Improwizacji do syta
Opublikowano:
18 października 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Czy ilość może przejść w jakość? Czy mniej faktycznie znaczy więcej? Nad tego typu kwestiami zastanawiałem się podczas siódmej edycji Spontaneous Music Festival, kiedy organizatorzy po raz kolejny zaznaczali, że wydarzenie się skurczyło z trzech do dwóch dni, że koncertów jest mniej i żeby w związku z tym nie puszczać muzyków ze sceny, tylko domagać się jak najwięcej grania.
Mniej lub więcej
Do specyfiki muzyki swobodnie improwizowanej należy to, że nie da się określić, ile będzie trwał koncert ani jaką dokładnie formę przybierze. Czasem wychodzą utwory, które mają łatwy do uchwycenia koniec i wtedy następują oklaski, a czasem gra się nieprzerwanym ciągiem, wtedy jest to tzw. set.
Zdarza się też tak, że granie kończy się w wyjątkowo satysfakcjonujący sposób, towarzyszy temu to trudne do wytłumaczenia poczucie spełnienia. Wydaje się, iż nie ma tu potrzeby niczego więcej dopowiadać tylko dlatego, że wedle zegarka było za krótko.
Posługując się analogią gastronomiczną: nawet jeśli mi smakowało, to mogę być na tyle najedzony, i nie mieć ochoty na dokładkę. Ale być może publiczność festiwalowa ma większy apetyt, bo chyba po każdym koncercie domagała się więcej. Dla grających to też niełatwa sytuacja, co jeden z muzyków próbował obrócić w żart, mówiąc o presji (a jego skład ostatecznie nie zagrał więcej).
Fortepian w roli głównej
Fajnie, że każdy dzień przebiegał wedle tego samego modelu: najpierw solo, potem dwa składy ad hoc, czyli muzyków spotykających się po raz pierwszy z inicjatywy festiwalu, a na koniec regularnie działające trio. Festiwal otworzyła pianistka Marta Warelis, która grała gęsto i w rozdygotaniu, zdarzały się momenty spokojniejsze, ale generalnie dużo było rozgardiaszu i czegoś, co nazwałem zespołem niespokojnych rąk. Głównie koncentrowała się na klawiaturze, ale czasem grała też bezpośrednio na strunach.
Jeden z najciekawszych fragmentów miał miejsce, gdy włosiem smyczka przeciągała przez strunę, co kojarzyło się trochę z muzyką hinduską, a potem lirą korbową lub kontrabasem. W pamięć zapadł mi też jakby ragtime rozbierany na czynniki pierwsze i z lekka Komedowy początek bisu. Mimo tych momentów występ jako całość mnie nie przekonał, głównie ze względu na to, że działo się w nim zbyt wiele.
Intrygującym, ale też ryzykownym zabiegiem było umieszczenie dwóch pianistek po sobie. Jednak Aleksandra Chciuk zupełnie inaczej podeszła do instrumentu, zaczęła od obstukiwania opuszczonej klapy klawiatury patyczkami. Robiła to z przekonaniem, więc nie wypadło to jako żart, tylko szczere poszukiwanie dźwiękowe. Ona większość uwagi poświęciła strunom, dużo było odgłosów tarcia, szudrania, wwiercania, zgrzytów, brzmień skorodowanych. Towarzyszący jej saksofonista Don Malfon cierpliwie robił swoje, tzn. eksplorował drobne dźwięki instrumentu, uważnie kontrolując wpuszczanie do niego powietrza, jak i wypuszczanie go przez zestaw puszek, które służyły mu jako tłumiki.
Miał też jakieś swoje sposoby na przymykanie klap saksofonu,co pozwalało mu na uzyskiwanie niespotykanych odgłosów – w pewnej chwili byłem przekonany, że gdzieś musi mieć schowane radio, bo usłyszałem jego szum. Godnym zapamiętania był też moment, gdy Chciuk sięgnęła po jakieś zabawki na sznurkach, a jej zaangażowanie w wydawanie nimi dźwięków sprawiło znów, że nie stało się to muzycznym żartem. Występ ten był tak udany, bo muzycy nie starali się na siłę ze sobą dialogować, tylko tworzyli dźwiękami wspólną przestrzeń, w której mogli się spotkać.
Następnie do duetu Dirty Laundry, czyli Marty Warelis i Miguela Petrucellego, dołączył Marcin Bożek. Znów było dużo, szybko i głośno, a gdy zdarzyło się mniej i spokojniej, to miałem poczucie, że muzycy nie mają na takie granie pomysłu i robią to bez przekonania, jakby traktując to jako przerwę w „prawdziwym” graniu. Ciekawa dla mnie była końcówka, w której wyłonił się dźwięk nie wiadomo skąd, może powstały z połączenia syntezatora Warelis i sprzężenia gitary Petrucellego, dźwięk wszechogarniający, który popchnął improwizatorów poza konwencję swobodnego grania ku graniu naprawdę swobodnemu.
Na zakończenie wystąpiło A Tiny Bell, czyli trio perkusisty Vasco Trilli, gitarzysty Floriana Stoffnera i znanego nam już Dona Malfona. Było dobrze, naprzemiennie występowały odcinki głośne i ciche, gitara była drapieżna, miała robiące wrażenie głębokie brzmienie, perkusja stukała i terkotała. Szczególnie przypadł mi do gustu moment narastania i jakby pęcznienia dźwięku, do czego dołożył się saksofon.
Kiedy kończy się improwizacja?
Od niego zaczął się drugi dzień i wtedy pomyślałem, że może trzy występy danego muzyka w tak krótkim czasie to jednak za dużo. Jasne, znów było fajnie (ta chwilka jakby syntezatorowych brzmień!) i nic nie można Malfonowi zarzucić, ale miałem wrażenie prezentacji katalogu technik.
Poprzedniego dnia rozmawiałem ze znajomymi o tym, kiedy kończy się improwizacja, i kolega rzucił półżartem, że może właśnie jak się muzycy zmęczą. Trochę takim graniem do zmęczenia i na autopilocie było dla mnie trio, w którym do Warelis i Stoffnera dołączył perkusista Rudi Fischerlehner. Znów było to też muzykowanie bez pomysłu na to, co robić, gdy jest nie głośno i nie gęsto, albo chociaż jak interesująco zakończyć fazę głośną lub przeprowadzić ją w coś innego.
A szkoda, bo były fajne momenty, jak intrygujące brzmienia pocierania superballem po ramie fortepianu albo przytrzymane sprzężenia gitary. Albo ten, kiedy zrobiło się mrocznie i perkusja powolnymi rytmicznymi uderzeniami zaczęła wytwarzać rytualną atmosferę, i wydawało się, że może to skręcić w inną stronę, ale Warelis zaraz zrobiła coś temu na przekór. Uczciwie przyznam, że byłem w mniejszości – publiczność zachwycona domagała się więcej (i to spojrzenie muzyków pt. „w sumie dlaczego nie”, kiedy dla mnie właściwszym pytaniem byłoby „dlaczego tak?”).
Znów dwie pianistki po sobie i znów Chciuk mnie zachwyciła. Tym razem zaczęła, jakby nie oglądając się na nikogo i nie czekając, od uderzenia głową w klawiaturę. Koledzy z kwartetu, czyli Trilla, Petrucelli i Bożek, chyba trochę nie wiedzieli, co zrobić, więc próbowali delikatnie grać pod nią (gitara Petrucellego brzmiała nieco jak fortepian).
Należy podkreślić, że znów gest Chciuk nie został muzycznym dowcipem, bo artystka konsekwentnie w niego brnęła, z głową na klawiaturze zaczęła grać też ręką, później ten gest powtórzyła, tak że zaczął się wydawać czymś niemal naturalnym. Potem równie zaskakująco, ale i naturalnie, sięgnęła po okarynę. W końcu kwartetowi udało się zbudować nieoczywistą chwiejną równowagę, także dzięki temu, że gitara Bożka się nie wybijała. I znów okrzyki o więcej, choć ja mam poczucie sytości. Ale warto było dla kolejnego zagrania Chciuk z innego porządku, czegoś, co ustawiało całość w odmiennej perspektywie – teraz był to zaśpiew jakby… japoński? chiński?
Wszystko w jednym
Danie grającego na co dzień zespołu na finał to sprytny chwyt, bo to jakby stawianie na pewniaka. Ale w sumie nie mam nic przeciwko, zwłaszcza po występie Der Dritte Stand, czyli Fischerlehnera oraz puzonisty Matthiasa Müllera i kontrabasisty Matthiasa Bauera. Zaczęło się świetnie: perkusja gra niby-rytm, kontrabas minimalistycznie smyczkowany, puzon daje ciągły dźwięk.
Potem było jeszcze lepiej: wszystko gęstnieje i zaczyna buzować, puzon coraz głośniejszy, czasem mu się wyrwie pojedynczy dźwięk, perkusja potoczyście, nieregularnie, ale cały czas z tym wrażeniem, że tu chodzi o jakiś rytm, tylko że może bardzo dziwny. I co będzie dalej, przecież to nie może tak ciągle narastać?
Wtem, jakoś mimochodem, wydarza się zerwanie, ale na czym ono polegało? I okazuje się, że można uniknąć utraty energii, przenieść ją w inny obszar. Struny kontrabasu czule i z wyczuciem szarpane, jego partia bez wyraźnego odniesienia do perkusji, a przecież istniejące razem z nią, puzonowe szmery, dźwięki z ustnika, terkoczący kubeczek jako tłumik.
To wspaniałe wrażenie, że nie wszystko jedno, a wszystko w jednym.
A gdy na koniec muzycy jednoczą się w wyraźnym rytmie, to nie wypada to banalnie, a wręcz wzniośle. Piękne zakończenie nietuzinkowego festiwalu.