Granie ryzykowne, granie bezpieczne
Opublikowano:
12 grudnia 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Festiwali muzycznych jest zatrzęsienie, jednak wciąż pojawiają się kolejne. Choć pierwszy Hiatus Festival odbywał się w szczycie pandemii, nie zraziło to organizatorów, którzy z roku na rok poszerzają formułę przedsięwzięcia.
Na żywo i w Radio Afera
W 2020 roku plany co do inauguracyjnej edycji zapewne pokrzyżowały ciągle zmieniające się regulacje dotyczące lockdownów i obostrzeń w organizacji wydarzeń kulturalnych. W obliczu trudnej do przewidzenia sytuacji oczywistym rozwiązaniem było postawienie na muzykę polską (Resina, Pin Park, WD30, Drogi Krajowe). Pomysłowo poradzono sobie z tym, że ostatecznie koncerty nie mogły odbyć się z udziałem publiczności – zamiast jak wszyscy zdecydować się na streaming w internecie, zwrócono się do staroświeckiego medium radiofonii.
Był to znaczący gest, przypominający, że w muzyce najważniejsze jest wciąż jednak słuchanie.
Fajnie, że współpraca z Radiem Afera została podtrzymana także w kolejnym roku; nawet gdy publiczność mogła przyjść do CK Zamek, to koncerty i tak były transmitowane (i zapowiadane na antenie stamtąd). Chociaż tym razem odbiór radiowy nie oddawał sprawiedliwości wszystkim twórcom. Wydający w Editions Mego pod pseudonimem Jung An Tagen Stefan Juster przyjechał z odpowiedzialnym za wizualizacje Rainerem Kohlbergerem (znanym w Poznaniu dzięki ShortWaves Festival). Obie składowe były ze sobą silnie zespolone, a ich współdziałanie było przykładem artystycznej synergii, więc cieszę się, że doświadczyłem tego jako całości i bez zapośredniczenia.
Wspominałem ten występ podczas tegorocznej edycji, myśląc o tym, jak to jeden z poznańskich kompozytorów podsumował go słowami: „jakie to było niepoznańskie”. Nie poprosiłem go, żeby rozwinął, bo wydawało mi się, że zrozumiałem – było to coś nietypowego, innego nie tylko względem tego, co dzieje się w tutejszym środowisku, ale też w kontekście prezentowanej u nas zagranicznej „oferty”, nawet jeśli chodzi o muzykę awangardową, niezależną, alternatywną, eksperymentalną czy jak ją tam jeszcze chcecie nazwać.
I w sumie trochę tak postrzegam Hiatus Festival, który wyraźnie stara się robić różnicę, pokazywać, że zawsze jest coś jeszcze do odkrycia, choćby zapraszając artystów, którzy wcześniej w Poznaniu nie występowali, albo zestawiając ich w składy jeszcze tu niesłyszane. Tak było i w tym roku, a przepis na oba festiwalowe dni był klarowny: najpierw zespół grający niedawno wydany materiał, potem improwizowane trio, a na koniec koncert solowy.
To forma, a jak było z treścią? Choć oba kwartety otwierające każdy z dni pochodziły z Wrocławia (przypadek?) i operowały zbliżonym instrumentarium, to trudno byłoby wyciągać na podstawie tego wnioski o jakimś „wrocławskim brzmieniu”. Atol Atol Atol współtworzą wokalistka Agata Horwat oraz gitarzysta Hubert Kostkiewicz, perkusista Artur Soszyński i Łukasz Plata obsługujący bas i klawisze, czyli muzycy zaangażowani w takie zespoły jak Ukryte Zalety Systemu, Kurws czy Przepych. Jednak to udział Horwat decyduje o specyfice tego zespołu, nie tylko jej głos, ale też sama sceniczna energia.
Kwartet prezentuje zadziorne piosenki, sami odwołują się do post-punka, ale równie zasadne byłoby mówienie o funk-punku, trochę w duchu Liquid Liquid czy Konk.
Co najistotniejsze – skoro piosenki, to i teksty, intrygujące, nieoczywiste, wieloznaczne, balansujące pomiędzy niedopowiedzeniem a mówieniem bez ogródek. Dlatego szkoda, że podczas koncertu często nie dało się ich zrozumieć. I nie mam tu na myśli momentów, kiedy Horwat i Plata śpiewali równocześnie, każde inny tekst (to akurat bardzo fajny pomysł). Zespół niedawno debiutował, nie ma jeszcze zbyt wiele materiału, a na koncercie postawił na raczej wierne odegranie piosenek.
Tropem skojarzeń
To oczywiście nic złego, ale mam wrażenie pewnego rozkroku między ogrywaniem kawałków a potrzebą improwizacji. Występ rozpoczął się, tak jak album, od jedynego niepiosenkowego utworu, który sprawia wrażenie lekko ustrukturyzowanej improwizacji – w Zamku skojarzyła mi się z This Heat, a budowanie atmosfery koncertu, czy w zasadzie transowe wchodzenie w klimat, byłoby znakomitym usprawiedliwieniem do wydłużenia jej.
Dalej zaszła improwizacja w utworze „Napisy końcowe”, wręcz tak daleko, że dziwnie wypadł na koniec powrót do tematu piosenki, który można odczytywać jako klamrę – w jej objęciach czysto instrumentalny fragment zdawał się chwilowym odlotem, z którego bezpiecznie można powrócić do tego, co znane. Ale to tylko drobiazg wobec całościowo świetnego wrażenia.
„Fajny ten Klaus Mitffoch”, powiedział półżartem kolega, być może idąc tropem wrocławskich skojarzeń; mi do głowy przychodziła raczej zagranica: Art Bears czy nawet Crass. Ten sam kolega po pierwszym występie drugiego dnia rzucił, że to jakby Lotto z większymi wzmacniaczami. Rozumiem, bo mi też kiedyś Rozwód skojarzył się z Lotto, ale nie teraz. Tym razem za to z wieloma innymi lubianymi przeze mnie zespołami, jak choćby Tomaga, HiM, Salvatore, Groupshow, w najbardziej powściągliwych momentach z Raime, a czasem z dubowymi brzmieniami 2562.
Ta wyliczanka nie oznacza oczywiście, że Rozwód jakkolwiek kopiuje czy naśladuje, czy też że ich muzyka to wynik dodawania wymienionych czynników. Ta mnogość skojarzeń to raczej sygnał, jak zróżnicowana jest ich twórczość, w jak wielu kierunkach się rozgałęzia, jak dużo inspiracji przetwarza w coś zupełnie własnego.
W muzykę opartą na groovie sekcji rytmicznej (Damian Kowalski – perkusja i Krzysztof Rogalski – gitara basowa), więc przywodzącą na myśl zarówno post-rock, jak i krautrock, a zarazem pełną brzmieniowego wyrafinowania (Szymon Szwarc – gitara, Czarek Rosiński – syntezator modularny), z którego da się wyczytać osłuchanie ze współczesną elektroniką. Również jeśli chodzi o konstrukcję i dramaturgię, to muzyka trudna do rozpracowania.
Pozornie monolityczna i prąca stanowczo naprzód, tak naprawdę trzęsąca się od wewnętrznego napięcia i tarcia elementów, z których początkowo mało znaczący nagle ukazany zostaje z innej perspektywy i wychodzi na plan pierwszy. Tu też mieliśmy do czynienia z ogrywaniem niedawnego materiału (album „Gold”), a miejsca na improwizację było więcej, zresztą tutaj bardziej organicznie splatała się ona z partiami o ustalonym przebiegu.
Solo czy w duecie?
Zupełna improwizacja była metodą twórczą w przypadku dwóch składów, w których uczestniczyli pomysłodawcy festiwalu. Hubert Karmiński dołączył do duetu Plastic Poetry pianisty Kamila Piotrowicza i saksofonisty Irka Wojtczaka, z czego powstało Plastic Poetry Plus. Elektronika Karmińskiego, oszczędna i stonowana, była sama w sobie ciekawa, jednak ciągle wydawało mi się, że instrumentaliści grają tak, jakby udawali, że jej w ogóle nie ma.
Z początku dużo było nieśmiałych, niezdecydowanych zagrań, takiego szukania się po omacku, żeby sobie nic nie zrobić. Potem zaczął dominować potoczysty fortepian, który produkował nostalgiczne rozmazane kaskady, Karmiński chyba też elektronicznie przetwarzał instrumenty, ale nawet to nie pomogło nawiązać dialogu.
Wszyscy spotkali się we wzniosłym eterycznym locie, tu przynajmniej byli razem, choć na krótko, i nie było to też nic odkrywczego. A w dodatku występ nie skończył się u szczytu, tylko potem powrócił do nieinwazyjnej drobnicy z początku.
Zbyt wiele dla siebie nie odnalazłem też w triu drugiego dnia, czyli w spotkaniu Dawida Dąbrowskiego z perkusistą Stanisławem Aleksandrowiczem i trębaczem Adamem Jełowickim. Również tym razem miałem wrażenie, że instrumentaliści nie za bardzo przejmują się elektroniką, która krąży pod czy wokół ich dźwięków, próbując ich jakoś zahaczyć czy przyciągnąć.
Być może to złośliwość, ale z koncertu najbardziej zapadł mi w pamięć jeden obrazek, który wydawał się idealnie go podsumowywać: Dąbrowski ma założone słuchawki, pewnie chcąc przyszykować kolejne brzmienie, sprawdza je najpierw, w słuchawkach siedzi też Aleksandrowicz, również korzystający z elektroniki, rzuca porozumiewawcze spojrzenia partnerom, wyraźnie zadowolony z tego, co akurat robi, ale oni tego nie podchwytują, no bo Dąbrowski skupia się na pokrętłach, a Jełowicki jest tak zaabsorbowany, jakby właśnie grał solo.
Gwiazdy
Wieńczące każdy dzień koncerty solowe niemal automatycznie jawią się w takim układzie jako występy gwiazd, nie tylko dlatego, że następowały na koniec, ale także dlatego, że prezentowano gości z zagranicy. Można się zastanawiać, na ile takie rozplanowanie jest wynikiem właśnie pewnego automatyzmu myślowego.
Jeśli chodzi o dramaturgię całego wieczoru, to według mnie ciekawie by było, gdyby pierwszego dnia zamienić miejscami Atol Atol Atol i Puce Mary. Nie tylko pozwoliłoby to posłuchać wymagającego materiału duńskiej artystki ze świeżym umysłem, ale też energetyczne granie wrocławskiej grupy byłoby lepszym wstępem do imprezki, która uzupełniała festiwalowy program. Czy to niewyobrażalne, żeby to, co w branży klubowej nazywa się „importem”, zaprezentować na początku?
Obserwując publiczność tego festiwalu, nie odniosłem wrażenia, że mamy tu do czynienia z sytuacją przychodzenia na „gwiazdę” czy któryś wybrany element programu, a raczej z osobami, które chcą doświadczyć wydarzenia w całości i rzucają się nawet w nieznane.
Puce Mary już co prawda w Poznaniu występowała (na zaproszenie LAS-u), ale teraz przyjechała z nowym albumem „You Must Have Been Dreaming” i to go właśnie miała prezentować. Śledzę jej twórczość od lat i z radością odnotowuję zanik upodobania do szokowania hałasem czy nagłymi zerwaniami narracji, nad którym górę biorą subtelniejsze strategie, być może inspirowane słuchowiskami czy ASMR.
Jak dla mnie, to właśnie takie niespodziewane rozwiązania, podskórne zabiegi, nieuchwytne zmiany, przyczajone okrążanie dźwiękiem lepiej działają niż stawianie noise’owej kawy na ławę i walenie między oczy. Jasne, nadal było głośno i masywnie (w Sali Wielkiej drżały metalowe stelaże pod sufitem), chwilami wstrząsająco – dosłownie i w przenośni. Ale to, że Dunka pozwoliła sobie na meandrowanie, czyniło jej muzykę bardziej intrygującą, bo wymykała się ona, gdy tylko wydawało się, że można ją uchwycić.
Nawet jeśli nie było gwałtownych zmian, to potrafiła zaskoczyć. Mając na względzie tytuł, nie dziwi, że stworzyła oniryczną, wręcz hipnotyczną atmosferę, w czym pomogły światła, przeważnie dyskretne, ale też dzięki temu bardziej oddziałujące. Do oprawy świetlnej wielką wagę przykłada grający drugiego dnia Gábor Lázár. Jak piszą organizatorzy, podchodzi do niej z „niesamowitym pietyzmem”, co w sumie jest wymowne i może nawet ujmuje mój problem z jego twórczością.
Bo żeby stworzyć taki show z gatunku światło i dźwięk, nie potrzeba obecnie wielkich umiejętności, wystarczy laptop, co więcej, nie trzeba nawet umieć programować, a tylko znaleźć odpowiednie wtyczki do programów, które zautomatyzują relację między dźwiękami i dajmy na to błyskami stroboskopów (czyli ulubionego środka wyrazu Węgra).
Oczywiście to, że coś nie wymaga umiejętności technicznych, a może być kreatywne, czy wręcz nazywane sztuką, nie jest argumentem (przynajmniej od czasów Duchampa). Mnie zawsze denerwowały te żarciki, że muzyk laptopowy zapewne nic nie gra, a sprawdza mejle – a niechby nawet tak było, to co z tego? Niechby nawet podczas koncertu tylko odtworzył wcześniej przygotowany materiał, byle by był w stanie utrzymać moją uwagę…
No właśnie, tu zbliżam się chyba do sedna problemu. Twórczość Lázára też śledzę od lat i niestety od początku mam wrażenie, że robi coś, co już inni zrobili, a w dodatku zrobili to bardziej przekonująco (być może tylko dlatego, że zrobili to wcześniej). Jakkolwiek to określimy, czy będzie to dekonstrukcja muzyki klubowej, czy radykalna muzyka elektroniczna/komputerowa, robiło to wielu przed Lázárem, a on nawet nie starał się odróżnić i przekraczał tę cienką granicę między inspiracją a kopiowaniem. Jego muzyka zawsze zbyt przypominała mi twórczość Marka Fella, artysty o tak charakterystycznym brzmieniu, że trudno mówić o przypadku.
Wydawało się, że po współpracy z Fellem w 2015 roku („The Neurobiology of Moral Decision Making”) Lázár może zakończy ten etap składania hołdu i będzie w stanie pójść dalej. Niestety, na najnowszym albumie „Boundary Object” nadal podąża za swoim idolem, tylko że bardziej za jego pobocznym projektem Sensate Focus. I to właśnie ten materiał wykonywał w Poznaniu. Pierwszy problem, że choć sam album ma 33 minuty, to występ trwał prawie godzinę. Wiele osób wyszło, ale ci, którzy zostali, na koniec zgotowali Węgrowi gorącą owację z pokrzykiwaniem.
Muszę przyznać, że zadziwił mnie ten entuzjazm – cóż, sam jestem sobie winien, bo znam za dużo muzyki i trudno mnie zaskoczyć. Ale rzecz nie w boomerskich narzekaniach, że ach, ta dzisiejsza młodzież, nie znają (współczesnych) klasyków, nie ma sprawiedliwości na tym świecie, marność nad marnościami. Bardziej niepokoi mnie, że był to pozorny eksperyment i udawana awangardowość, gdzie w ciągu pierwszej minuty publiczności przedłożono do wglądu wszystkie elementy i potem tylko nimi obracano.
Podczas gdy zeszłoroczny występ Jung An Tagen i Kohlbergera rzeczywiście pozostawiał w niepokoju, czy coś się zepsuło, czy to tak na pewno ma być, czy to już koniec, to tutaj wszystko tak naprawdę pozostawało pod kontrolą demiurga zafascynowanego funkcją beat repeater i cała „eksperymentalność” ograniczała się do tego, ile razy ten beat (stale ten sam) zostanie jeszcze powtórzony, i że następne powtórzenie będzie o 2 milisekundy opóźnione.
Dla mnie ten hermetyczny świat stał się bardzo szybko oswojony, bo zachodzące różnice nie były jakościowe, a stanowiły jedynie kosmetyczne kombinacje, nic zasadniczego nie zmieniały. Już pomijając epigoństwo propozycji Lázára, zacząłem się zastanawiać, na ile takie działania mają obecnie sens, bo teraz jest to raczej rozmienianie na drobne kiedyś ciekawej estetyki, która może też przyczyniła się do pewnych przewartościowań: zaistniało zjawisko deconstructed club, a artyści z kręgu PC Music zaczęli nie tyle kontestować mainstream, co wadzić się z nim, doprowadzając do ekstremum środki z jego słownika.
A do tego działają twórcy, którzy nie tylko coś dekonstruują, ale są też w stanie wypracować coś własnego, co wynika z tego rozkładu i z przetrawienia wielu współczesnych i historycznych estetyk – HDMIRROR, Æthereal Arthropod czy Rian Treanor, notabene syn Marka Fella, który udowadnia, że artystyczne ojcobójstwo jest możliwe.
Mam nadzieję, że któregoś z nich będzie mi jeszcze dane usłyszeć na Hiatus Festival, bo o tym wydarzeniu myślę jak o przestrzeni poszukiwań. To wiąże się z ryzykiem, ale je warto podejmować; nawet jeśli efekty nie zawsze są udane, to przynajmniej będzie o czym rozmawiać.