Everything’s Fine
Opublikowano:
14 września 2020
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„W 2020 roku Zegar Zagłady został ustawiony najbliżej północy, od kiedy został stworzony – jesteśmy tak blisko ostatecznej godziny, że przestano podawać jego ustawienie w minutach, a zaczęto w sekundach. Zawieszony w niedalekiej przyszłości kataklizm jest jedną z nieodłącznych części ludzkiego imaginarium”. O wizualnych kodach ostatecznego końca z Baltazarem Fajto rozmawia Michał Sita.
Michał Sita: Jak się dzisiaj czujesz ze swoim proroctwem końca świata?
Baltazar Fajto: Ludzie myślą o moim projekcie w kontekście wirusa, ale cały ten rok jest przecież momentem wykwitu apokaliptycznych opowieści. Wirus je zdominował, jednak wcześniej były pożary w Australii i zagrożenie III wojną światową. A to wszystko tylko przez pierwsze dwa miesiące 2020 roku. O tym właśnie myślałem, składając swoje zdjęcia: podobnego rodzaju opowieści pojawiają się nieustannie. Będziemy w nich żyć i to się nie zmieni. Nie przyjdzie jakiś moment wytchnienia, nie będzie tak, że się otrząśniemy i powiemy:
„Zrobione. Oddaliliśmy największe zagrożenia”.
Taka refleksja nie będzie udziałem naszej generacji. Będziemy zanurzeni w podobnych katastroficznych wizjach, tylko źródła zagrożenia będą się zmieniać. Podobne proroctwa nabiorą nowej treści, ale ich szkielet będzie zbliżony – jest stały, będzie używany w nowych warunkach.
Im bardziej przerażające szczegóły końca wypełnią tą ogólną strukturę apokaliptycznej narracji, tym lepiej się będą klikać. Zarówno faktyczne zagrożenia, jak i te zupełnie wyssane z palca – składają się w wizualne imaginarium katastrofy, o jakim opowiadam w swoim projekcie.
M.S.: O twoich zdjęciach po raz pierwszy rozmawialiśmy rok temu, wtedy na tapecie był kryzys klimatyczny, podważenie statusu Stanów Zjednoczonych… Poddałeś analizie wizualne oznaki oczekiwania na katastrofę. Jak obrałeś taki kierunek?
B.F.: Zaczęło się od tego, że przeczytałem „Kapitalizm. Historię krótkiego trwania” Kacpra Pobłockiego, gdzie opisuje on powolny upadek amerykańskiego imperium – przesuwanie się kapitału na globalny Daleki Wschód. Rysował wizję „najlepszego kraju świata” znajdującego się na równi pochyłej. Czytałem też „Elegię dla bidoków”, rozgrywającą się w amerykańskim pasie rdzy, gdzie ludzie funkcjonują na uspokajających opiatach. To był punkt wyjścia. Pojechałem do Nowego Jorku, skonfrontowałem te przemyślenia z realiami miasta. A tam nie było widać ani śladów upadku, ani katastrofy – żywotność tego miejsca była uderzająca. Myślałem, że jestem na tyle opatrzony z wizerunkami Nowego Jorku, że nie zrobi na mnie takiego wrażenia. A jednak.
Wszystko, co czytałem, nie straciło jednak aktualności. Po prostu te dwie rzeczywistości funkcjonują równolegle. Widoczny na pierwszy rzut oka karnawał podszyty jest całkiem innymi realiami, czai się za nim widmo upadku. Z tym przeświadczeniem zacząłem fotografować. Zdjęcia realizowane w taki sposób mogą opisywać dowolne miejsce na Ziemi. Nie chodzi w nich o komentarz do lokalnej rzeczywistości, ale o bardziej ogólne przeświadczenie końca. Wróciłem do Polski, przejrzałem fotografie i zauważyłem, że dla takiej narracji ta jedna lokalizacja okazała się wystarczająco uniwersalna.
M.S.: Jest uniwersalna pewnie dlatego, że fotografowałeś coś, co miałeś w głowie, w realiach, jakie nie przystawały do tych wyobrażeń. Fotografowałeś w buzującym życiem Nowym Jorku, szukając w nim obrazów nadchodzącego końca. Na obserwowany świat nałożyłeś filtr. Taka manipulacja musi być bardziej ogólna, bo przecież nie opowiada o realnych zdarzeniach.
B.F.: Historia, jaką buduję, jest właśnie o tym. Możesz rozejrzeć się wkoło, zauważyć coś i odebrać to jako jednoznaczny znak końca świata, a ktoś inny spojrzy na to samo i powie: stary, to jest przecież burza. Taka interpretacja jest kwestią naszej decyzji.
M.S.: Burza. To jeden wizualny trop. Niepokojący obraz pełen najgorszych intuicji. Wizualne kody nadchodzących katastrof, jakie czekają tylko, by je odczytać – one nie wzięły się znikąd. Z czego posklejałeś swój fotograficzny inwentarz oznak końca?
B.F.: Od samego początku nie chodziło o to, by była to opowieść o konkretnym, namacalnym zagrożeniu. Zależało mi na tym, by przejść na metapoziom wizualnej narracji. By skomentować fakt, że budujemy niepokojące historie za każdym razem podobnie, używając tych samych symboli, niezależnie od tego, jakie są szczegóły aktualnego zagrożenia. W ten sposób traktowałem detale, które znajdowałem wokół. To nie były elementy spójnej historii, tylko manifestacje podświadomych, nienamacalnych oznak zagrożenia. Można sobie ten szkielet obudować dowolną treścią kolejnych katastrof: klimatycznych, wojennych, epidemicznych.
Używam więc symboli takich, jak ludzie patrzący przez lornetki w nieznaną dal. Dopiero Jarek Rusiński, kurator wystawy w Centrali, uświadomił mi, że to adaptacja fotografii Eugène’a Atgeta – portretu grupy obserwującej zaćmienie słońca w 1912 roku. O to mniej więcej chodziło, by instynktownie nawiązywać do istniejącej ikonografii, do obrazów, jakie mamy w głowach, żeby również odbiorcy znali te tropy, by je podświadomie identyfikowali.
M.S.: Miały odwoływać się do istniejącego wizualnego inwentarza apokalipsy, do oznak, że zaraz zdarzy się coś strasznego?
B.F.: Jasne. Chodziło o rodzaj kolekcji takich znaków, a nie o linearną opowieść złożoną za ich pomocą. Ten początkowy etap katastrofy jest ważny. Właśnie w tym momencie, w zapowiedzi apokalipsy, znajdujemy się na granicy między fikcją a rzeczywistością. To moment, kiedy bez specyficznego czytania oznak, bez nadania rzeczywistości symbolicznego znaczenia, nie dałoby się tworzyć przekonującej wizji niedalekiego końca. Zdjęcia orbitują właśnie wokół tego miejsca, gdzie spotykają się dwa porządki – banalnej codzienności i symbolicznego interpretowania jej detali.
M.S.: Wrażeniowość twojej historii zwraca uwagę na elementy rzeczywistości, które mogą znaczyć więcej, mieć drugie dno… Jestem bardzo ciekaw, czy w ciągu tego roku, kiedy rzeczywiście wydarzyło się wiele apokaliptycznych sytuacji, zauważyłeś nowe części składowe takiego wizualnego języka, jakich nie byłeś w stanie zidentyfikować rok wcześniej? Czy dzięki wirusowi, dzięki australijskim pożarom, dzięki oczekiwaniu na III wojnę światową pojawiły się nowe narracje katastrof?
B.F.: To, o czym mówisz, to bardzo konkretne sytuacje, które mimo nowej treści używają tej samej wizualnej struktury. A to ona mnie interesowała. Zaczyna się od zapowiedzi: coś dzieje się w Chinach, ale życie płynie normalnie w reszcie świata. Leci samolot, ktoś kicha i nagle jesteśmy w tym wszyscy. Albo historia o tym, że spada na Ziemię meteor: najpierw spadnie mniejszy, dopiero później większy, żebyśmy wszyscy zdążyli się porządnie przestraszyć…
Nie ma różnicy jaki to film – jego budowa i użyte w nim symbole będą bardzo podobne. Myślę, że wirus niewiele wniósł do mojego myślenia o tym projekcie, a raczej mnie utwierdził w przekonaniu, że narracje katastrof są zawsze podobne. Mogłem po prostu w realnym świecie śledzić, czy obrazy i znaki, jakie widzę na ekranie, pasują do tego, co opisałem. I odznaczałem kolejne elementy, jak w formularzu.
M.S.: Skomentowałeś w swoich zdjęciach ogólną strukturę katastroficznego gatunku?
B.F.: Dokładnie tak. Taka praca jak moja mogłaby powstać i w latach 60., i 90., i wyglądałaby w miarę podobnie. Jej detale można sobie ustawiać dowolnie – możesz czekać, aż wykończą nas szczepionki, albo bać się dziury ozonowej.
M.S.: Twoje podejście tym dystansem różni się od mnóstwa fotografii reagujących na kryzys pandemiczny. One też są zgodne ze strukturą, o jakiej opowiadasz, tyle że robione są na poważnie. Musisz do nich podchodzić z dużą rezerwą.
B.F.: Bardzo lubię fabularne, przerysowane historie na temat ostatecznego końca. Je właśnie w swojej pracy komentuję – komiksowe publikacje albo karykaturalne produkcje filmowe. Zasadzają się na autentycznym lęku, to jasne, ale próbują go oswajać. Jak horrory. Jednocześnie widzę wirusa, czy jeszcze wyraźniej katastrofę klimatyczną – jako coś śmiertelnie poważnego. Zmiana klimatu faktycznie determinuje, co myślę o dalszej przyszłości. Ale widzę też, że reakcje na nią nie są strukturalnie różne od opowieści o tym, że 5G wysadzi nam głowy.
M.S.: Jeden i drugi koniec będą miały podobną oprawę wizualną?
B.F.: Tak jest. Nie mamy innej.
Baltazar Fajto – fotograf, artysta wizualny. W 2016 roku ukończył studia magisterskie na Wydziale Grafiki krakowskiego ASP dyplomem w Pracowni Fotografii pod kierunkiem dr hab. Agaty Pankiewicz. W 2018 roku opublikował książkę fotograficzną „Saudade”. Prezentowany aktualnie w poznańskiej Centrali cykl „Everything’s Fine” miał swoją premierę tej wiosny w CSW w Toruniu – zwyciężył w konkursie „Wystaw się w CSW” w 2019 roku.