fot. materiały promocyjne

Od buntu do kredytu

 Z Krzysztofem Sztafą, powieściopisarzem, redaktorem „Małego Formatu”, autorem książki „Wielka radość w polskich domach” na temat jego literackiego debiutu, roli pisarza i krytyka oraz rynku książki rozmawia Oskar Czapiewski.

Oskar Czapiewski: Moje wrażenia z książki mógłbym podsumować parafrazą bon motu: „Łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż szczęśliwego milenialsa”. Czy nie uważasz, że twoja powieść „Wielka radość w polskich domach” jest chwilami aż nazbyt defetystyczna?

Krzysztof Sztafa: Na jeden bon mot odpowiem innym:

 

„Rewolucji nie będzie, bo Mark Fisher ma depresję”.

 

I nie żyje! A tak zupełnie poważnie – wiadomo, moja książka jest gorzka. Jej punktem wyjścia był cykl felietonów, a właściwie postfelietonów pt. „Ćwiczenia z rezygnacji”, który prowadziłem kiedyś w „Małym Formacie”. Ten tytuł jest znaczący. To były luźne teksty o podwórkowej metafizyce i słodkim smutku prekarnego życia we współczesnej Polsce.

Nie sądzę jednak, by „Wielka radość…” była wyłącznie fatalistyczna. Jej żywiołem jest raczej ambiwalencja. Trawi ona głównego bohatera, Kamila. To taki typowy miejski gościu dobiegający trzydziestki, masowy inteligent, który sinusoidalnie miota się między manią a depresją, między neurozą a przebojowością.

 

O.Cz.: A czy na końcu tej sinusoidy znajdowałaby się zmiana? Rewolucja? Emancypacja? W końcu narrator w pewnym momencie mówi: „Cóżże po literaturze, która nie wyzwala?”. Myślę, że to dobre miejsce na pytanie o cel twojego pisania.

K.Sz.: Nie jestem naiwny; nie roję sobie, że literatura mogłaby doprowadzić do jakiejś rewolucji. Błagam! Nawet nie wiem, co by to w ogóle miało oznaczać! No, chyba że mówimy o rewolucji estetycznej. Ale politycznej? Bądźmy poważni. Niemniej, splot polityki i estetyki jest moim zdaniem organiczny i nie do zakwestionowania.

 

Krzysztof Sztafa fot. archiwum prywatne

Krzysztof Sztafa fot. archiwum prywatne

Literatura czasami kopie dołki w rzeczywistości społecznej, lekko ją podszczypuje, podgryza jej nogawki. W odniesieniu do „Wielkiej radości…” bliskie było mi takie myślenie o pisaniu, w którym staje się ono narzędziem miękkich subwersji.

Kamil, mimo że najczęściej jest wycofanym introwertykiem, przeżywa wiele problemów, które zdecydowanie podzielają współcześni millenialsi. W swoich rozkminkach i wyznaniach wypowiada za nich jakąś prawdę o świecie, która ten świat jednocześnie trochę odkształca.

Przynajmniej na dwie chwile. Nie wiem, może jakąś sensowną stawką pisania takiego jak moje jest budowanie poczucia solidarności w trwodze bycia tu i teraz? I to takiej solidarności budującej, która byłaby raczej początkiem czegoś niż końcem.

 

O.Cz.: Tak, pojawia się całe spektrum problemów – od terapeutyzowanych zaburzeń, przez patodeweloperkę, po niemożność stworzenia stałych relacji, co w konsekwencji kończy się samotnością. „W tym kraju milenialsi dzielą się na tych po terapii i tych przed nią” oraz „Na myśl o nadchodzącym poniedziałku chciałem wysłać do siebie SMS-a o treści «pomagam»”. Te cytaty emanują takim gorzkim, sardonicznym humorem.

K.Sz.: Wynika to z tego, że Kamil jest osobą pracującą. Siedzi przed dwoma ekranami, wykonując typową bullshit job w randomowym korpo. Nawet nie wiadomo, czym się zajmuje. Jako czytelniczki wiemy tylko, że siedzi przy biurku i coś tam klika na kompie. Facet nie czuje żadnego związku z tym, co robi, żeby zarabiać na życie – no chyba, że wrogi.

Przechodząc przez open boxy, skrycie fantazjuje o tym, że ten system pracy najemnej runie i nastanie sprawiedliwszy czas postpracy (żeby nie używać tego zakazanego słowa na „k”). Ale on jednak głównie tylko fantazjuje: o tych końcach i początkach rzeczy, o przewrotach, puczach, zamachach stanu, co znowu pokazuje odczuwaną przez niego ambiwalencję.

Nie potrafi podjąć jakiegoś sensownego działania, zaprotestować, zdobyć się na akt solidarności pracowniczej. Słowem, jest totalnie wyalienowany i nie wie, jak z tego wybrnąć. Wyobcowanie przyjmuje jako naturalny porządek rzeczy.

 

O.Cz.: Kamil też porównuje się z innymi – jest w wieku kredytalnym, ale nie kupuje mieszkania, nie wspina się po szczeblach kariery, nie reprodukuje się. W moim odczuciu milenialstwo jest dla niego też punktem odniesienia. Prawie zawsze w porównaniu z rówieśnikami wypada ujemnie.

K.Sz.: Zgadzam się. W początkowym fragmencie Kamil wraca z nieudanej randki, czując odrębność wobec swojego momentu dziejowego, wobec swojego pokolenia, wobec różnych kulturowych zobowiązań i powinności. To dłuższa sekwencja, moment fundacyjny dla całej opowieści.

 

Krzysztof Sztafa, fot. archiwum prywatne

Krzysztof Sztafa, fot. archiwum prywatne

W tej scenie jest zimno, zacina mżawka, ogólnie cały świat płacze z nim. Dlatego uważam, że z jego historią utożsamią się prędzej osoby z różnych intelektualno-artystycznych baniek, jakie powstały w ramach pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków.

„Wielka radość…” opowiada nie tyle o całej generacji, ile raczej o grupie wyrzutków z niej, którzy nie potrafią się „ładnie zreprodukować”. To książka dla wrażliwców – dla smutnych chłopców i przygnębionych dziewczyn. Kamil jako postać może uruchomić wśród tych osób łańcuch identyfikacyjny na zasadzie – czytasz i czujesz się jak on…

 

O.Cz.: …czujesz się jak on, lub – czytając z perspektywy millenialsa sukcesu – Kamil cię wkurza.

K.Sz.: Tak, ci, którym wiedzie się lepiej lub którzy są już po terapii, nie zawsze będą z nim sympatyzować. Niektórym ten typ może działać na nerwy albo wzbudzać protekcjonalne politowanie. Kamil jest osobą przed terapią, ma tendencje do estetyzowania własnego cierpienia, do zanurzania się w nim, czerpania z niego nieco snobistycznej rozkoszy.

Tymczasem jego rówieśnicy raczej chcą deregulacji, chcą akumulować kapitał, jeździć drogimi furami. W ogóle nie za bardzo chcą się smucić i oglądać na innych. Po prostu częściej zgadzają się na ten świat taki, jaki jest. Rzadko poczuwają się do solidarności społecznej. Duża część rówieśników Kamila głosuje na libków albo faszoli. W tym sensie on nie należy do większości.

 

O.Cz.: Taka postać pojawiała się już u Sienkiewicza („Bez dogmatu”) czy w „Notatkach z podziemia” u Dostojewskiego – to trochę taki geniusz bez teki, intelektualista-wykolejeniec, który nie uznaje sukcesu innych, jednak sam nie wykorzystuje swojego potencjału, odnosząc się do świata dwubiegunowo – raz z wyższością, a raz z uniżeniem. 

K.Sz.: To dwubiegunowość niezdiagnozowana, którą żywi się on, ale też jego środowisko. To często umyka, ale ta książka jest też o burzliwej, romantycznej relacji skazanej na niepowodzenie. Meandry niełatwego związku Kamila i Magdy napędzają tę historię.

 

O.Cz.: Bardzo chciałbym też zapytać o proces twórczy. Szczepan Kopyt, odpowiadający za jej edycję, zauważył tam kryptocytaty z Sosnowskiego; inny, znajomy czytelnik dopatrzył się fraz z piosenek Czesława Mozila. Jaki masz pogląd na proces twórczy? Czy dla ciebie to raczej tkanie własnej sieci samoodniesień czy czerpanie od innych?

K.Sz.: Nigdy nie tworzymy w próżni. Mojej książce patronuje cytat ze „Spowiedzi dziecięcia wieku”, powieści romantycznego pisarza Alfreda de Musseta. Ta fraza unosi się nad „Wielką radością…”, przynajmniej tak mi się wydaje:

 

„Gdybym tylko sam jeden był chory, milczałbym: ale ponieważ wielu prócz mnie cierpi na tę chorobę, piszę dla nich”.

 

To oczywiste – literatura bierze się z życia i innej literatury, a im bardziej pisarz jest aforystyczny, tym lepiej, bo łatwiej wtłoczyć go we własną narrację, jakoś się nim posłużyć, oczywiście w tym dobrym sensie. Trudno uciec od różnych kryptocytatów czy zapożyczeń, zresztą jakoś nieszczególnie zaprzątam sobie tym głowę.

 

Jesteśmy uhistorycznieni, amen! Czasami nieświadomie, nieintencjonalnie do tekstu wpadają różne zasłyszane strzępy, wiadomo. Niekiedy to zapożyczona i trochę przepisana metafora, która nagle nakręca proces twórczy, rozrasta się na kilka akapitów i pęcznieje, aż wreszcie usamodzielnia się jako odrębna materia literacka. Coś jakby pączkowanie.

Wyznam ci, że ja rzadko piszę od A do Z – najczęściej zaczynam gdzieś od środka albo jakiejś jednej frazy, od której potem tekst rozrasta się w różne strony, może nawet trochę poza moją kontrolą. Jak jakiś ukwiał czy coś.

 

O.Cz.: Ostatnio otrzymałeś (wraz z Antoniną Tosiek) nagrodę literacką im. Adama Włodka umożliwiającą finansowanie prac nad drugą książką. Pisanie pierwszej ułatwiło ci stypendium artystyczne m.st. Warszawa. Czy tego rodzaju pomoc okazuje się przydatna dla młodego pisarza?

K.Sz.: Tak, mój debiut powstał nie tylko dlatego, że za kanwę posłużyły mi postfelietony z „Małego Formatu” i miałem już materiał startowy, ale też dzięki miejskiemu stypendium. Pamiętam, że wtedy kończyłem już doktorat i miałem trudny czas, nie pracowałem nigdzie na stałe, nie miałem widoków i hajsu, ledwo dociągałem do kolejnego miesiąca. Poza tym myślałem, że nic nie ma sensu, no i w ogóle byłem przekonany, że zaraz zjadę.

 

Trafiło akurat na dobry moment, bo to stypendium postawiło mnie trochę na nogi. Nie tyle, że uratowało mnie finansowo, ale wiesz, dało mi kopa, byłem zmotywowany, żeby jednak skończyć pracę nad tym rozdziubanym projektem powieści.

Takich inicjatyw wspierania twórczości powinno być więcej. Oczywiście, docelowo myślę o pisarstwie – i w ogóle o wszelkiej artystycznej działalności – w sposób etatystyczny, no ale wiadomo, jak jest. Choć moja książka została wydana w kieszonkowym formacie, przez co sprawia wrażenie objętościowo skromnej, to jednak wcale nie jest ona taka krótka.

Pisanie to czynność bardzo czasochłonna, pełna czarnych dziur, ślepych uliczek. I wcale nie ogranicza się do siedzenia przy klawiaturze. Równie ważna jest obsługa tego procesu pisania. Większość pracy koncepcyjnej wokół „Wielkiej radości…” wykonałem na rowerze.

 

Krzysztof Sztafa, fot. archiwum prywatne

Krzysztof Sztafa, fot. archiwum prywatne

Z kolei doktorat pisałem w bibliotekach, jasne, ale bardzo istotnym elementem pracy wokół niego było też to, że mogłem w środku tygodnia wyjść przed południem na długi spacer i porozmyślać w spokoju nad tym czy tamtym pojęciem, wierszem, frazą. Albo pogadać z kimś i podyskutować. Mogłem to robić, bo miałem stypendium doktoranckie.

Nie dałbym rady skończyć tych projektów, gdybym miał pracować zarobkowo na pełen etat, a do pisania siadać tylko po godzinach. Tak samo było z projektem drugiej powieści, nad którą teraz pracuję. Pisanie z reguły wymaga stosownego zaplecza – dlatego potrzebne są tego rodzaju stypendia, programy i dotacje. Oczywiście przy założeniu, że w ogóle interesuje nas to, by w Polsce jeszcze pojawiały się niezależne, niszowe książki czy projekty artystyczne.

 

O.Cz.: Skoro otworzyliśmy już temat drugiej książki, to może zechciałbyś mi trochę o niej opowiedzieć? 

K.Sz.: Nie chcę tej drugiej książki zbyt przegadywać, bo ona musi się jeszcze dosmażyć, ale kilka słów mogę powiedzieć, czemu nie. To będzie raczej klasyczna w formie postrealistyczna powieść obyczajowa z trzecioosobową narracją – jak bozia przykazała.

Czas: powódź tysiąclecia. Miejsce: zalana podbeskidzka wieś z wątkiem prywatyzowanej właśnie dużej fabryki. Ludzie: wystawiona na próbę rodzina z klasy robotniczej. Wiesz, co sobie ostatnio myślę? Że znaczna część młodej prozy w Polsce przecenia eksperyment.

 
O.Cz.: A może piszesz pierwszą powieść, która jest nieco bardziej autobiograficzna, a potem tworzysz drugą – obyczajową, nabierając przy tym warsztatu.

K.Sz.: Tak pewnie sugerowałaby logika procesu historyczno-literackiego – każdy debiutant pisze o sobie. We mnie jednak nie ma aż tak dużo z Kamila. „Wielka radość w polskich domach” raczej nie jest powieścią autofikcyjną.

 

O.Cz.: A ile w tobie jest z pisarza, z krytyka literackiego, z badacza literatury? Przeczytałem twoje badania na temat poezji Tomasza Pułki i mimochodem zestawiłem je z twoją prozą. Piszesz o emancypacji i transgresji w jego poezji, natomiast Kamil, bohater „Wielkiej radości w polskich domach”, porusza się po tej sinusoidzie jak kauczukowa piłka, nie osiągając tożsamościowej zmiany, której – zdaje się – ogromnie pragnie (wedle logiki: chcemy tylko tego, czego nie mamy).

K.Sz.: To może dla jasności dopowiem, że jakiś czas temu obroniłem doktorat o Tomaszu Pułce, krakowskim poecie, zmarłym tragicznie w 2012 roku. Gość nie miał nawet dwudziestu pięciu lat. Ten doktorat, nieco przepisany, ukaże się zresztą niedługo nakładem wydawnictwa Instytutu Badań Literackich PAN.

W środowiskach poetyckich Pułka to twórca owiany pewną legendą i dobrze rozpoznawalny. On dużo eksperymentował ze swoją świadomością, również przez dragi, i traktował tożsamość jako pewną technologię władzy. Długo by o tym gadać! Czytam jego poezję jako nabierający na sile proces znoszenia tożsamości jako urządzenia. Używamy takich określeń jak „robotnik” czy „intelektualista”…

 

O.Cz.: …a określić to przecież ograniczyć…

K.Sz.: …ograniczyć, ujarzmić, nadać formę i w końcu – utowarowić. Pytanie, co możemy z tym zrobić. Może powinniśmy wylać się z tej formy, ćwiczyć się w tym wylewaniu? I nie pozwolić na grodzenie. Literatura bywa tutaj wdzięcznym instrumentem, pozwalającym właśnie tak się rozlewać, zacierać za sobą ślady.

Z pewnością jest to troska zarówno Tomasza Pułki, jak i Kamila z „Wielkiej radości…”, chociaż wydaje mi się, że ten drugi skrycie chciałby, żeby było „normalnie”. Żeby nie trzeba było podejmować tego heroicznego wysiłku i po prostu żyć. 

 

Poznajemy go w momencie, w którym już orientuje się, że świat wcale nie działa tak, jak sobie wyobrażał. Że bywa wrogi i działa przeciwko niemu. I typ jest na skraju załamania – coraz bardziej zmęczony tym stawianiem oporu. Może to jego paliwo jako postaci. Moja książka opowiada o przechodzeniu z młodzieńczego buntu do pozycji aspirującego kredytobiorcy w Polsce. To taka gorzka pigułka, którą nie wiadomo, czy rozgryźć, czy wypluć. 

A co do pracy badawczej i twórczej, to dodam jeszcze, że jako twórca i badacz mam dużą trudność w manewrowaniu między tymi rolami. Jestem autorem powieści i sam nie mogę jej dopowiedzieć, tak jakbym to zrobił z twórczością Andrzeja Sosnowskiego, Tomasza Pułki czy Justyny Kulikowskiej.

Lawirowanie między rolą krytyka literackiego, literaturoznawcy i powieściopisarza jest dla mnie trochę nieprzyjemne. Mam taki dryg, że chciałbym zagadać opowieść, nie dać jej wybrzmieć. Dlatego muszę się pilnować. To trudniejsze, niż myślałem.

 

O.Cz.: A jak pracowało ci się z poznańskim wydawnictwem WBPiCAK?

K.Sz.: Co mogę powiedzieć? (śmiech) Pracowało mi się dobrze. To profesjonalna ekipa. WBPiCAK wydaje przede wszystkim poezję, a prozę dość akcydentalnie, przez co ich książki z reguły przyspawane są do pewnego literackiego getta. Wiedziałem więc, że „Wielka radość…” będzie publikacją cokolwiek kameralną – i cóż, tak właśnie jest.

 

„Wielka radość w polskich domach”, fot. materiały promocyjne

„Wielka radość w polskich domach”, fot. materiały promocyjne

Nie kupisz jej w Empiku, Bonito czy Świecie Książki. Dostaniesz ją tylko w kilkunastu solidnych księgarniach albo bezpośrednio od wydawcy. W Polsce małe oficyny nie mają żadnych szans w starciu z wielkimi dystrybutorami, tymi belzebubami świata literackiego. Często są przy tym pozbawione wsparcia ze strony państwa i pozostawione same sobie. A nie powinno tak być!

Całkiem niedawno w „Małym Formacie” pojawił się świetny tekst Marcina Bełzy „Oligopol po polsku”, w którym autor dogłębnie analizuje obecną sytuację na rynku książki. Wynika z niego, że w Polsce osiemdziesiąt procent tego rynku kontroluje pięciu dużych dystrybutorów. Kumasz? To sytuacja patologiczna.

Mam nadzieję, że Grzegorz Jankowicz, obecny dyrektor Instytutu Książki, złoży obiecaną propozycję systemowych zmian w tej materii do Ministerstwa Kultury – i że ktoś w tym ministerstwie potraktuje sprawę poważnie. 

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
1
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0