Punkty zwrotne
Opublikowano:
11 kwietnia 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Nim „Kilka dziewczyn / Some Girl(s)” na dobre się rozpocznie, mężczyzna zwraca się bezpośrednio do publiczności i wyjaśnia sytuację. To długowłosy, elegancki, ubrany na czarno artysta o światowym zmanierowaniu i szyderczej mowie.
Mina: Jesteś żonaty?
Hap: Nie, nie jestem. Żonaty.
Mina: Nie jesteś?
Hap: Nie w tym momencie.
Mina: Nie… w… tym… momencie…
Hap: Tak, to brzmi dziwnie. Nie kłamię. Jesteśmy w separacji.
Mina: W separacji?
Hap: Tak, taki jest termin prawny.
Mina: Czy twoja żona wie?
Hap: Ha, ha… bardzo zabawne. Tak. Jest tego świadoma. Bez wątpienia. To prawne rozdzielenie – to nie coś, co sobie wymyśliłem dla wygody, gdy ruszam w miasto czy coś takiego. Zostało zarejestrowane w sądzie, przy udziale prawników i tak dalej. No więc… możemy to zrobić.
Mina: Co takiego?
Hap: To znaczy… cokolwiek to jest. Spotkanie, picie drinków, rozmowa.
Mina: Pieprzenie się?
Hap: Pieprzenie… No. To też. Nie ma prawa, które by tego broniło.
Mina: Cóż – przynajmniej nie w kodeksach.
Hap: Chodzi ci o prawo moralne? Że można by to uznać za zdradę?
Mina: Coś w tym rodzaju.
Hap: Wiesz – staram się za wiele nie myśleć o takich sprawach. Tych małych gównach typu moralność.
Mina: To dobrze. W ten sposób jest o wiele łatwiej.
„Dom mroku”
Nim „Kilka dziewczyn / Some Girl(s)” na dobre się rozpocznie, mężczyzna zwraca się bezpośrednio do publiczności i wyjaśnia sytuację. To długowłosy, elegancki, ubrany na czarno artysta o światowym zmanierowaniu i szyderczej mowie. Znajduje się w swoim żywiole, bo z pomocą ekipy technicznej przygotował na scenie odpowiednio wyposażony, szary, idealnie bezosobowy pokój zwierzeń. Jest wyznaczone w nim miejsce „przesłuchań” z wysokim, niewygodnym stołkiem dla osób biorących udział w osobliwym castingu, które ma brutalnie przyszpilić do jednolitego tła kamera i solidne oświetlenie. Jest też i zgrabna, szara kanapa z poduszkami-wałkami, szklany stolik, przygotowane na poczęstunek eleganckie orzeszki (nerkowce i pistacje), fotele, a z boku butelki z wodą. Całość otaczają mikrofony, a niewidoczny technik czeka na sygnał, by zmienić oświetlenie czy zapuścić muzaka.
Podgląd z kamery mężczyzna może sobie śledzić na telewizorze.
A kogo w ogóle będzie przesłuchiwał? Umyślił sobie, że za pośrednictwem swojego agenta skontaktuje się z byłymi partnerkami, żeby tuż przed ślubem skonfrontować się z nimi, przepytać z zaszłości, wysondować pozostawione po sobie wrażenia, przemaglować ze spraw intymnych. Z listu wielu osób wybrał kilka tych, które miały na niego najistotniejszy wpływ – i liczy, że przyjdą z trzy, cztery:
Zacząłem od zrobienia listy, ale dość szybko zdałem sobie sprawę, że, no rozumiesz, miałem do wyboru sporą liczbę kobiet… przepraszam, no naprawdę dużą. Więc spisałem nazwiska tych wszystkich, wobec których czułem się w jakiś sposób winny… parę razy przejrzałem całą listę i ograniczyłem ją do, powiedzmy, finalistek. Top five, czy coś takiego. Te wszystkie, które w moim odczuciu były, hm…
…Naprawdę ważne? No jakby punkty zwrotne.
Przybyłym nieskładnie tłumaczy, że mają mu wyjaśnić, co zrobił nie tak; odpowiedzieć na pytanie, czy mają do niego pretensje i tym podobne. To jednak zdaje się tylko pospiesznie naszkicowaną „legendą”, która pozwoli mu na przeprowadzenie dość szpetnej, egoistycznej rozrywki pod pozorem wiwisekcji duszy. Jednej z wielu zabaw rozgrywanych przez niego przez minione dwadzieścia lat dorosłości.
Jednak od samego początku skrzętnie przygotowana sytuacja osacza nie dziewczyny, a samego mężczyznę.
Orzeszki stoją artyście w wysuszonym nerwami gardle. A niesforne, nieposłuszne kobiety siadają nie tam, gdzie „powinny”, i zachowują się nie tak, jakby tego sobie życzył. Mówią nie na temat i nie po kolei. Zakłopotana Sam (wspaniała Maria Bruni), ekscentryczna i uwodzicielska Taylor (energetyczna Malina Goehs), smutna Lindsay (charyzmatyczna Antonina Choroszy), czy wreszcie nieoczekiwana gościni – narzeczona Bobbi (przewrotna Olga Lisiecka) – niezauważalnie i bez większego wysiłku przejmują kontrolę nad castingiem i popychają akcję w zgoła nieoczekiwane, niechciane przez mężczyznę dygresje, kierując się w boczne, zapomniane ścieżki z przeszłości. W tym czasie nasz artysta zostaje kilkukrotnie skompromitowany, i choć pozornie udaje mu się nagrać kilka mocnych scen do marnie ukrytej, artystowskiej eksploatacji cudzego życia, dostaje solidny cios w swoje czarne serce.
Świat z perspektywy mizantropa
Autor sztuki, Amerykanin Neil LaBute, to nie tylko dramatopisarz, ale i reżyser filmowy, i scenarzysta, który jest określany przez krytyków jako mizantrop, a czasem i mizogin. W kinie uwagę publiczności przyciągnął na przełomie lat 90. XX wieku i pierwszej dekady naszego stulecia, gdy zrealizował serię kameralnych filmów, eksplorując w nich relacje damsko-męskie i towarzyszące im nierzadko okrucieństwo. W debiucie „Między nami facetami” opowiedział o paskudnej manipulacji, do której zahukanego Howarda namawia pewny siebie, makiaweliczny Chad. W grę mają pobawić się podczas wyjazdu służbowego:
Nie tracić władzy – to klucz do wszechświata. Spędzimy w tym mieście sześć tygodni. Wysłuchaj mnie. Rozstałeś się z narzeczoną. Znajdźmy dziewczynę. Załóżmy, że wpadnie nam w ręce. Bardzo słaba, młoda, zawsze podpierała ściany albo jakoś upośledzona. Pewna, że nie ma szans na normalne życie seksualne, na romans. Bierzemy dziewczynę, która się podnieca, gdy zatemperujesz jej ołówek. Obaj się do niej przystawiamy – rozmowy, kolacje, kwiaty. Żadnego macania pierwszego wieczoru. Zabieramy ją na rewię na lodzie. Zabijamy się o nią. Nagle ma dwóch facetów, dzwoni do mamy, maluje się. Gramy na całego. Ostatniego dnia znikamy, a Jill leży i kwiczy. Po paru godzinach wracamy do cywilizacji. Za tydzień nałyka się prochów nasennych, a my będziemy się z tego śmiali. Co ty na to? Świetny pomysł, żeby odzyskać godność.
Ofiarą mężczyzn pada niesłysząca sekretarka Christine, w której Howard się zakochuje, co rzecz jasna dobrze się skończyć nie może. W „Między nami facetami” Neil LaBute podsuwa zatrwożonej widowni figurę wielokrotnie później powracającego w jego twórczości twardego, bezlitosnego i cynicznego gracza – Chada, który z lodowatą precyzją psychopaty przesuwa ludzi jak pionki na szachownicy rozgrywki o drugim, ukrytym poziomie. Zwycięzca bierze wszystko – pal licho, ile osób zostanie skrzywdzonych po drodze.
Liczy się gra i bezbłędne przeprowadzenie jej do końca, by napawać się sukcesem i obrazem zniszczenia.
Dość podobny do Chada jest anonimowy artysta z „Kilku dziewczyn…”, który po latach nie potrafi odczuwać empatii względem skrzywdzonych przez siebie kobiet. To dla niego raczej kolejne punkty spotkań-przesłuchań. Ożywając ich blizny, chce nagrywać byłe partnerki w tych najbardziej niekomfortowych sytuacjach, by spojrzeć z zaciekawieniem na ich, wydobyte na powierzchnię, cierpienie. Pragnie też, by słuchały jego wynurzeń o tym, jak to stał się lepszym człowiekiem. Różni go jednak od Chada to, że nie potrafi utrzymać w ryzach swoich ofiar, przez co wpada w zastawione przez byłe kochanki pułapki i zostaje skonfrontowany z tym, co wygodnie wyparł.
Być dobrym mężem?
Wraz z rozwojem spektaklu można odnieść wrażenie, że mężczyzna sam nie wie, po co zorganizował ten przedziwny casting. Gdy myślę o charakteryzujących bohatera sprzecznościach; bezczelnej myśli, że na przeglądzie minionych związków wytrenuje w sobie człowieczeństwo na tyle, by być dobrym mężem, a równocześnie wyprodukuje artystowskie nadużycie czyjejś sfery prywatnej, jawi mi się on niczym narrator piosenki Ordo Rosarius Equilibrio „Do Murder & Lust Make Me a Man?” (Czy mordowanie i żądza czynią mnie mężczyzną?):
Śmieję się i płaczę, nienawidzę i marzę
Czy to czyni mnie mężczyzną?
Trzeba mnie zadowalać, a i tak jestem nienasycony
Czy to czyni mnie mężczyzną?
Uwielbiam, jak płaczesz, gdy dochodzisz we śnie
Czy to czyni mnie mężczyzną?
Staram się wierzyć; czy boli, gdy krwawisz?
Czy to czyni mnie mężczyzną?
Marzę o żądzy, a czy ty marzysz o mnie?
Czy to czyni mnie mężczyzną?
Żyję tylko dla śmierci, umieram w twoich snach
Czy to czyni mnie mężczyzną?
Pokazuję ci, że wojna wspanialsza od pokoju
Czy to czyni mnie mężczyzną?
Muśnięciem pocałunku skłonię cię do kapitulacji
Czy to czyni mnie mężczyzną?
Zabijam twoje marzenia, odrzucam przekonania
Czy to czyni mnie mężczyzną?
Jest w moim sercu miejsce na jedno z moich marzeń
Czy to czyni mnie mężczyzną?
Kocham tylko patrzeć, gdy próbujesz się zaspokoić
Czy to czyni mnie mężczyzną?
I znów cię rżnę, aby usłyszeć, jak się poddajesz
Czy to czyni mnie mężczyzną?
Potworność artysty
To zastanawiające, jak bardzo Neila LaBute’a interesują okrutni artyści, których „sztuką” jest naruszanie granic przyzwoitości i ciągłe testowanie, na ile można sobie pozwolić – jak głęboko popchnąć kogoś w zamierzonym w tajemnicy kierunku. Stąd w „Kilku dziewczynach…” reżyser Piotr Kruszczyński rozwija aspekt twórczości bohatera – akcentując inwazyjność tejże pracy: bezceremonialne grzebanie w ludzkich emocjach, naruszające zdrowie psychiczne poddawanych wiwisekcji ludzi.
Nawiązuje w ten sposób do bodaj najbardziej kontrowersyjnego filmu Amerykanina – „Kształtu rzeczy”.
W toku akcji śledzimy rozwój związku Adama i studentki sztuk pięknych Evelyn. Dla tej relacji chłopak poświęca najbliższe przyjaźnie i karnie poddaje się kolejnym sugestiom zmian w swoim życiu, stale podsuwanych mu przez aspirującą artystkę. W finale odkrywa, że przedmiotem jej pracy dyplomowej „She loves me not” (Ona mnie [nie] kocha)… jest on sam. Jak wyjaśnia publiczności Evelyn:
Pięć miesięcy temu mój promotor udzielił mi rady: Staraj się tworzyć i zmieniać świat. Jako grzeczna uczennica stosuję się do jego życzeń. Przedstawiam wam moją najnowszą pracę – to rzeźba człowiek, nad którą pracowałam osiemnaście tygodni, i z której jestem bardzo dumna. Dzieło to nie ma tytułu, bo mam nadzieję, że dla każdego będzie znaczyło coś innego. Z twarzą zrobiłam coś, co podpatrzyłam w telewizji. To zdjęcie „przed”, zrobione w restauracji Pizza Hut. To była nasza pierwsza randka. On poderwał mnie w miejscu swojej pracy. Podobno nie wolno tego robić. To tu nakłoniłam go do zjedzenia pierwszego w życiu wegetariańskiego posiłku – calzone ze szpinakiem i grzybami. Zamówił też sałatę. Powiedział, że dla niego było to wielkie przeżycie. To tam i wtedy zaczęłam rzeźbić w dwóch ulubionych i plastycznych materiałach – w ludzkim ciele i ludzkiej woli. W pracę wkładałam miłość i zaangażowanie. Chciałam się przekonać, ile zmian mogę dokonać w tej postaci, używając manipulacji zamiast dłuta. Dbałam, żeby nic podczas naszych sesji czy spotkań nie było wymuszone. Nie powiem, żeby to były randki – nie dla mnie. Jednak pozory randek były konieczne. Każą decyzję on podejmował z własnej woli. Ja sugerowałam – przedstawiałam iluzję lub zainteresowanie i pożądanie. Ale nigdy nie powiedziałam: Musisz to zrobić. Ani razu. Wykorzystując seks, uprawiany często w miejscach publicznych, mogłam rzeźbić jego wnętrze równie łatwo, jak ciało.
Możemy o tym zapomnieć, ale oglądając spektakl „Kilka dziewczyn…” śledzimy zarazem „making of” kolejnego spaczonego dzieła nieznanego nam artysty, o którym wiemy niewiele ponad to, że zręcznie wykorzystuje innych, często ich przy tym raniąc. Adam Machalica doskonale odgrywa kapryśność i bogatą paletę emocji tego irytującego i bezczelnego mężczyzny – od pewności siebie, buty, przez zakłopotanie, podniecenie, niepokój, aż po wręcz namacalny strach. Doprawdy nie wiem, czy chciałbym zobaczyć gotowe dzieło takiego indywiduum.
Ale wiem, że czas spędzony na śledzeniu spektaklu nie minął na marne – nawet jeśli, jak sugerują twórcy, to rodzaj szyderczego komentarza do telewizyjnych paradokumentów, a w moim zaintrygowaniu rozegraną psychodramą jest coś z przyjemności widza małego obrazka.
Lutowa premiera Teatru Nowego w Poznaniu – adaptacja sztuki Neila LaBute’a „Kilka dziewczyn / Some girl(s)” – to jedno z tych wydarzeń artystycznych, na które wcale się nie czeka, lecz gdy już się odbędą, to stwierdzamy z pełnym przekonaniem, że bardzo długo wypatrywaliśmy takiej sytuacji kulturalnej, ba! – że tego właśnie nam brakowało. Zupełnie tak, jakby ktoś przenikliwszy od nas dojrzał dziurę w lokalnej siatce eventowej i uznał, że trzeba uzupełnić brakujące oczko. Tą podświadomie upragnioną sytuacją kulturalną jest w tym przypadku sięgnięcie przez Piotra Kruszczyńskiego po tekst amerykańskiego autora, uchodzącego za jednego z bardziej szczerych, żeby nie powiedzieć brutalnych obserwatorów afektywnej, romantycznej sfery damsko-męskiej. Tekst, który reżyser podarował publiczności, by mogła się nim cieszyć, delektować i bawić jego zjadliwością. Bo poznańskie wystawienie „Kilka dziewczyn” to typ przedstawienia, które powstało z myślą o widzu, o jego potrzebach, a nie w imię pielęgnowania czyjegoś egotyzmu. Stąd gdybym miał wskazać jeden tytuł teatralny, na który trzeba się udać w Poznaniu, to podałbym bez zastanowienia właśnie „Kilka dziewczyn”.
Bibliografia:
Neil LaBute „Kilka dziewczyn”, przekład: Jacek Kaduczak
Neil LaBute „Dom mroku”, USA 2022
Neil LaBute „Kształt rzeczy”, USA 2003, przekład: Ryszard Radwański