Pożegnanie z Afryką?
Opublikowano:
2 sierpnia 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Miałam w Afryce farmę…” – tak zaczyna się powieść, której akcja dzieje się na początku dwudziestego wieku, u schyłku europejskiego „wyścigu po Afrykę”. Kolonializm trzyma się mocno, kontynent podzielony został między europejskie potęgi, choć nie wszystkie były zadowolone z wywalczonego stanu rzeczy, co stało się jednym z powodów wybuchu Wielkiej Wojny nazwanej później światową.
Kolejna światowa wojna przyczyniła się do ruchów antykolonizacyjnych i powstania państw afrykańskich. Teraz Afryka to dla Europejczyków jedna z wakacyjnych „destynacji”. Tylko czy jest sens tam jeździć, kiedy i w Polsce mamy afrykańskie upały i suszę? Może zamiast na południe, trzeba zacząć wybierać się na północ? Tylko czy zdanie: „Będę mieć farmę na Spitsbergenie” nie brzmi jakoś mało poważnie?
Sąd nad Lupą
Wakacje to czas niepoważny. W teatrach dzieje się niewiele: ot, jakiś festiwal (głównie za granicą), ewentualnie próby przed nowym sezonem, albo remonty. Tegoroczna przerwa wakacyjna rozpoczęła się jednak od potężnej eksplozji – odwołania spektaklu, jaki Krystian Lupa przygotowywał w genewskim teatrze. Pierwsze chwile lata to sąd nad Lupą, tyleż zrozumiały, co bardzo spóźniony. Tak zwane środowisko już od dawna mówiło o nieortodoksyjnych metodach pracy reżysera. Otwarcie i głośno mówiła o nich Joanna Szczepkowska.
Przez lata skargi równoważono (czy wręcz deprecjonowano) głoszonym przekonaniem, że to największy obecnie polski reżyser, nasz główny towar eksportowy doceniany na całym świecie, który sam w sobie stał się marką.
Krach genewski (którego przyczyny, jak to zwykle bywa, są zapewne bardziej skomplikowane, niż wynika to z komentarzy) doprowadził do tego, że więcej osób odważyło się wyrazić swoją dezaprobatę dla bardzo autorytarnych metod pracy. W wypowiedzi dla francuskiego, lewicowego pisma „Libération” Krystian Lupa stwierdził:
„Myślę, że teatr zapraszając zagranicznego reżysera, zaprasza także jego styl pracy, do którego ekipy powinny przynajmniej próbować się zaadaptować”.
Czytając po raz pierwszy to zdanie, pomyślałam sobie, że równie prawdziwie brzmiałoby ono tak: „Myślę, że reżyser przyjmując zaproszenie od zagranicznego teatru, zgadza się także na miejscowy styl pracy, do którego jego ekipa powinna przynajmniej próbować się zaadaptować”. Nie twierdzę przy tym, że nie próbowała – za mało wiem. Chodzi mi wyłącznie o sposób postrzegania rzeczywistości, jaki wyłania się z cytatu dla „Libération”:
„Jestem centrum wszechświata i proszę się do mnie dopasować”.
Oczywiście można Krystiana Lupę usprawiedliwiać, odwołując się do jego geniuszu, o którym wielokrotnie zapewniali recenzenci teatralni towarzyszący jego spektaklom, tylko jak widać nie wszędzie i nie w każdych okolicznościach to działa. Można praktyki Lupy umieścić także w porządku historycznym i wpisać w pozycję, jaką w początkach dwudziestego wieku zyskał w teatrze inscenizator, stając się właściwym i niepodzielnym artystą teatru. Owszem można, lecz przez te sto lat świat zmienił się nieco i perspektywa feudalna jest coraz gorzej akceptowana.
Festiwal podarunków
Ledwo wybrzmiał ostatni grzmot tego zderzenia polskiego artysty z rzeczywistością kraju, który hołduje innemu etosowi pracy, rozpoczęła się kolejna burza. Tym razem nieco mniejsza, na lokalną wielkopolską skalę, choć z rozbłyskami na świat: Michał Merczyński zrezygnował z dyrektorowania festiwalowi Malta.
Ta deklaracja wywołała poruszenie, ale nie tak duże, jak informacja, że festiwal (prowadzony przez prywatną fundację) zadłużony jest na 3 miliony złotych.
Pomysłem na rozwiązanie tej sytuacji podzieliła się z mediami Magdalena Sroka, pełnomocnik dyrektora festiwalu: miasto Poznań wykupi od Fundacji Malta
„prawa do festiwalu, co rozwiązałoby trudną finansową sytuację fundacji. Wówczas miasto mogłoby zgodzić się na to, żeby fundacja była współorganizatorem festiwalu” [cytat za wyborcza.pl/poznan].
Dalej Sroka mówi:
„Marka fundacji została wyceniona na 4 mln zł, a cały majątek, dzieł, scenografii, obiektów artystycznych czyli zasób prawno-intelektualny na 8,5 mln. Łącznie więc jest to 12,5 mln zł. Ale to nie była nasza oferta”.
Oferta fundacji była dużo skromniejsza: miasto za „markę” da 3 mln na pokrycie długów. Być może przemawia przeze mnie typowa blondynka, ale trudno mi pojąć, dlaczego fundacja, której majątek został wyceniony na 8,5 mln, nie może sprzedać części swojego majątku, spłacić długu, zostawić niesprzedawalną nigdzie poza Poznaniem markę przy sobie i dalej tworzyć festiwal już bez obciążającego długu?
List wsparcia lokalnego bankruta
Tego pytania nie zadali sobie najwyraźniej ci, którzy podpisali list wsparcia dla pomysłu spłacenia długu prywatnej fundacji przez władze miasta. Co rzuca się w oczy, jest tam sporo nazwisk o ogólnopolskim zasięgu, kilka wielkich nazwisk światowych i zadziwiająco mało osób związanych z Wielkopolską, którym z oczywistych powodów najbardziej powinno zależeć na tym, by tak ważny dla regionu festiwal nie zniknął.
Poza tym w komentarzach, jakie pojawiły się pod gazetowymi informacjami o sytuacji festiwalu, jest dość mało pozytywnych opinii o nim. To, co wraca w wypowiedziach jako wartość festiwalu, to tak zwana „stara Malta”, czyli ta z czasów, kiedy był to głównie festiwal teatru ulicznego widoczny w całym mieście i nie tylko.
Wielokrotnie spektakle „maltańskie” pokazywane były także w innych, mniejszych miastach Wielkopolski, rzeczywiście przychodząc z teatrem do tych, którzy na co dzień nie mieli do niego dostępu. Z prezentowania spektakli w wielkopolskich miastach festiwal wycofał się już dawno, co było jednym z symptomów „zamykania się” Malty. Sądząc po głosach i komentarzach, także dla samych poznaniaków współczesny festiwal przestał być tak istotnym doświadczeniem.
Autorzy listu w „obronie” festiwalu uważają za aksjomat twierdzenie, że Malta to jeden z najważniejszych festiwali i tylko dzięki niej uda się
„podtrzymać ważne miejsce Poznania na kulturalnej mapie Polski i Europy”.
Z tego powodu fundacja ma prawo oczekiwać
„wsparcia dla swojej kulturotwórczej roli i uznania swojego miejsca w tożsamości miasta i jego mieszkańców”.
Tyle że owe przekonania wyrażają głównie osoby w żaden sposób niezwiązane z miastem, ani artystycznie (poza gościnnymi występami, np. na Malcie), ani osobiście.
Obrona Malty przy użyciu wielkich słów (i bardzo na wyrost) to raczej działanie cywilizacyjnego centrum, które chętnie zachowa kolonialne miejsca, jako teren dla ekspansji tworzonej gdzie indziej sztuki.
Lokalne środowisko artystyczne wielokrotnie podnosiło problem, że Malta raczej drenuje poznańską kulturę, zagarniając lwią część budżetu na inicjatywy kulturalne, niż wspiera jej rozwój w Poznaniu. Takie niekorzystne działanie festiwali na lokalne życie artystyczne wskazują też publikacje analizujące zjawisko „festiwalozy”: łatwiej jest przygotować jednorazowy, choćby i cykliczny „event” niż prowadzić codzienną pracę u podstaw, m.in. z tego powodu, że „event” łatwiej jest opakować promocyjnie i sprzedać.
Twierdzenie, że Malta to nadal jeden z najważniejszych polskich czy wręcz europejskich festiwali, jest performatywem obecnie coraz mniej fortunnym. Moim zdaniem, teraz Malta nie mieści się już nawet w pierwszej dziesiątce festiwali teatralnych w Polsce, plasując się bliżej działań animacyjnych, które z dużym powodzeniem realizują rozmaite organizacje, nawet w małych miasteczkach.
Istniejące przekonanie, że Malta to wciąż jeden z ważnych festiwali, jawi się obecnie jako wynik precyzyjnie od dziesięcioleci budowanej przez organizatorów festiwalu narracji, powtarzanej następnie przez media.
Może krążące w lipcu listy popierające Michała Merczyńskiego czy też wyrażające sceptycyzm wobec konieczności reanimowania festiwalu przez miasto (tu przede wszystkim list Kuby Kaprala, poznańskiego artysty teatru, dramaturga, oraz stanowisko Miasta) są dobrą okazją, by powiedzieć: „Sprawdzam”.
Sprawdźmy, na ile argumenty o budowaniu wizerunku Poznania przez festiwal są teraz (a nie 30 lat temu) prawdziwe.
Sprawdźmy, czy rzeczywiście obecnie festiwal generuje jakikolwiek ruch turystyczny (z badań, w których uczestniczyłam w ramach European Festival Research Project wynikało, że jest to prawdziwe wyłącznie w przypadku największych festiwali, jak np. Bayreuth czy Avignon). Sprawdźmy, ilu z tych dwóch i pół miliona widzów, o których mówią organizatorzy, to widzowie ostatnich np. dziesięciu edycji.
Rola Merczyńskiego
Sprawdźmy też, a może przypomnijmy, jak to było z początkiem festiwalu i rolą w nim Michała Merczyńskiego oraz Poznania.
Pomysłodawcą, inicjatorem powstania festiwalu nie był wcale Merczyński. Festiwal wymyślił Jan Kaczmarek, ówczesny wiceprezydent Poznania, który przedstawił ten pomysł Grzegorzowi Mrówczyńskiemu, dyrektorowi Teatru Polskiego. Michał Merczyński był w owym czasie pracownikiem tego teatru, zgodnie z ówczesnym nazewnictwem, managerem kultury.
Organizatorami pierwszej edycji festiwalu [1991 rok – przyp. red.] były: Władze Miasta Poznania, Wydział Kultury i Sportu Urzędu Wojewódzkiego, Poznański Ośrodek Sportu i Rekreacji oraz Państwowy Teatr Polski w Poznaniu. Dyrektorem artystycznym był Mrówczyński, a Merczyński – dyrektorem organizacyjnym. Rok później doszedł jeszcze jeden organizator: Fundacja Rozwoju Miasta Poznania. W trzecim roku Mrówczyńskiego na stanowisku dyrektora artystycznego zastąpił Lech Raczak, a producentem festiwalu stała się firma TAFF ART, którą założył Merczyński. Tak samo było też w następnym roku. Potem Maltę organizowały kolejne instytucje kultury, których dyrektorem zostawał Michał Merczyński. Był więc nie założycielem, inicjatorem festiwalu, ale jego producentem początkowo z ramienia Teatru Polskiego.
Jak więc doszło do tego, że miejska impreza stała się własnością Fundacji Malta, a właścicielem jej nazwy (pochodzącej przecież od nazwy jeziora w Poznaniu) stał się Merczyński? Dlaczego miasto Poznań miałoby teraz odkupować markę, którą samo stworzyło?
Najprostsza odpowiedź jest taka, że owe przekształcenia były konsekwencją zmian ustrojowych i pierwszych lat polskiego „dzikiego kapitalizmu”. Kolonializm, wszechwładza reżyserska, podobnie jak dziki kapitalizm, to wytwory dziewiętnastowieczne, może więc warto się już z nimi pożegnać?
Może zrobić to, do czego wzywa Kuba Kapral – zakończyć uporczywą terapię, zaprzestać reanimacji kolejnymi dawkami publicznych pieniędzy (swoją drogą: jak to się stało, że zadłużona instytucja wciąż otrzymywała publiczne wsparcie?) i pozwolić Malta Festival Poznań godnie umrzeć?
Trzydzieści trzy lata to bardzo symboliczny wiek na przejście do historii, na drugą stronę życia. Są opowieści o takim człowieku, który umierając w tym wieku, zmartwychwstał. Dajmy festiwalowi Malta tę szansę, a nuż jemu też się uda? W razie czego zawsze zostaje wspomnienie o farmie w Afryce.