposobności, warto obejrzeć je w całości.
PIOTR URBAŃSKI – profesor zwyczajny UAM, historyk literatury i operolog, publicysta muzyczny. Opublikował m.in. książkę „«David musicus» i inne studia z pogranicza historii opery i tradycji antycznej”; jest współredaktorem tomów „Od literatury do opery i z powrotem” oraz „Opera wobec historii”. Był konsultantem literackim Opery na Zamku, a od sześciu sezonów współpracuje z Filharmonią im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie.
CZYTAJ TAKŻE: Porozmawiajmy o operze: Mały manifest
CZYTAJ TAKŻE: Szanujcie mistrzów dzieła… Recenzja „Śpiewaków norymberskich”
CZYTAJ TAKŻE: Pochwała chaosu? Recenzja „Napoju miłosnego”