Sztuka i okolice: Ach, ten Paryż!
Opublikowano:
30 stycznia 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Mam słabość do Paryża jak pewnie wszyscy, choć szczególnych powodów, by tam wracać, coraz mniej, mimo że w muzeach zawsze coś do obejrzenia – po raz pierwszy lub po raz enty. Okolice, które kiedyś porywały mnie swoimi historiami, z czasem zaczęły być zbyt turystyczne; to pod oczekiwania gości z zagranicy „przystraja się” dziś miasto i w jakimś sensie się nim kupczy.
Nie, nie mam o to pretensji – tak wygląda dzisiejsza rzeczywistość niemal wszędzie i wszędzie „prawdę” (też niecałą) o miejscu poznać da się wtedy, kiedy się zejdzie ze szlaków wyznaczonych przez przewodniki. Za każdym razem, kiedy tam jestem, widzę, jak Paryż staje się coraz mniej paryski, jak ubywa jego charme’u. Stąd właśnie pewna powściągliwość w planowaniu kolejnych tam wizyt, ale i coraz częstsze poszukiwanie opowieści o jego dawnych dziejach, o latach prosperity, o międzywojniu – o czasach, kiedy królowała bohema, kiedy to miasto przyciągało (i pociągało) obietnicami (często złudnymi) spełnienia wszelkich marzeń.
Artyści do Paryża ciągnęli „od zawsze” z różnych zakątków świata i to niezależnie od tego, czy był, czy nie był on faktyczną stolicą sztuki, choć najczęściej pozostawał nią nawet wtedy, kiedy różne gremia ogłaszały, że centrum jest gdzie indziej, w Nowym Jorku lub Berlinie.
Dziś – wiadomo – globalizacja wszystko zmieniła, skróciła dystanse i podała w wątpliwość wszelkie jednoznacznie brzmiące wskazania, które miasto jest wyrocznią w sferze kultury, ale i tak dla wielu twórców oraz twórczyń wystawienie spektaklu lub własny wernisaż właśnie w Paryżu nadal pozostaje spełnieniem marzeń, aktem nobilitującym. Magia miejsca? Genius loci? Zapewne. Historia, legenda czy jakkolwiek byśmy to nazwali, robią swoje; ciągle więc – będąc w Paryżu – biegniemy na Montmartre i przyglądamy się przesiadującym tam ze sztalugami artystom i artystkom, wypatrując znamion geniuszu na każdym kartonie lub płótnie, choć to już nie te czasy, kiedy można było wśród nich spotkać Picassa czy Modiglianiego; dziś to rysowanie/malowanie jest raczej formą podtrzymywania tradycji, wpisywaniem się w lokalny koloryt albo zwyczajnym uzupełnianiem domowego budżetu – takim, jakie i u nas spotykamy, na przykład na sopockim Monciaku. Ale wcześniej…
Wcześniej rzeczywiście Paryż był najważniejszym punktem na artystycznej mapie świata: wyznaczał trendy, kształtował gusta, inicjował kariery, choć czasami zdarzało się to à rebours (przypomnijmy chociażby Salon Odrzuconych, na którym po raz pierwszy pokazali się impresjoniści); tak czy inaczej każdy, kto chciał otrzeć się o sztukę, zweryfikować własny talent i możliwości, przybywał nad Sekwanę. Polskie wędrówki w tamtym kierunku były podyktowane także względami politycznymi i… finansowymi; jak się okazuje, edukacja artystyczna, zwłaszcza w obszarze sztuk pięknych, tam bywała tańsza niż w Warszawie lub Krakowie, bo tam na początku ubiegłego wieku działało ponad dwadzieścia różnych akademii i szkół malarskich, co wprost przekładało się na relatywnie niższe opłaty. Oczywiście, ważne były nie tylko pieniądze wydawane na naukę, ale i klimat, otoczenie, wszystko to, co działo się poza pracowniami: dyskusje, spotkania, wystawy, środowiskowy ferment i mnogość poszukiwań, rodzących się w sposób naturalny z obserwacji, dywagacji, kłótni i sporów, ale też ogólnego wówczas rozwoju nauki, myśli humanistycznej, pojawiających się nowych nurtów i prądów.
Paryż był szczególnie ważny dla kobiet, które chciały parać się sztuką zawodowo; obecne w tamtym czasie ograniczenia związane z płcią i patriarchalnymi stosunkami rodzinnymi mniej doskwierały nad Sekwaną. W Polsce powszechne było twierdzenie, że „malarstwo jest wbrew naturze kobiet”. Cokolwiek to znaczyło. Ileż więc szczęścia miała taka Mela Muter, że jej mąż, Michał Mutermilch, nie tylko nie ograniczał jej ambicji artystycznych, ale i wyjechał z nią do Paryża (podobno jako komuniście groziło mu aresztowanie, chociaż te obawy, rozpowszechniane wśród znajomych i rodziny, równie dobrze mogły być przemyślnym wybiegiem, by zrealizować bliski im obojgu plan opuszczenia kraju nad Wisłą). W każdym razie, dzięki temu i właśnie tam, Muter rozwinęła swą karierę malarską, stała się jedną z najważniejszych postaci artystycznego świata.
W Paryżu powstawały kolonie artystyczne – taką stał się w międzywojniu Montparnasse, miejsce osiedlania się emigrantów, głównie żydowskich, ze środkowo-wschodniej Europy. Było tam tanio – to najważniejsze – więc pracownie wyrastały jak grzyby po deszczu, odbierając wkrótce sławę Montmarte’owi. To Montparnasse nazywano w czasach Muter dzielnicą paryskiej bohemy. To tu – i w tym właśnie czasie – Hemingway umieścił akcję powieści „Zaś słońce wschodzi”, swoim bohaterom każąc bywać w modnych podówczas kawiarniach, okupowanych przez cyganerię.
Mela Muter była pierwszą w XX wieku polską artystką, która postawiła na swoim i przeniosła się z prowincjonalnej Warszawy do stolicy Europy. Czas jej sprzyjał: École de Paris, szkoła paryska, skupiała środowisko kosmopolitów oddanych sztuce, nie narzucała niczego, nie wykształciła jednego stylu, pozwalała na samodzielny rozwój, w jej obrębie działał więc zarówno Marc Chagall, Chaim Soutine, Amedeo Modigliani, jak i Mojżesz Kisling; Paryż był dla nich miejscem, w którym nie tylko odnajdywali siebie, ale i w którym mogli „zanurzyć się w sztuce”. Muter , tak jak inni, portretowała przyjaciół i znajomych – tych ważnych w świecie, w którym żyła, i tych anonimowych; interesowali ją w równej mierze bogaci i biedni. Wzorem wielu odkrywała też Bretanię oraz tamtejszych mieszkańców – kobiety w charakterystycznych czepkach i rybaków. A potem Katalonię z jej odmiennością. Zostawiła po sobie ponad dwa tysiące obrazów i szkiców. Wojna – rzecz jasna – zmieniła wiele. Muter przeżyła, ukrywając się na południu Francji, ale to wszystko. Dawnej pozycji nie odzyskała już za życia. Tak jak i domu przy rue Vaugirard w Paryżu, przywłaszczonego przez innego malarza, Jeana Dubuffeta (proces zakończył się dopiero po jej śmierci, pod koniec lat 60. ubiegłego wieku; zmarła w 1967 roku) – domu, który wybudowała dzięki swojemu malarstwu.
Nie była jedyną kobietą z Polski, która znalazła się w kręgu szkoły paryskiej, ale – podkreślam – pierwszą. Absolutnie świadomą swych wyborów, wytrwałą w dążeniu do ich realizacji. Jej życie to temat na osobną książkę lub film (polecam państwa uwadze, wydaną w ubiegłym roku przez Agorę, opowieść Sylwii Zientek o kobietach w sztuce „Tylko one. Polska sztuka bez mężczyzn”), pełne zakrętów i dramatów.
Jej dwadzieścia trzy obrazy znalazły się na wystawie, którą przygotowało w tych dniach Muzeum Archidiecezjalne w Poznaniu: „École de Paris – artyści polsko-żydowscy” (kurator: Artur Tanikowski, aranżacja: Raman Tratsiuk). Prace Muter są wyjątkowe nie tylko z powodu różnorodności tematów i technik; jeśli przyjrzeć się uważnie olejom, widać wyraźnie „szparki” – maleńkie przestrzenie, specjalnie niedomalowane, przez które przebija surowe płótno; dzięki temu pojawia się wrażenie szkicowości, pośpiechu, ulotności zapisanej chwili. Efekt niezwykły – tym lepiej widoczny, gdy zestawiony z pracami odmiennie tworzących artystów. Malowane przez Muter portrety są pełne czułości, choć nie zawsze pokazują ludzi fizycznie pięknych.
Przyznaję: mam słabość do niej, odkąd zobaczyłam pierwszy raz jej prace trzydzieści lat temu, właśnie w Paryżu. Znalazłam się tam z powodu realizowanego filmu dokumentalnego („Paryskie pejzaże”), dla którego punktem wyjścia była sesji naukowa Polskiego Instytutu PAN; rozmawiano o polskich artystach i artystkach znad Sekwany – pierwszej i drugiej École de Paris, i o tych, którzy tworzą tam dzisiaj. Właśnie tam poznałam Artura Tanikowskiego, kuratora poznańskiej wystawy. Wtedy był zafascynowany Leopoldem Gottliebem, też związanym z paryską szkołą; teraz zebrał kilkunastu malarzy, ponad siedemdziesiąt obrazów i pięknie opowiedział o różnorodności École de Paris, o jej małym wycinku, który tworzyła wspólnota artystyczna Polaków mających korzenie żydowskie: Zak, Menkes, Halicka, Muter, Kisling, Gottlieb, Markus, Kramsztyk, Hayden…
Różnorodność to siła, to ona gwarantuje rozwój, bo konfrontuje odmienne poglądy i myśli, jest kreatywna. Na kilka lat część z nas o tym zapomniała, część dała sobie wmówić, że różnorodność zagraża tożsamości narodowej. Ale jest nadzieja, że to się zmieni, choć proces pewnie długi. A tymczasem polecam malarstwo z międzywojnia, powstałe w mieście, które nazywano „oazą wolności”.