Patrzę raczej do przodu
Opublikowano:
14 sierpnia 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Z Bartoszem Zaczykiewiczem rozmawia Joanna Ostrowska.
Joanna Ostrowska: Mija półmetek twojej drugiej, pięcioletniej tym razem, kadencji w teatrze w Kaliszu.
Bartosz Zaczykiewicz: Wiesz, że jeszcze nigdy dotąd nie dociągnąłem do końca pięcioletniej kadencji? Krótsze owszem, ale pięcioletnie z różnych powodów przerywałem.
Joanna Ostrowska: To nie jest dobra wróżba dla kaliskiego teatru… Możesz teraz, z już dłuższej perspektywy prowadzenia tej sceny popatrzeć na swoją obecność w Kaliszu. W związku z tym, że to teatr z długą historią, powiedz, czy czujesz ciężar tradycji?
Bartosz Zaczykiewicz: Nie, nie czuję, nie zastanawiałem się nad tym. W każdym miejscu ważne jest to, co tu i teraz.
Historia miejsca powinna być źródłem, z którego można czerpać, ale nie obciążeniem.
Oczywiście, mam świadomość całej długiej tradycji sięgającej samego Bogusławskiego, jednak nie stanowi to dla mnie jakiegoś brzemienia, jest może jednym z punktów odniesienia. Bardziej istotne są dla mnie czasy dyrekcji Izabelli Cywińskiej z początku lat 70. Ten teatr był wtedy sławny na całą Polskę, miał swój najlepszy czas. Przedstawienia, które tu powstawały, robiły duże wrażenie. Wielu aktorów, którzy potem rozjechali się po całej Polsce, tutaj zaczynało. Cywińska poprzednią załogę zwolniła prawie w całości, przyjęła dużo młodych i z nimi robiła teatr. Tu zaczynali m.in. Wiesław Komasa, Halina Łabonarska, Henryk Talar i inni. Ale to też czas reżyserów, jak sama Cywińska czy Maciej Prus i jego legendarni „Szewcy” czy superhit, jakim była „Trędowata”.
Joanna Ostrowska: Chciałbyś, żeby ten teatr miał taką renomę, jak za czasów Cywińskiej?
Bartosz Zaczykiewicz: Powiem tak: nie myślę takimi kategoriami, ponieważ reguły funkcjonowania takiego teatru były wtedy kompletnie odmienne, no i rzeczywistość była nieporównywalnie inna. Na przykład: dopiero od 1970 widzowie mieli dwa programy telewizji, a do tamtego roku tylko jeden. Rola teatrów instytucjonalnych w owym czasie jest nie do porównania z obecną.
Patrzę raczej do przodu niż do tyłu. Nie mam potrzeby ścigania się z tym, co było – zresztą w ogóle nie mam natury kogoś, dla kogo ściganie się jest sensem tworzenia sztuki, co wynika z przekonania, że teatr to dla mnie droga, sposób, a nie cel.
Generalnie ściganie się nie stanowi żadnej pożywki dla procesu twórczego.
Joanna Ostrowska: Na waszej stronie internetowej można znaleźć informację, że jesteście jedynym teatrem w promieniu stu kilometrów. Czy czujesz związaną z tym odpowiedzialność?
Bartosz Zaczykiewicz: Tak, ale to akurat lubię. Ponieważ wolę teatr eklektyczny, lepiej się czuję, robiąc rzeczy różne stylistycznie, treściowo, formalnie – a tego wymaga misja jedynej w okolicy placówki tego typu. Mniej komfortowa byłaby dla mnie sytuacja, w której prowadzony przeze mnie teatr byłby sprofilowany pod kątem określonego repertuaru. Zresztą jako odbiorca sam wolę różne spektakle, książki, filmy, dzieła sztuki, architekturę…
Z naszego położenia wynikają też obowiązki, bo staramy się wychodzić naprzeciw domniemanym przez nas potrzebom publiczności ze znacznego obszaru. Na przykład nie ma w pobliżu teatru dla dzieci, czy teatru lalkowego, więc jest to część repertuaru, która tutaj nieustannie musi funkcjonować. To jest dodatkowe zobowiązanie, które ma oczywiście wpływ na sposób myślenia o repertuarze. Wymaga ono od nas odpowiedzialności, bo tacy widzowie są niebywale szczery w swoim odbiorze. Jako reżyser nigdy nie mam takiego strachu przed premierą, jak przed publicznością dziecięcą. Ale to dość miły dreszcz emocji.
Joanna Ostrowska: Czy to konkretne umiejscowienie ma dla ciebie znaczenie przy prowadzeniu teatru?
Bartosz Zaczykiewicz: Trudno mi to zracjonalizować. Piętnaście lat temu pracowałem w Opolu, gdzie w całym województwie był jeden teatr dramatyczny, ale była tam jeszcze bardzo dobra scena lalkowa, więc tylko raz na kilka lat robiliśmy przedstawienie dla dzieci. Kalisz leży w podobnej odległości od Poznania, Łodzi i Wrocławia, więc teatromani mogą pojechać tam, ale dla sporej części mieszkańców jesteśmy jedyną szansą na ten rodzaj sztuki.
Jest w Kaliszu pewna rzecz bardzo charakterystyczna dla tego miejsca i dosyć oryginalna: teatr jest tu rzeczywiście ważnym punktem dla miasta i dla mieszkańców. Myślę, że niewiele jest takich ośrodków miejskich, w których aż tak duży procent mieszkańców – nawet jeśli nie chodzą do teatru – będzie wiedzieć, że ten teatr tu jest i gdzie konkretnie on się mieści.
Nawet dosyć sławne teatry rzadko istnieją w swoich miastach w tak intensywny sposób. Bardzo mocno odczułem tę niezwykłość, kiedy pierwszy raz przyjechałem tu reżyserować w 1998 roku. Myślę, że jest tak do dzisiaj. W latach 90., w czasie wszystkich przemian społeczno-politycznych, pojawiał się dosyć duży znak zapytania, czy w ogóle w danym mieście teatr jest potrzebny. Tak jakoś mi się zapamiętało, że w Kaliszu, jeśli taki znak zapytania w ogóle się pojawił, był najmniejszy w Polsce.
Joanna Ostrowska: Czy czujesz w związku z tym odpowiedzialność wobec kaliszan? Dyrekcja, która była tu przed tobą, właściwie cały repertuar poświęciła refleksji nad Kaliszem. Czy w tobie też jest potrzeba, żeby robić spektakle mówiące akurat o tym mieście, przeznaczone dla niego?
Bartosz Zaczykiewicz: Nie da się robić teatru, jakby miasta obok nie było. Oczywiście, może być tak, że spektakl jest bezpośrednio połączony z miastem. Myśmy takie jedno przedstawienie zrobili: „Prosna. Kryminał muzyczny” w reżyserii Łukasza Czuja. „Kryminał” ten odnosi się do dziejów hotelu „Prosna”, ale też trochę do historii Kalisza. À propos tego przedstawienia, mam anegdotę: jego tytuł wyszedł trochę bardziej od rzeki niż od hotelu, bo od końcówki lat 70. Kalisz kojarzył mi się z piosenką Wałów Jagiellońskich „Wiosna w naszej wsi”, w której tekście była taka fraza: „wylała znów Prosna”. (Swoją drogą, kiedy Prosna wylewała, to zalewany był teatr. Ponoć dopiero ten aktualnie istniejący budynek jest skonstruowany tak, żeby rzeka nie podsiąkała od spodu. Budynek jest osadzony na kilkumetrowych palach, które są wbite w ziemię – taka osobliwość).
Wracając do przedstawienia Łukasza Czuja: to taki spektakl, który z pewną nostalgią odwołuje się do niedawnych dziejów Kalisza, bo choć hotel „Prosna” został zburzony, większość kaliszan go jeszcze pamięta. W „Prośnie” zatrzymywały się kiedyś wszystkie zespoły przyjeżdżające na Kaliskie Spotkania Teatralne.
Był też inny pomysł, do którego może kiedyś wrócimy: chodzi o historię piłki ręcznej, czyli szczypiorniaka. Oczywiście, w takim spektaklu chodziłoby o coś więcej niż tylko o początki tej dyscypliny związane z podkaliskim kiedyś Szczypiornem, skąd zresztą polska nazwa tego sportu.
Dla bycia w danym miejscu istotniejsza jest jednak nieustanna praca, próba rozpoznawania tego, co może być publiczności potrzebne. Próba nasłuchiwania, co powinniśmy zaprezentować, próba „łowienia głosów” gdzieś w mieście. Inna sprawa, że w dzisiejszych czasach jest to coraz trudniej robić, przede wszystkim dlatego, że jest coraz mniej miejsc wspólnych, nawet w średniej wielkości miastach, takich jak Kalisz.
Kiedyś o wspólne doświadczenia było łatwiej, np. właściwie wszyscy widzieliśmy te same filmy. Siedzieliśmy w tych samych kawiarniach. Ludzie tak szaleńczo się nie przemieszczali… Dla przykładu: odziedziczyłem tutaj po poprzedniej dyrekcji wspaniałe przedstawienie Sebastiana Majewskiego „Noce i dnie”, które w najlepszym tego słowa znaczeniu i w absolutnie przemyślany sposób „pasożytowało” na filmie Jerzego Antczaka. I myślę, że ktoś, kto nie widział tego filmu, raczej średnio odbierał ten spektakl. A on był fenomenalny, był świetny, znakomity, ponieważ po prostu dawał nam sygnały: jeżeli, powiedzmy, padało krótkie hasło „Toliboski”, to myśmy już widzieli Karola Strasburgera z nenufarami i tak dalej, i tak dalej. To, co opowiadał i co dodawał do tego Sebastian Majewski, było czymś dodatkowym, ale odwołującym się do tego dużego wspólnego obszaru.
Dziś jesteśmy o wiele bardziej zatomizowani jako społeczeństwo i wciąż tracimy resztki wspólnych obszarów odniesień. Świat w tej chwili jest przeładowany, zalany informacjami. Myślę, że wpływa to jakoś na naszą psychikę, raczej źle, ale dotyczy też całych społeczeństw. Informacji jest za dużo, ich rozrost jest gargantuiczny, a to znacznie utrudnia słuchanie, co w trawie piszczy i o czym w tej chwili ludzie mówią. Inną jeszcze kwestią jest oddziaływanie internetu, pochodzących z niego wiadomości, dosyć krótkich i niepogłębionych, pociągających za sobą uboższą refleksję o świecie. Jesteśmy wręcz kompulsywnie zalewani informacjami, a jednocześnie nie mamy narzędzi do ich hierarchizacji, filtrowania, w związku z czym wlewa się w nas masa skrajnie śmieciowych faktów. Aby wydrukować news w gazecie, trzeba było ponieść koszty, więc treści były z rozwagą filtrowane – w internecie te koszty są marginalne, więc informacje są miałkie.
W każdym razie nigdy nie byłem entuzjastą takiego funkcjonowania teatru, że musi bez przerwy bardzo mocno i bezpośrednio się odnosić do danego miejsca treścią swych spektakli. Taki na przykład Szekspir nie pisał ciągle tekstów o Londynie, gdzie głównie pracował…
Joanna Ostrowska: A czy zapraszając spektakle na Kaliskie Spotkania Teatralne, masz gdzieś w tyle głowy: „Czy to się spodoba w Kaliszu?” albo też: „Czy chciałbym to pokazać moim widzom”?
Bartosz Zaczykiewicz: To drugie pytanie pojawia się na pewno. A to pierwsze? Chyba nie, ale po kilku latach jestem już na tyle „skaliszaniały”, że na sto procent nie umiem tego ocenić. Nasza festiwalowa publiczność potrafi przyjąć i wysoko ocenić nieoczywiste rzeczy: na przykład w ubiegłym roku widzom najbardziej spodobał się spektakl, który jest metateatralny – „Sztuka intonacji” z warszawskiego Teatru Dramatycznego. Nie w każdym mieście werdykt publiczności miałby taką jakość.
Joanna Ostrowska: Powiedz mi, czy po tych kilku już latach spędzonych w Kaliszu masz poczucie, że udało ci się spełnić to, co sobie zakładałeś?
Bartosz Zaczykiewicz: Nie ma we mnie aż takich panicznych myśli… Oczywiście, cieszę się, jeżeli widzowie na bieżąco doceniają naszą pracę, jeśli akceptują to, co robimy. Trudnym momentem był wybuch pandemii: liczba znaków zapytania, jakie się wtedy pojawiły przytłaczała brakiem perspektyw na otrzymanie odpowiedzi, no i poza tym to była generalnie potworna trauma. Dla nas, jako dla teatru, oznaczało to zamknięcie, niemożność pokazywania przedstawień, czuliśmy się trochę tak, jakbyśmy nie istnieli. Trudno było znaleźć jakiś azymut, kierunek, nie było widać horyzontu. Była konieczność patrzenia właściwie we wszystkich kierunkach naraz, co powodowało pewien rodzaj dezorientacji. Staramy się wierzyć, że ten etap mamy za sobą.
Pojawiła się też niestabilność ekonomiczna, dodatkowo napędzona wybuchem wojny, wreszcie inflacją. I nie chodzi tylko o to, że kultura generalnie jest niedofinansowana systemowo od wielu lat, ale o nowy rodzaj niestabilności: dziś nie wiem, ilu środków będzie mi brakować jutro… Nie mamy pojęcia, ile będzie na przykład kosztowała produkcja dekoracji, bo ceny potrafią skakać z dnia na dzień. Był taki moment wiosną ubiegłego roku, kiedy kupowaliśmy pojedyncze arkusze sklejki do budowy dekoracji, ciesząc się, że w ogóle jest, nie patrząc, jaka ona jest.
Joanna Ostrowska: Co byś uznał za sukces tego teatru w ciągu ostatnich lat? Niedawno spektakl Igora Gorzkowskiego „Idzie skacząc po górach” na jednym z ważnych ogólnopolskich konkursów został uznany za „odkrycie repertuarowe”.
Joanna Ostrowska: Co byś uznał za sukces tego teatru w ciągu ostatnich lat? Niedawno spektakl Igora Gorzkowskiego „Idzie skacząc po górach” na jednym z ważnych ogólnopolskich konkursów został uznany za „odkrycie repertuarowe”.
Bartosz Zaczykiewicz: Tak, oczywiście, nagrody są jednym ze znaków potwierdzających trafność wyborów. Bardzo lubię to przedstawienie, zresztą bardzo lubię Andrzejewskiego, więc pamiętam, że kiedy z Igorem szukaliśmy tematu, trwało to bardzo krótko, bo był to pierwszy temat, jaki Igor zaproponował. Andrzejewski to dzisiaj trochę zapomniana postać, którą można ponownie odkrywać, wybitny pisarz, ale też osoba niezwykle intrygująca, niezwykle ciekawa. Co jakiś czas wraca mi do głowy „Miazga”, którą można by wpisać w nasze dzisiaj.
Mamy też na przykład niebywałe powodzenie spektaklu „Kto się boi Virginii Wolf?”, to również klasyka współczesności. (Tak naprawdę, to pewnie musiałbym wymienić prawie wszystkie tytuły z aktualnego repertuaru). Bardzo lubię naszą „Prosnę…”, tam jest jakaś energia, którą pamiętam już z prób.
Wchodziłem na próby nawet choćby na pięć minut, żeby naładować się energetycznie, posłuchać jakiejś piosenki czy fragmentu dialogu, bo w tym przedstawieniu jest niezwykła żywiołowość, jest ono tak bezpretensjonalne… Trwa prawie trzy godziny i człowiek ma niedosyt, że już się kończy. Strasznie fajne jest też, że również publiczność to „kupuje”. Okazało się przy tej okazji, że mamy całkiem nieźle śpiewający zespół. Teraz mamy jeszcze „Czerwone nosy”, wielkie widowisko z intrygującą fabułą, dające sporo do myślenia.
Z powodu choćby takich odkryć lubię teatr eklektyczny, który nie jest jakąś monokulturą. Mamy tutaj taką „teatralną trójpolówkę”, w ramach której aktorzy mogą wchodzić w różne rzeczy, w różne zadania.
Joanna Ostrowska: À propos sukcesów: czy jako dyrektor teatru oddalonego od centralnych ośrodków nie masz może poczucia, że nie za często cię odwiedzają centralni krytycy?
Bartosz Zaczykiewicz: Takie poczucie zawsze towarzyszy w małych ośrodkach, a obecnie jeszcze bardziej dolegliwy jest brak czasopism, w których krytycy byliby czytani. Ostatnio centralni krytycy są dla nas nieco łaskawsi, ale tak czy siak, jest coś ważniejszego: poszukiwanie takiej twórczej jakości, łapanie takiej idei, żeby ludziom, którzy pracują przy spektaklu, płonęły oczy, żeby aktorzy i pracownicy techniczni uważnie obserwowali to, co się dzieje na próbach, żeby pracownicy administracyjni nie mogli się doczekać, kiedy pójdą zobaczyć i cieszyć się tym, co powstaje. To jest najważniejsze. To daje głęboki fundament i głęboki sens pracy.