Apetyt na Lutosławskiego
Opublikowano:
13 listopada 2017
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Wabikiem piątkowego koncertu Filharmonii Poznańskiej był zapewne Rafał Blechacz, który zagrał w drugiej części wieczoru. Jednak w mojej opinii, różnej od opinii publiczności, która nie chciała wypuścić pianisty ze sceny, gwiazdą tego wieczoru okazała się poznańska orkiestra. Prawdziwym majstersztykiem było wykonanie Koncertu Lutosławskiego pod batutą Marka Pijarowskiego!
Takich tłumów aula uniwersytecka dawno nie widziała. Filharmonia Poznańska świętowała w piątek jubileusz 70-lecia istnienia. Na program koncertu złożyły się trzy utwory. W pierwszej części usłyszeliśmy „Nokturn” Stanisława Wisłockiego oraz „Koncert na orkiestrę” Witolda Lutosławskiego. Po przerwie zabrzmiał „Koncert fortepianowy f-moll” Fryderyka Chopina w wykonaniu Rafała Blechacza.
Utwór Wisłockiego to monumentalna forma symfoniczna o charakterze medytacyjnym. Sporo w nim efektownie brzmiących momentów tutti, choć nie można oprzeć się wrażeniu, że partytura Wisłockiego nosi w sobie wiele z muzyki Richarda Straussa. Nie jest to jednak cecha szczególnie nachalna, która sprawiałaby wrażenie kalki muzycznej. Słuchając „Nokturnu” zastanawiałem się, dlaczego jest to utwór zapomniany? Wielka szkoda, bo to muzyka bardzo przyjemna i ciekawa. Warto podkreślić, że wykonanie Filharmonii Poznańskiej było, bez cienia przesady, bardzo precyzyjne i efektowne. Po tak dobrym wstępie przyszedł czas na muzykę Lutosławskiego, co – jak się okazało – było muzyczną kulminacją jubileuszowego koncertu.
Wielkie wrażenie wywarł na mnie Marek Pijarowski, który podał Koncert Lutosławskiego w taki sposób, że odczułem wielki żal, kiedy utwór dobiegł końca. Widać, że Pijarowski muzykę Lutosławskiego ma głęboko przeżytą i przemyślaną.
To dzieło wyjątkowej urody, ale też bardzo wymagające pod względem wykonawczym. W tej interpretacji na plan pierwszy wysuwała się klarowność formy, każdy temat czy motyw dawało się wysupłać – z tego grubo splecionego warkocza – w łatwy sposób. Bardzo dobrze dobrane zostały tempa gry, które były pieczołowicie przestrzegane przez muzyków, stąd wrażenie wielkiej spójności i synchronizacji gry. Nic nie można zarzucić czystości intonacji, która była po prostu nienaganna. To było wykonanie na bardzo wysokim poziomie, które spokojnie mogłoby zostać zarejestrowane bez większego masteringu.
Mój apetyt na Lutosławskiego pod batutą Marka Pijarowskiego został tak dalece rozbudzony, że gdyby zaplanowano koncert monograficzny tegoż kompozytora, pierwszy bym stanął przy okienku kasowym. Stało się to zresztą nie po raz pierwszy, pamiętam równie wybitną interpretację „Muzyki żałobnej” Lutosławskiego sprzed kilku lat, w wykonaniu tychże filharmoników. Pamiętam ją jak żywą, wielka sprawa!
Po przerwie był występ, na który publiczność czekała najbardziej – zabrzmiał „Koncert fortepianowy f-moll” Chopina w wykonaniu Rafała Blechacza. Technicznie trudno byłoby coś zarzucić soliście, natomiast interpretacja okazała się dla mnie dość przewidywalna. Nie rozumiem, dlaczego Blechacz cały koncert zagrał jednym rodzajem dźwięku, notabene przesadnie lirycznym i słodkim. O ile ten typ ekspresji jest pożądany w części środkowej, o tyle zupełnie nie przystaje do ostatniej, wybitnie tanecznej.
Wykonanie określiłbym mianem lekkiego, łatwego i przyjemnego. Interpretacja, która trudną będzie mi zapamiętać, po prostu jedna z wielu. Dzięki temu wykonaniu zrozumiałem, dlaczego pianista tak blado wypadł trzy lata temu, grając w Poznaniu „Koncert fortepianowy c-moll” Ludwiga van Beethovena – bo to muzyka, która wymaga ciągłego budowania skomplikowanej dramaturgii.
Moim zdaniem znacznie ciekawiej wypadły tego wieczoru bisy, aż trzy! Publiczność zachwycona Rafałem Blechaczem nie chciała puścić artysty ze sceny. Spośród trzech bisów najbardziej ujął mnie ostatni, którym było „Preludium A-dur” op. 28 nr 7 Chopina. Miniatura, w której można zawrzeć wielki kawał serca. I to bezsprzecznie udało się osiągnąć pianiście.