Oglądać, nie oglądać na Disney+
Opublikowano:
30 czerwca 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Pierwotnie Disney+ miał zadebiutować w Polsce pod koniec 2021 roku. Władze koncernu jednak zdecydowały o przesunięciu premiery nowego streamingu na rok następny. Tłumaczono się skutkami pandemii COVID-19. Wreszcie obietnice się ziściły. Niedawno w naszych telewizorach i komputerach zagościła nowa platforma, na której znaleźć można 800 filmów, 1000 seriali i w tym 150 oryginalnych produkcji. Oczywiście tytułów będzie przybywać. Który serial najlepiej wybrać na początek naszej przygody z Disney+? Który omijać szerokim łukiem? Podpowiadam.
Abbott Elementary
Z jednej strony fakt, że od razu dostajemy setki seriali, może zachwycać. Z drugiej wiele tytułów, które w USA z tygodnia na tydzień zyskiwały popularność, może nam umknąć. Zostają zasypane produkcjami wabiącymi hollywoodzkim glamourem. Takim serialem, którego nie powinno się pominąć, jest „Abbott Elementary”.
Twórczynią, producentką i autorką scenariusza jest Quinta Brunson.
Wciela się też w jedną z głównych ról – młodą, pełną pasji i optymizmu, oddaną i zapracowaną nauczycielkę Janine Teagues. Kiedy nie uczy, poświęca czas na szukanie nowych metod podejścia do dzieci, możliwości otrzymania dofinansowania na przybory plastyczne albo… próbę naprawy oświetlenia szkolnego korytarza. Bowiem akcja tego mockumentalnego (udającego dokument) sitcomu rozgrywa się w podstawówce w Filadelfii.
Pokój nauczycielski i klasy zapełnia belferska gromadka.
Pod względem aktorskim każda z osób została dobrana perfekcyjnie. Nie tylko postawiono na różnorodność, ale też umiejętność komicznego wyczucia. Wspomniana Janine za ikonę nauczania uważa Barbarę Howard (graną przez broadwayowską gwiazdę Sheryl Lee Ralph), posiadającą najdłuższy staż i anielską cierpliwość. Kolejną nauczycielką jest Melissa Schemmenti (Lisa Ann Walter), która jest harda, bezkompromisowa i ma najbardziej cięte riposty oraz koneksje w lokalnej mafii. Drugą klasę uczy Jacob Hill (Chris Perfetti), najbardziej zagorzały biały sojusznik w szkole z największym odsetkiem czarnych dzieci. Warto też zwrócić uwagę na dyrektorkę Avę Coleman (fenomenalna Janelle James), pozerkę i narcyzę, disującą po równo wszystkich (może prócz Barbary).
Quinta Brunson wpadła na pomysł serialu, obserwując swoją matkę, nauczycielkę, która przez 40 lat pracowała w tej samej placówce.
Z życia wzięte inspiracje posłużyły do nakreślenia realistycznych sytuacji, tyle tylko że podkręconych do sitcomowych absurdów. Śmiech towarzyszy nam nieprzerwanie do ostatniego odcinka. Fabuła skupia się na aspektach dnia codziennego nauczycieli i nauczycielek, od których wymaga się wychowania, nauczania i rozwiązywania problemów, często na linii dziecko–rodzic. Wszystko za niskie wynagrodzenie. Brzmi znajomo?
Komediowa forma nie próbuje ukryć wad systemu szkolnictwa.
Jednak za sprawą ramy feel-good pokazuje, że kiedy ma się świetny zespół, nic nie stanie nam na przeszkodzie. Może to naiwne, ale bardzo potrzebne. Tym bardziej w Polsce, gdy za murami naszych szkół panuje odgórnie narzucona nienawiść do „innego”, a sprzeciwiające się temu nauczycielki i nauczycieli może spotkać kara.
Absolutnie oglądać!
Moon Knight
W 2021 roku Marvel wraz ze swoimi serialami na Disney+ i filmami (tymi nakręconymi po „Avengers: Endgame”) o superbohaterach i superbohaterkach wkroczył w tzw. czwartą fazę. Produkcje w odcinkach były długo oczekiwane i fetowane. Niektóre słusznie (jak „WandaVision” i „Loki”), inne nie (jak „Falcon i Zimowy Żołnierz” czy „Hawkeye”). Przedostatnia propozycja, której dyrektor Marvel Studios Kevin Feige dał zielone światło, „Moon Knight”, jest przykładem tego, jak ilość i szybkość kręcenia źle wpływa na jakość.
A miało być tak pięknie.
Wejście Oscara Isaaca i Ethana Hawke’a, aktorów ukochanych zarówno przez miłośników i miłośniczki kina oraz telewizji w wersji indie, jak i krytyków i krytyczki do świata Marvela zapowiadało nie lada gratkę. Z jednej strony miało być sygnaturą tego, że w świecie blockbusterów twórczynie i twórcy mają przestrzeń na wymagające kreacje aktorskie. Z drugiej powszechnie ceniona obsada pozwalała Studiu przedstawić widowni relatywnie mało znane postaci (Rycerz Księżyca nie brzmi zbyt zachęcająco, prawda?).
Isaac i Hawke wcielają się kolejno w bohatera i czarny charakter.
Ten pierwszy to tytułowy Moon Knight, a właściwie, najprawdopodobniej cierpiący na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości, Steven Grant (jego brytyjski akcent to kontrowersyjny wybór, który ma tylu samo przeciwników, jak i zwolenników). Ten drugi, Hawke, gra Arthura Harrowa – obdarzonego mocami, mistycznego przewodnika sekty, dla którego akolici i akolitki zrobią dosłownie wszystko.
Akcję obudowano motywami znanymi z filmów przygodowych, jak „Mumia” czy seria o Indianie Jonesie, tyle tylko że z prawdziwymi staroegipskimi bóstwami.
Głównym grzechem „Moon Knight” jest nuda potęgowana przez mało istotną fabułkę okraszoną bardzo słabymi efektami specjalnymi. Tych ostatnich nie brakuje: kostium tytułowej postaci wykreowano komputerowo, co dodatkowo ją odrealnia; pojawiają się krwiożercze ogromne psy goniące bohaterów i bohaterki zamiast wrogów z krwi i kości; są też bogowie oraz boginie w formie zwierząt z egipskich wierzeń. Sprawiają wrażenie, jakbyśmy grali w grę, a nie oglądali serial z aktorską obsadą. Niestety ta również pozostawia wiele do życzenia. Isaacowi i Hawke’owi nie udało się zbudować przekonującej relacji ani utrzymać napięcia tak potrzebnego na linii bohater–wróg. Dlatego też całość sprawia wrażenie skoku na kasę subskrybentów i subskrybentek Disney+.
Zdecydowanie nie oglądać.