fot. M. Lapis, na zdj. Maria Jaszczyk

Daleko od szosy

„Nauczyciel musi się zaangażować całym sercem” – o edukacji poza schematami opowiada Maria Jaszczyk, laureatka Nagrody Marszałka Województwa Wielkopolskiego za całokształt dorobku kulturalnego.

Barbara Kowalewska: Zawsze chciała pani zostać nauczycielką? Czy był to przypadek?

Maria Jaszczyk: Przypadek. Na początku chciałam zostać laborantką. Wyszukałam szkołę w Krajence i dostałam się do tamtejszego Technikum Przemysłu Spożywczego. Byłam zadowolona, że jestem daleko od domu, bo chciałam być samodzielna.

 

Tam poznałam chłopca, który skradł moje serce. On marzył o studiowaniu rolnictwa, a ja z kolei zamarzyłam, że będę u jego boku zootechnikiem. Pod koniec studiów już się pobraliśmy. Mój mąż dostał pracę w zawodzie, a ja, niestety, nie.

Wtedy pomyślałam, że jako zootechnik mogę być biologiem w szkole. Zamieszkaliśmy w Nowinach, a w pobliskiej szkole w Górznej potrzebowano biologa. Zrobiłam kurs pedagogiczny i zaczęłam tam pracować. Przez całe moje 35-letnie życie zawodowe wciąż się szkoliłam, na niezliczonych kursach, bo ciągle byłam głodna wiedzy i chciałam jak najlepiej przekazywać ją moim uczniom.

 

BK: Kim jest dla pani dziecko? Jak pani próbuje dotrzeć do dzieci i młodzieży?

MJ: Pracowałam w szkolnictwie podstawowym i szybko zrozumiałam, że do dziecka najlepiej trafia się przez zabawę, przez wspólne działanie. Na początku oczywiście pisałam konspekty lekcji, tak jak należało, ale intuicyjnie czułam, że uczyć trzeba inaczej. Sama robiłam pomoce naukowe dla dzieci – wtedy pisało się na maszynie, trzeba było coś samej wycinać, malować na kartonach.

Dla mnie dziecko było najważniejsze. Wiedziałam, że są jakieś podstawy programowe, ale starałam się pracować tak, żeby one mi „nie przeszkadzały”. Coś takiego powiedziałam w mediach, gdy w 2016 roku znalazłam się w finale konkursu na Wielkopolskiego Nauczyciela Roku i wiem, że niektóre moje koleżanki tym zgorszyłam. 

 

Maria Jaszczyk, fot. M. Lapis

Maria Jaszczyk, fot. M. Lapis

A dla mnie faktycznie podstawa programowa nie była zawadą w tym, co robiłam. Już na początku lat dziewięćdziesiątych zaczęłam wymyślać różne niekonwencjonalne formy uczenia: Fora Ekologiczne, Kalejdoskopy Przyrody, Memoriały, Marsze SZPIKowe – wtedy rozwinęłam skrzydła. Zapraszałam do swoich uczniów ekspertów z różnych dziedzin – w ramach różnorakich projektów przewinęło się przez moją szkołę ponad 70 wybitnych, światłych, ciekawych osób. Był np. prof. Lech Mankiewicz, dyrektor Centrum Fizyki Teoretycznej, który pokazywał, że dzieci na wsi mogą się łączyć przez Internet z całym światem.

Ale była też rodzina muzyków, kompozytorów, skrzypków, z synkiem wirtuozem. Najprzeróżniejsi goście! To zostawało w pamięci uczniów, może bardziej niż najciekawsza lekcja. Tak też można uczyć, można inspirować, poszerzać horyzonty.

Oczywiście nie obyło się bez zgrzytów – jeden z ojców powiedział, że ja się bawię, nie uczę. Uważał, że niczego nie nauczę w ten sposób jego syna. Ale po latach akurat ten syn mi podziękował – swoją postawą życiową udowodnił, że ważna jest nie tylko wiedza, ale też jacy jesteśmy i co robimy jako ludzie.

 

BK: Znalazła się pani w finale konkursu im. Ireny Sendlerowej „Za naprawianie świata”. Możemy naprawiać świat?

MJ: Możemy, i to każdy, także ten „na dole”, każdy może dołożyć swój kamyczek. Jestem wiejską nauczycielką już na emeryturze. I jestem dumna z tego, że w maleńkiej wsi mogłam i mogę góry przenosić.

Życie moje nie było łatwe – zostałam wdową z dwójką dzieci w wieku 32 lat. Prości ludzie nauczyli mnie uprawiać ogród, hodować zwierzęta, założyć pasiekę. Ja z kolei nauczyłam ich, jak sięgać gwiazd. 

 

Maria Jaszczyk, fot. M. Lapis

Maria Jaszczyk, fot. M. Lapis

Zapraszałam do naszej wsi wielkich ludzi – od profesorów PAN-u po przedstawicieli NASA, artystów, filmowców, nietuzinkowych księży, działaczy LGBT. Tysiące spotkań z młodymi przyrodnikami, z wolontariuszami, z honorowymi dawcami krwi, z Drużyną Szpiku, w stowarzyszeniu i w zespole regionalnym. Setki wycieczek, spływów kajakowych, konferencji, koncertów. Mój dom był i jest otwarty dla potrzebujących, np. uchodźców z Ukrainy, i tych, którzy mają się czym podzielić. A do konkursu dostałam się przypadkowo. Trzeba było coś na swój temat napisać, poprosiłam o rekomendacje koleżanki i uczniów.

I napisali o mnie pięknie. Pomyślałam sobie, że nie napisano niczego, czego nie robię. Wymyśliłam, że pojadę na galę w stroju krajeńskim. Osoba, która odczytywała laudację, podkreślała, jak ważna jest też moja aktywność na rzecz „tęczowej zmiany” w społeczeństwie oraz to, że jestem dawcą szpiku i w tym zakresie edukuję młodych i starszych.

 

BK: Jest pani także autorką projektu „Tolerancja przez duże T”. Do kogo jest skierowany i na czym polega?

MJ: Chodziło mi o to, by dzieci nauczyły się akceptować każdą inność. W sieci znalazłam Konkurs Funduszu dla Odmiany i otrzymałam grant. W Złotowie jest LO, do którego chodziła Milo, osoba nieheteronormatywna, genialna matematyczka, która jako studentka popełniła samobójstwo. Pomyślałam, że zrealizuję taki projekt, żeby takich przypadków nie było więcej i żeby dzieci nie cierpiały. 

 

Maria Jaszczyk, fot. M. Lapis

Maria Jaszczyk, fot. M. Lapis

Na początku niewiele wiedziałam o sprawach tęczowych. Kiedyś w Polskiej Akademii Dzieci kolega zwierzył mi się, że jest nierozumiany i nieakceptowany przez rodziców, bo jest gejem. Nie rozumiałam wtedy, o co chodzi i zareagowałam pytaniem: „Ty, taki dobry człowiek, jesteś gejem?”. Mógł się na mnie obrazić, a on zapytał po prostu, czy ja wiem coś o gejach. Odpowiedziałam, że nie, ale chcę się dowiedzieć. Powiedział mi wtedy o rekolekcjach dla takich osób i ja tam pojechałam. Z czasem rozumiałam coraz więcej.

I wiem, co robiłam nie tak, ucząc przysposobienia do życia w rodzinie, unikając kontrowersyjnych tematów. Popełniłam wiele błędów. Teraz, na emeryturze, ucząc tego przedmiotu, poruszam z dziećmi wszystkie ważne kwestie. Zawsze mam na sobie jakiś element tęczowy, dzieci pytają o różne sprawy, a ja mam obowiązek im odpowiadać.

W I semestrze miałam w Stawnicy koło Złotowa zajęcia z ósmą klasą. Dziewczyny dowiedziały się o Milo. Opowiedziałam im, że była mistrzynią świata w logicznym myśleniu, olimpijką matematyczną z Tokio, dumą szkoły, ale była niezrozumiana w rodzinie i przez rówieśników. Milo urodziła się chłopcem, ale czuła się dziewczyną. Straciła życie, bo nie wytrzymała presji środowiska, skoczyła z mostu w Warszawie.

 

BK: Czy nie ma pani z powodu tej działalności kłopotów?

MJ: Zdarza się, że bywam wyklęta z ambony. Bo dzieci deprawuję, bo uczę tolerancji dla wszystkich, również nieheteronormatywnych.

 

Czy to mnie zniechęca? Nie! Jestem przecież Siłaczką i Judymem w jednym! Jestem przyrodnikiem i chrześcijanką, jestem świadomą obywatelką i patriotką.

Jestem też mamą dwóch dorosłych córek i babcią czworga wnucząt, a kiedy widzę, że każde z nich ma żyłkę społecznikowską oraz wrażliwość na potrzeby ludzi i środowiska naturalnego, to serce moje się raduje i uważam to za mój największy sukces!

 

BK: Podejmowała pani wiele działań regionalistycznych. Jakie znaczenie ma czerpanie z tego, co lokalne?

MJ: Ja jestem tu napływowa; mój mąż stąd pochodził, ale ja wsiąkłam w tę kulturę. Uważam, że dzieci powinny znać swoje dziedzictwo i gwarę lokalną. Należę do zespołu folklorystycznego Krajniacy. Jeżdżąc na próby, zabierałam też chętne dzieci, przez te lata jakieś dwadzieścioro dzieci poznało zespół Krajniaków – śpiewały, uczyły się gwary, odtwarzały stare obrzędy. Występujemy w różnych miejscach.

 

To, co nasze, jest ważne. Pani prof. Jowita Kęcińska, która prowadzi ten zespół od ponad 50 lat, jest niedościgłym wzorem. Ja też prowadzę edukację regionalną w ramach Stowarzyszenia Winniczek, którego jestem prezeską. Robię to nie z przymusu. Na emeryturze już nic nie trzeba, ale wszystko można. Teraz dostałam grant jako pszczelarz i będę organizowała lekcje w różnych szkołach pod hasłem „Co w ulu bzyczy”.

 

Przygotowuję też projekt ekologiczny, który zamierzam połączyć z edukacją regionalną. Dotyczyć ma miodów z Krajny.

 

BK: W 2013 dołączyła pani do grupy Superbelfrzy. Co mogłaby pani powiedzieć młodym adeptom studiów pedagogicznych i nauczycielskich w czasach kryzysu zawodu nauczyciela? Albo tym, którzy się wahają, czy zostać w tym zawodzie, czy odejść?

MJ: Ten, kto chce być nauczycielem, musi wiedzieć, że nauczanie to misja. Nie bez powodu w XIX wieku i wcześniej nauczycielem nie mógł zostać ktoś, kto miał rodzinę, bo wymagało to ogromnego zaangażowania. Dziś czasy się zmieniły, ale nadal jest to praca, która domaga się ogromnego poświęcenia i zaangażowania. Nie każdy rodzi się nauczycielem, ale można dochodzić do pewnych umiejętności małymi krokami.

 

Nauczyciel musi się zaangażować całym sercem. Do szkoły nie idzie się dla pieniędzy (chociaż może i powinno się to zmienić), nie dla sławy. Ale w tym zawodzie można czuć satysfakcję, że się uczestniczy w zmienianiu świata. O ile jest się nauczycielem wciąż poszukującym i reagującym na aktualne wyzwania.

Życzyłabym tym młodym, żeby na swojej drodze spotkali ludzi, którzy nie zniszczą ich zapału już na początku drogi. I żeby pamiętali, że ważne jest, co chcą robić, a nie – co powinni.

 

Maria Jaszczyk – dyplomowana nauczycielka z 35-letnim stażem, znana i ceniona na terenie Krajny. Założycielka Stowarzyszenia Miłośników Przyrody Winniczek w Nowinach. Członkini zespołu Krajniacy z Wielkiego Buczka. Twórczyni Forum Ekologicznego i Kalejdoskopu Przyrody przy Szkole Podstawowej im. Tony’ego Halika w Górznej, projektu „Tolerancja przez duże T”. Finalistka konkursu im. Ireny Sendlerowej „Za naprawianie świata”. W 2014 roku dołączyła do grupy Superbelfrzy RP.  Zajmuje ją szeroko pojęty regionalizm i dobro dzieci. Edukatorka w zakresie pszczelarstwa i przyrody, w swoich działaniach wykracza poza zakres przyrodniczy, sięgając po inspiracje płynące z literatury. Jest dawcą szpiku i pomysłodawczynią imprez wiejskich krzewiących ideę krwiodawstwa i dawstwa szpiku.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
11
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
1
Dziwne
Dziwne
0