Budujemy uniwersum, które oferuje inne, nowe wyobrażenie seksualności
Opublikowano:
19 września 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
O projekcie „Sex in situ”, współprowadzeniu poznańskiego DOMIE i międzynarodowej współpracy artystycznej z Martyną Miller rozmawia Oskar Czapiewski.
Oskar Czapiewski: Zanim spytam o DOMIE, opowiedz, proszę, o twoim pobycie w Tokio. Co tam robisz? Czym zaskoczyła cię Japonia?
Martyna Miller: Jestem w Japonii po raz drugi. Pierwszy raz przyjechałam tu w 2020 roku na trzymiesięczną rezydencję TOKAS, Tokyo Arts and Space. To bardzo formalna, duża rezydencja związana z Muzeum Sztuki Współczesnej w Tokio, na którą rocznie trafia ok. 10 osób. Informację o open callu podesłała mi koleżanka. Było to wyjątkowe doświadczenie.
Podczas rezydencji pracowałam nad bardzo ważnym dla mnie projektem „Memory Carp”. Niestety, ze względu na pandemię COVID-19 nie mogłam wrócić w sierpniu (rezydencja trwała od stycznia do kwietnia, wracałam już „Lotem do domu”) na wystawę „Daisy Chain” w galerii HONGO, gdzie moja porezydencyjna instalacja była prezentowana. Czułam, że nie mogę tak tego zostawić, że nie zakończyłam jakiegoś procesu i że powiedziałam „matane” (do zobaczenia) osobom, których mogę już nie zobaczyć. Było to dla mnie dziwne i w pewnym sensie bolesne.
Podczas pobytu w Tokio często odwiedzałam Art Center Ongoing. To niezależna przestrzeń sztuki prowadzona od 15 lat przez Nozomu Ogawę. Powiedziało mi o niej kilkoro przyjaciół, zabrał mnie tam po raz pierwszy artysta Akira Takaishi, twierdząc, że jest to jedyna tokijska przestrzeń, która jest w stanie przyjąć moje, kontrowersyjne jak na oficjalny obieg sztuki w Japonii, projekty. Zakochałam się nie tylko w słodkiej, prowadzonej przez kolektyw kawiarni, ale także w idei łączenia spędzania czasu, czytania, wymiany wiedzy i doświadczeń ze sztuką, a także z ekologią — na dachu budynku znajduje się mały ogródek, który zasila menu kawiarni na dole.
Umawiałam się z Nozomu na prezentację o DOMIE na sierpień, kiedy miałam przyjechać na czas realizacji wystawy. Czułam, że nasze inicjatywy mają ze sobą wiele wspólnego. W styczniu 2021 roku przeprowadziłam z Nozomu wywiad dla Poradni DOMIE, która rozpoczęła działalność we współpracy z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie w ramach festiwalu Warszawa w Budowie. Nozomu opowiadał o swojej praktyce, wizji, przeszkodach i marzeniach. To była bardzo pouczająca rozmowa, w której wspomniał także, że przyjedzie na roczne badania do Europy i że jest bardzo zainteresowany stworzeniem bazy miejsc niezależnej sztuki w Europie Środkowo-Wschodniej.
W październiku Nozomu odwiedził także Polskę, w tym DOMIE, o którym sporo rozmawialiśmy. Ponadto przedstawiłam mu kilka niezależnych inicjatyw, m.in. stroboskop, ROD czy Lele Art Space w Warszawie. Postanowiliśmy rozpocząć współpracę. Złożyliśmy wniosek o dofinansowanie do ministerstwa kultury Japonii. I je otrzymaliśmy. Jestem więc pierwszą rezydentką.
W lutym przyjedzie do Polski Kim Maki, artystka koreańskiego pochodzenia mieszkająca w Japonii, pracująca głównie w medium malarstwa, która niedawno realizowała wystawę w Art Center Ongoing i jest związana z kolektywem. Następnie postaramy się wysyłać kolejne osoby na tę polsko-japońską wymianę.
Myślę, że to fascynująca rzecz, bo niezależne miejsca w Japonii i w Polsce mają podobne trudności. To zupełnie inne kultury, ale jeśli idzie o politykę kulturalną, stosuje się bardzo podobne strategie… W Japonii chyba jeszcze ostrzejsze niż w Polsce.
DOMIE walczy o widoczność niezalu, Art Center Ongoing jest legendą niezależnej sceny artystycznej w Tokio. Wierzę, że nasza współpraca ma głęboki sens.
Szok kulturowy przeżyłam więc za pierwszym razem, teraz czuję, że wracam w miejsce znane i oswojone. Do osób, z którymi zawiązałam relacje i przyjaźnie. Do zjawisk, które otworzyły moje serce na sprawy, których wcześniej nie dostrzegałam. Tokio to fascynujące miejsce, niezwykła opowieść.
A co mnie zaskoczyło… Zaskoczyła mnie na pewno pogoda: jest niezwykle gorąco, bez przerwy.
Zaskoczyło mnie też to, z jakim entuzjazmem osoby, głównie oczywiście artystki i artyści, ale nie tylko, włączyły się w projekt „Sex in situ”. Seksualność obarczona jest tu dużym tabu, podobnie jak nagość. Mimo to zrealizowałam 11 nagrań odtworzeń seksualnych doświadczeń — każde jest odkrywcze, wyjątkowe i w tutejszym kontekście bardzo odważne. Gratuluję wszystkim osobom uczestniczącym.
O.Cz.: Jak widać, twoja obecność w Tokio też jest pośrednim skutkiem powstania DOMIE. Opowiesz trochę więcej o tym miejscu? To dość osobliwy punkt na mapie Poznania. Funkcjonuje jako galeria sztuki, rezydencja artystyczna, przestrzeń aktywności twórczej… Organizujecie seminaria, pokazy filmów, społecznie angażujące dyskusje. Na waszym Instagramie widziałem też informacje o Turnieju Tostów Trójkątów, co wywołało na mojej twarzy szeroki uśmiech. Co jeszcze mieści się w spektrum waszych działań? I skąd wziął się pomysł na stworzenie takiego właśnie miejsca?
M.M.: DOMIE jest platformą do zawiązywania szerszych relacji, budowania mostów, eksperymentowania z miastem, ze sztuką, architekturą, ekonomią czy tkanką społeczną – zarówno lokalną, jak i na szerszą skalę.
DOMIE nazywamy eksperymentem kolektywnej troski i pomimo że od początku jest to także projekt artystyczny, jego działanie rozpościera się na wiele pól: od kwestii zdrowia do kwestii polityki, od urbanistyki miejskiej po budowanie wirtualnych sieci o globalnym zasięgu.
Projekt od 2018 roku jest rozwijany przeze mnie i Katarzynę Wojtczak, w 2021 roku dołączyli do nas Agata Kneć i Rafał Żarski, ale stale współpracuje jeszcze kilka osób, np. Tomek Pawłowski czy Gosia Patalas. Staramy się łączyć nasze osobiste zainteresowania z aktualnymi tematami.
Od początku naszą strategią było skupianie się na zaspokajaniu konkretnych potrzeb: najpierw wobec budynku, który zastaliśmy w zrujnowanym stanie, a następnie kolejnych osób, które zgłaszały się do nas z pomysłami, ale i z problemami ze znalezieniem miejsca, środków, wsparcia, noclegu – skala potrzeb przedstawia dość szerokie spektrum.
Zabezpieczamy przestrzeń na pracownie artystyczne i przechowywanie prac, tymczasowe studia nagrań, miejsca warsztatów, konferencji, pokazów filmów, spotkań z sąsiadami, a także prowadzimy działania interwencyjne: wyrażamy gesty solidarności i wsparcia, m.in. mamy numer do aborcji bez granic na naszej ścianie, różową skrzyneczkę dla osób w wykluczeniu menstruacyjnym, zrealizowaliśmy pierwsze homoseksualne zaślubiny w naszych progach i pierwszą wystawę osób pracujących seksualnie.
Z sumy tych spraw wyłania się krajobraz naszego prekaryjnego środowiska twórców i pracowników kultury.
Jako DOMIE chcemy stwarzać nowe praktyki, usuwać progi wejścia, walczyć o dostępność i widzialność grup niedoreprezentowanych. Podejmujemy tematy zdrowia psychicznego, wykluczeń, przemocy, a ostatnio siłą rzeczy także i wojny. Pilne odpowiadanie na dręczące różne grupy osób sprawy wyniknęło z naszego zaangażowania, ale także z warunków, z jakimi musiałyśmy się mierzyć: ciągłego niedofinansowania, zależności, nieregularności, systemowej słabości, która sprawiała, że pomimo posiadania miejsca DOMIE było nomadą: responsywną wiązką uczuć, odczuć, wrażeń i działań, które chciały się tutaj kolektywizować i spełniać.
Zamiast może więc zakopywać się w historii, którą na gorąco na łamach Kultury u Podstaw zapisywała Ewelina Jarosz (rozmawiałyśmy chyba w pierwszym roku naszej działalności, jeszcze w kurzu remontu i z syndromem wypalenia zaglądającym zza miedzy), opowiem o najnowszych planach. Agata tworzy w DOMIE poznańską filię Radia Kapitał, wspomniane przez ciebie tosty były częścią benefitu na tę rzecz. Rozpoczęliśmy dwuletni projekt z białoruskim Kalektarem i niemiecką fundacją Rönne-Stiftung.
Budujemy sieci twórczych powiązań społeczeństwa obywatelskiego na osi Niemcy – Polska – Białoruś i Ukraina. W ramach tego projektu we wrześniu otworzymy wystawę „Koalicja”, a już 18 sierpnia rozpoczęła się pierwsza z dwóch rezydencji osób artystycznych z Ukrainy w Poznaniu.
Ponadto uczestniczymy w międzynarodowym projekcie Space of Urgency. DOMIE działa na co dzień i odbywają się tam bardzo różne wydarzenia. Rozwijamy narzędzia pracy kolektywnej, archiwizujemy nasze działania, jesteśmy obecni w internecie, dbamy o stabilizację i higienę naszej pracy, o stałe zasady, o wymianę drzwi i inne kwestie bezpieczeństwa. Cechuje nas pewna rezyliencja (tu chyba śmieję się z siebie sama).
O.Cz.: Z jakimi problemami borykacie się obecnie? Czy otrzymujecie instytucjonalne wsparcie od władz miasta?
M.M.: Szczerze mówiąc: niewielkie. Otrzymaliśmy trochę na start, chyba 27 000 zł, jeśli dobrze pamiętam, od Wydziału Kultury, czasem też uda nam się dostać mały grant na działania miejskie. W większości jednak pozyskujemy środki zagraniczne. Mnie udało się pozyskać dość duży grant w ramach projektu Creatures z University of Sussex, jak wspomniałam, współpracujemy także z berlińską fundacją Rönne-Stiftung a czasem z instytucjami w Polsce. Jest sporo sprzyjających nam osób i miejsc.
Z pewnością nie dalibyśmy rady utrzymać projektu, gdyby nie wsparcie miasta Poznania w zakresie budynku — pomimo sporych turbulencji komunikacyjnych udaje nam się wciąż korzystać ze zwolnienia z czynszu, co zresztą stało się precedensem dla innych inicjatyw borykających się z problemem lokalowym w mieście. W pierwszym roku działalności to głównie Katarzyna załatwiała sprawy w urzędach i wie o tym więcej.
Naszą największą bolączką jest ciągły brak ogrzewania. Pomimo zapewnień i obietnic, że to się zmieni, niedawno otrzymaliśmy informację od Enei, że nie opłaca im się podłączać u nas centralnego. No więc jesteśmy w punkcie wyjścia. To naprawdę utrudnia pracę – przez kilka miesięcy DOMIE jest po prostu nie do użytku. W styczniu przyjeżdża do nas artystka z Japonii, nie będzie jednak mogła pracować w DOMIE. To ogromna strata i dla niej, i dla nas.
Problemów jest więcej. Nie mamy etatów, większość naszej pracy to wolontariat. Zdarzają się roszczenia, frustracje. Cóż, w naszym statucie wpisaliśmy punkt o walce o równe i godne wynagrodzenia, i sądzę, że jesteśmy na drodze ku temu, jest to jednak droga wyboista. Obecnie staramy się budować zdrowe relacje w obrębie stowarzyszenia, higienę pracy, ustalać zasady funkcjonowania, które ograniczą możliwość wypalenia czy nerwów. To dzisiejsze priorytety.
O.Cz.: A jednak pomimo wielu perypetii wciąż prężnie działacie. Przyjaciółka wysłała ostatnio mi film, na którym niedawno powstały kolektyw poetycki @salamandruj przygotowywał się do performowania swoich wierszy podczas jednego z waszych apt-artowych wydarzeń. To i wiele innych waszych działań pozwala zaistnieć młodym artystom w Poznaniu, co niewątpliwie zasługuje na wsparcie.
M.M.: Miło, że tak to postrzegasz. Wierzę, że niesiemy realną pomoc. W setkach niewidocznych roboczogodzin i rozmów dotyczących tego środowiska i miejsca doświadczamy tego, że nasza inicjatywa jest ważna i inspiruje nie tylko osoby z Poznania, ale i z różnych innych miejsc w Polsce, Europie, na świecie.
O.Cz.: Oprócz współprowadzenia DOMIE intensywnie pracujesz nad własnymi projektami.
Tak, rzeczywiście. Do tej pory rozwijałam duże, artystyczno-badawcze projekty, które angażowały różne grupy i podmioty. Zaczęło się chyba w Sarajewie podczas moich studiów reżyserskich na Academy of Performing Arts. Mimo że wcześniej romansowałam trochę z teatrem, znalezienie się w szkole kształcącej w tym kierunku sprawiło, że zaczęłam coraz częściej sięgać po medium wideo i performatywnie interweniować w przestrzeń publiczną. Jeszcze w 2014 roku zapoczątkowałyśmy z Tiną Keserović projekt TYNA, który poprzez działania performatywne szukał niepatriarchalnych kodów komunikacji i porozumień, a także strategii wsparcia.
„Sex in situ” z kolei jest rozwijanym od sześciu lat projektem, który stara się budować platformę ekspresji – wspólnoty doświadczenia, które składa się w alternatywę wobec wyobraźni pornograficznej. Razem z osobami uczestniczącymi budujemy uniwersum, które oferuje inne, nowe wyobrażenie seksualności, a także inne sieci połączeń pomiędzy uczestnikami oraz – do pewnego stopnia – z odbiorcami.
To najdłuższe i wciąż realizowane przeze mnie projekty. W międzyczasie moją materią twórczą było m.in. stado krów z kaszubskiej wsi Angowice w projekcie „Krowienie” i farma karpi koi w miejscowości Matsusaka w Japonii w projekcie „Memory Carp”, a także krajobraz Borów Tucholskich (gdzie dziś częściowo mieszkam), którym zajmuję się razem z lokalną społecznością w projekcie „Brak Lasu” od 2018 roku.
W czerwcu wzięłam udział w konferencji w Sewilli o tytule „Anticipating Change: from climate collapse to eco-social futures”, gdzie prezentowałam trzy z moich projektów. Po wystąpieniu jedna osoba z widowni zapytała mnie, jak znajduję na to wszystko czas, jak wygląda moje życie i czy to, co robię, można uznać za „sustainable” (zrównoważone). Dostrzegła w tym historię nadużycia i myślę, że miała sporo racji.
Przez lata żyłam moimi działaniami, były one absolutną osią i rdzeniem mojego życia, jedynym miejscem, w którym czułam się bezpiecznie. Dzisiaj ta perspektywa się zmienia, uczę się stawiać granice, rezerwować czas na prywatne życie, spełniam się jako artystka, ale także jako np. przyjaciółka czy żona – pomiędzy wieloma ważnymi dla mnie funkcjami.
O.Cz.: Wspomniałaś o „Memory Carp”, czyli wizualnej opowieści o karpiu jako symbolu przedmiotowo wykorzystywanym przez człowieka, m.in. w celach rytualnych. W swoim filmie budujesz relację z tym stworzeniem jako istotą nieludzką, traktowaną z czułością. Hodowla złotych ryb w Japonii ma długą tradycję i przynosi hodowcom ogromne zyski, przypomniała mi się w tym kontekście „Gorączka złotych rybek” Okamoto Kanoko. Jaki był impuls do stworzenia obrazu skupionego na podwodnej istocie?
M.M: „Memory carp” był projektem niezwykle ważnym, wyzwalającym. Pojechałam tam chwilę po ślubie, z przekonaniem, że jadę udowodnić globalną opresję kulturową nad karpiem jako gatunkiem ryby wyjątkowo ulubionym przez kulturowe kody. Chciałam ukazać okrucieństwo kultury oraz przestrzec przez ostatecznym wynikiem takich działań – nacjonalistyczną rozróbą, którą zawsze kończy się podporządkowywanie sobie natury.
Znalazłszy się jednak w Japonii, zaczęłam dostrzegać inne rzeczy. Nao – syn właściciela farmy w Matsusace, zaczął wyjaśniać mi, na czym polega idea ryby „do patrzenia”. Pozwolił mi zrozumieć istotę ulgi, jaką daje patrzącym, istotę nadziei, jakiej jest nośnikiem.
Jednocześnie dotarłam do Instytutu Naukowego, który w 2015 roku odkrył gatunek dzikiego karpia żyjącego w japońskim jeziorze Biwa. I tu – znów – z początku dostrzegałam nacjonalistyczno-imperialistyczne założenia.
Jednak kiedy znalazłam się nad tym jeziorem w magicznej godzinie, o której ryby są szczególnie pobudzone i często skaczą nad taflę wody (wynika to z braku cienia pod wodą w tej szczególnej godzinie przed świtem i zmierzchem) – i zobaczyłam ten ich taniec – poczułam zachwyt i niesamowitą wolność. To było uczucie nie do opisania, obraz mityczny.
Ten moment w pewnym sensie wyzwolił mnie z ograniczeń, jakie na siebie, pod wpływem wielu czynników, także historii opresji i przemocy, nakładałam. Stworzyłam film-baśń o traumie i jej przekraczaniu, o uruchamianiu ciała i o międzygatunkowej kooperacji.
W minioną niedzielę, na zamknięcie prezentacji w Tokio przyszła kobieta, Yoshiko, jedna z uczestniczek, kobieta pracująca w tradycyjnej, rodzinnej firmie, po sześćdziesiątce, niezwiązana ze sztuką, która po obejrzeniu pracy powiedziała mi:
„Stworzyłaś wizję morskich głębin, wizję głębokiego oceanu. Ten ocean jest tu, w naszej głowie. Te głowy, one są wszystkie połączone i ty to pokazałaś. I zrobiłaś to ciałem”.
To był dla mnie bardzo wzruszający moment w projekcie. Ten projekt jest zresztą ich pełen, to wodospad wzruszeń.
O.Cz.: Skąd wziął się pomysł tworzenia archiwalnych nagrań seksualnych wspomnień?
M.M.: Pomysł narodził się jeszcze w 2015 roku, w Danii. Początkowo był realizowany przeze mnie i dwójkę moich współpracowników. Miał charakter eksperymentu teatralnego. Po zakończeniu prawie dwuletniego procesu pracy w teatrze zwieńczonego serią performansów, kontynuowałam projekt sama, przenosząc go w sferę multimediów. Jest to przedmiot mojego doktoratu, który obroniłam w lutym na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu.
Cztero- lub trzykanałową instalację wideo aktualnie można oglądać w różnych skalach i odsłonach w kilku miejscach: w Zachęcie, w Pawilonie Polskim na Festiwalu NordArt, na otwierającej się wkrótce wystawie TransWspólnoty w Łodzi w ramach Fotofestiwalu, jeszcze do niedawna w warszawskiej Galerii Prześwit.
Bardzo się cieszę, że praca została doceniona i pomimo tego, że jest dziełem technicznie wymagającym, udało się ją pokazać w paru miejscach.
W Japonii to była nowa edycja, stworzona zupełnie od zera (choć na barkach wcześniejszych doświadczeń społeczności osób uczestniczących w projekcie) razem z osobami chętnymi z Japonii. W Tokio miałam specyficzną sytuację ze względu na bardzo ograniczony czas. Od razu po nagraniach, które odbyły się w pierwszej połowie sierpnia, musiałam usiąść do montażu. Po miesiącu tak intensywnej pracy jestem wyczerpana, ale i szczęśliwa. Na odpoczynek i analizy przyjdzie jeszcze czas.
O.Cz.: Żyjesz zarówno w Polsce, jak i poza nią. Czy międzynarodowe projekty i studia za granicą nie kusiły cię, by na stałe zamieszkać poza krajem?
M.M.: Kiedyś mój kolega ze studiów Antek Michnik na schodach nieistniejącej dzisiaj Eufemii powiedział mi, że nie jest gotowy na eskapizm z kraju trawionego tyloma ważnymi z naszego punktu widzenia problemami. Dotknęło mnie to wówczas, ponieważ ja żyłam właśnie eskapistycznie – ba, moim marzeniem było, aby skutecznie i na trwałe wyjechać stąd, zniknąć i nie musieć wracać. Takie życie pomiędzy było jakimś sposobem na unikanie odpowiedzialności.
Naturalnie wiązało się to z uporczywą potrzebą ucieczki, odcięcia się, natychmiastowej zmiany, ale także nomadycznego alertu, konieczności ciągłego oswajania się i uniku – niemal zwierzęcej stymulacji. Trwało to długo, radykalizowało się okresowo, rozgościłam się w tej niestabilnej strukturze jak w mojej prywatnej mapie świata.
Z biegiem czasu zaczęłam cierpieć. W pewnym momencie poczułam, że zrywam więzi, że palę grunty, że przerasta mnie zwyczajne życie. Wiedziałam, że w każdej chwili mogę być wszędzie, zaczynać wszystko kolejny raz, albo już nawet nie zaczynać, tylko po prostu iść dalej. Gdzie indziej. Tylko że było to już na tyle znane, że nie dawało ulgi, przypominało raczej o pustce i konieczności powtarzania. Ta wizja bycia wszędzie i nigdzie, po nic, była przerażająca. Potrzebowałam się zakorzenić.
Początkowo DOMIE miało być odpowiedzią na tę potrzebę, ale oczywiście stało się kolejną radykalnością. W międzyczasie spotkałam miłość i postanowiłam rozpocząć terapię, aby jej nie stracić. I w zasadzie tutaj zaczyna się zmiana – poszukiwanie realności, swojego bycia w świecie.
Określiłam, na czym mi zależy, dowiedziałam się o istnieniu kortyzolu i mój stan został zdiagnozowany. Paradoksalnie, wcale nie wyjeżdżam mniej, ale dziś wiem, gdzie jest mój dom, kim jestem i kogo kocham. Pierwszy raz w życiu, tak sądzę. Odzyskałam sprawczość i decyzyjność, dziś podróż nie jest już ucieczką, lecz wyborem. Wcześniej tak nie było.
O.Cz.: Jakie masz plany po powrocie z Tokio?
M.M.: Moje życie artystyczne bardzo przyspieszyło po doktoracie. W końcu udało mi się obronić projekt, który wiele osób przyprawiał o ból głowy, pokazać go szerszej publiczności. Poprzez wzrastające zainteresowanie pojawiają się dalsze możliwości jego rozwijania. Jednocześnie udało nam się w DOMIE poszerzyć kolektyw, wyprostować kilka zaległych spraw i rozpocząć nowy etap działalności. To są z pewnością dwa kamienie milowe, które sprawiły, że rzeczywistość zaczęła się sklejać z powrotem w jedną całość, podczas gdy przez lata żyłam w jakiejś dziwnej fragmentaryczności. Muszę przyznać, że to bardzo ułatwia funkcjonowanie i planowanie.
W najbliższej przyszłości będę kontynuować życie w „Braku Lasu” i poszerzać archiwum „Sex in situ” – tworzę prywatne studio nagrań w naszym domu na Zaciszu, dzięki czemu będę mogła przyjmować osoby chętne bez ograniczeń studyjnych, finansowych czy godzinowych. W DOMIE rozwijam współpracę sąsiedzką oraz wspomniane wyżej międzynarodowe projekty, planujemy także projekt rezydencyjnej refugii dla artystek i artystów z Ukrainy we wsi w Zachodniopomorskiem. Pomysłodawcą tej inicjatywy jest mieszkający w Poznaniu artysta i akademik Raman Tratsiuk.
Bardzo cieszę się na te zadania, ponieważ jest to realna pomoc najbardziej dzisiaj potrzebującym. W październiku wezmę udział w międzynarodowym projekcie „Feral Gift” w Pradze, następnie z jednym z niezależnych miejsc artystycznych w Warszawie (LAS) przygotowujemy grupową wystawę w Atenach. A później z osobą, której niezmiernie dużo zawdzięczam, jeśli idzie o moją twórczość i o moją duszę – Izabellą Gustowską – robimy wspólną wystawę w Bydgoszczy.
Wracam również do muzyki – mojego pierwszego medium, od którego pod wpływem różnych nieprzyjemnych zdarzeń mocno się oddaliłam. Przygotowuję płytę we współpracy ze znanym poznańskiej scenie muzykiem i kompozytorem Hubertem Karmińskim.
Wracam także do pracy dydaktycznej. Od października obejmuję pracownię gościnną w Akademii Sztuki w Szczecinie, czego po prostu nie mogę się doczekać. Praca ze studentami, której miałam okazję liznąć przez rok pod skrzydłami wspomnianej wyżej Izabelli Gustowskiej, jest jedną z najpiękniejszych przygód, jakie znam.
Dziękuję kosmosowi i osobom, które mi zaufały, za tę szansę. Obiecuję dobrze ją wykorzystać.