fot. Krystian Daszkowski

Goście Radziwiłłów: Emilia Teofila Nowak

W sierpniu 2022 roku, w ramach programu pt. "Goście Radziwiłłów", odbyła się trwająca 4 tygodnie rezydencja literacka. W jej trakcie, cztery osoby pracowały nad swoimi autorskimi utworami.

Program „Goście Radziwiłłów” został zainicjowany przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego w roku 2020.  

 

Rezydentów zaprosił Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie – Dom Pracy Twórczej.

Jedną z uczestniczek Programu „Goście Radziwiłłów” była autorka popularnych powieści, między innymi „Hotelu Aurora”, Emilia Teofila Nowak. Poniżej prezentujemy fragment powieści pt. „Westalki” – opowiadającą o kobiecie, która uczestniczy w zmianie zbiorowej świadomości zbiorowej w niewielkiej miejscowości w Wielkopolsce.

 

 

Emilia Nowak, fot. Andrzej Staszok

W Pustkowie, rodzinnym miasteczku Lidii, istnieje grupa nazywająca się Przebudzonymi. Skupiona jest wokół działalności człowieka o pseudonimie Szifu,  który zdaje się dawać mieszkańcom dokładnie to, czego potrzebują: zrozumienie i siłę. W tym samym czasie w miasteczku dochodzi do serii niepokojących zdarzeń. Nie wiadomo, czy katastrofa ekologiczna i coraz głębsze podziały między mieszkańcami to skutek putinowskiej infiltracji, czy może początek końca świata, wieszczonego przez lokalnego dziwaka …?

Lidia wraca do przepełnionego żałobą domu rodzinnego. Rozstanie z wieloletnim partnerem oraz szereg niepowodzeń zmusza blisko trzydziestoletnią kobietę do konfrontacji z własnymi ambicjami. Bolesne straty oraz próby zbudowania społeczności aktywistów obnażą trudną do dźwignięcia prawdę. Czy potężna energia zaklęta w okolicznej przyrodzie i duchy wesprą ją w godzinie próby, czy ściągną na całe Pustkowo prawdziwą tragedię?

Westalki to okraszona realizmem magicznym opowieść o akceptacji i siostrzeństwie, o cierpieniu matek i nieobecności ojców, o iluzjach, w które jesteśmy uwikłani oraz o cieniu duszy, którego bardzo potrzebujemy, tak samo jak romantyczności w najlepszym wydaniu.

 

Rozdział I
Mama i tata

 

W głowie masz pamięć o ojcu. Ojciec robi tam swoje, robi nieźle, nawet gdy jeszcze żyje. Kiedyś go pochowasz, ale i tak się od niego nie uwolnisz. […] Ojca ma się w głowie, matkę w brzuchu. Najpierw ona ciebie, potem ty ją. Z brzucha do brzucha.

Maciej Płaza, Skoruń

 

 

Emilia Teofila Nowak, fot. Krystian Daszkowski

Zobaczyłam mamę i poczułam się znów jak mała dziewczynka.

Wyglądała tak ładnie i ciepło, ale wiedziałam, że dużo kosztuje ją, żeby nie emanować mrokiem żałoby. Niby dawno zaczęła nosić już kolorowe ubrania, ale dalej spowijała ją aura smutku. Otuliła mnie powitaniem ze współczującego uśmiechu. Bałam się paść jej w ramiona, bo od kiedy pamiętałam, nie było wiadomo, kiedy wyjmie zza pleców sztylet, by dźgnąć między żebra, trafić w płuco i wypuścić z nich całą wolę życia. Albo piłę, którą piłować będzie konsekwentnie skrzydła, bym nie odleciała zbyt daleko, nie na tyle, bym kiedykolwiek straciła z oczu jej dojmującą samotność. Ale człowiek szybko przyzwyczaja się do niesprawiedliwego traktowania, zwłaszcza przez matkę, zwłaszcza, jeśli jest córką. Przecież po to zostało się powołaną do życia. Córka ma być absolutną własnością matki, pomocnicą, bezdennym workiem do wypluwania żalu zbieranego przez pokolenia, klejnotem w koronie uciskającej skronie do krwi. I kulą u nogi jednocześnie, siłą pogrzebową, przedłużeniem serii niefortunnych zdarzeń związanych z rozczarowaniem męskim gatunkiem…

Męski gatunek…

Płacz wybuchł przeze mnie zanim jeszcze weszłam do domu. Mama pogładziła mnie po plecach. Tylko mama potrafi tak dotykać. Tym razem nie parzyło, nie kłuło. Nie zadawała pytań, często przeszywających duszę na wskroś, nie, było gładko, tak, jak nie śmiałabym się tego spodziewać w snach najpuchatszych, najutęskniejszych. Ujęła mnie za rękę i poprowadziła do stołu. Zanim usiadłam, umyłam ręce, a w tym czasie na białej koronkowej serwecie pojawiła się miska gorącej warzywnej zupy. Pachniała pracą jej dłoni. Po żółtym kolorze marchewki, po jej aksamitności i maślanym posmaku poznałam, że to dzieło sztuki wyciągnięte z przydomowego warzywniaka. Tam zawsze był piach, szarobury piach, nie ziemia, tylko suchość i miałkość, a ona zawsze potrafiła tak go zaczarować, tak się o niego zatroszczyć, że stawał się cud i rok w rok gleba stawała się płodna.

Tamtego dnia nie miałam jeszcze nic w ustach. Nic prócz słonych łez i goryczy nadchodzącego pożegnania sześciu lat trudnej relacji.

Danie smakowało doskonale, jak zawsze. Przestałam dygotać na ciele, wydmuchałam nos, spojrzałam jej w oczy i powiedziałam głośno, że chyba rozstaję się z Danielem.

Parsknęła śmiechem i poklepała mnie po dłoni.

– No. Lepiej późno niż wcale.

– Nie wiem, jak to zrobić. Nigdy z nikim nie zrywałam.

– Po prostu spakuj walizki i się wyprowadź.

Pokręciłam głową. Cała Iwonka. Dla niej wszystko było proste, albo nie było. Jak coś stawało się trudne, tak, że nie potrafiła tego udźwignąć, to udawała, że to nie istnieje. Skuteczność tej taktyki sprawiła, że przez lata jej sprawami musiał zajmować się ojciec, a gdy go zabrakło, ja. Tylko że mnie tato nigdy nie nauczył, jak wziąć byka za rogi, jak w ogóle rozpoznać, czy to czas na korridę. Ale nakładałam na siebie strój torreadora i stawałam z głupkowatą, zupełnie niepotrzebną dzielnością do pokonywania przeszkód za innych ludzi. Za mamę chodziłam do urzędu, za Daniela płaciłam rachunki. Za siebie tylko się oglądałam, czy przypadkiem nie zostało coś do zrobienia, z czym mama i Daniel mogliby sobie nie poradzić.

Emilia Teofila Nowak, fot. Krystian Daszkowski

Dokąd mam się wyprowadzić? Do Pustkowa, gdzie moje miejsce? Tak szybko, już teraz, z podkulonym ogonem, na tarczy, pełzać przybita głazem porażki?

– Ty byś chciała, żebym ja wróciła? Pod twój dach? Zniosłabyś to?

Kiedyś, przed wyjazdem na studia, powiedziała jasno, że jeśli mi się noga w czymś powinie, to mnie nie wpuści do domu. Nie nieudane negocjacje z dziekanem, nie trud połączenia pracy nad książką z egzaminami poprawkowymi i życiem, nie używki nawet wepchnęły mnie w ramiona depresji, tylko te właśnie słowa. Przynajmniej długi czas właśnie tak uważałam, szukając winy na zewnątrz, nie w sobie. Właśnie po to jest matka. Żeby córka mogła ją obwiniać o każde swoje niepowodzenie. A ona to zawsze weźmie na siebie, dźwignie to, czemu syzyfowa armia by nie sprostała, wniesie na szczyt z dumą i połknie. Połknie ten kamień, strawi go i wydali, by użyźnić glebę nie tylko pod relacją z córką, ale i jej córką, i swoimi przodkiniami.

Ale głupia byłam, że jej w to wierzyłam, że tak dałam się porobić! Przecież ona słów nie traktuje tak poważnie jak jedzenia. Iwona jest moja, jedyna i wyjątkowa, ale zupełnie identyczna jak większość wszystkości człowieczej, urodzonej dziesięć lat po wojnie. Co innego mówi, co innego robi, a robi za dużo, nie do końca wiadomo dlaczego, ale trochę na pewno po to, by w ogóle nie musieć myśleć. Nie musieć pamiętać i nie musieć czuć, bo ze wspomnieniami przychodzi ból. Ból tak straszny, że wykręca nie tylko umysł, a i żyły, knykcie też, jakby całe ciało opięte było wpijającymi się w skórę postronkami, tak mocno naciągniętymi, że można już tylko jęczeć. I jak się nie myśli, tylko się w bólu działa i narzeka, byle głośno, żeby zagłuszyć skowyt utrapionej duszy, to można sobie wymyślić całkiem sprawnie, że ten ból chwilowo jest mniejszy. Ale on z każdym dniem się tylko powiększa, i promieniuje, jak katastrofa pulsująca pod sarkofagiem, w końcu rozsadzi ten dach, rozsadzi ten świat.

Nie można ufać ludziom opętanym bólem. Nie są szczerzy ze sobą, więc nie potrafią być szczerzy z innymi, choć z ich ust pada często, że zawsze mówią prawdę. Szarpią innych ludzi, zwłaszcza tych najbliższych, rozdzierają pazurami ich tkanki żywe i martwe, miękkie i zrogowaciałe…

Nie miałam dokąd pójść, musiałam dać się rozszarpać.

I całe szczęście, bo dzięki temu łatwiej było mi dotrzeć do tego, co pod spodem.

*

            Szara kopuła objęła Pustkowo nieskończonymi ramionami lutowej słoty. Smutek i jego podła banda pałętali się wszędzie. W środku miasteczka, na Mickiewicza, rozczarowanie spajało płaskie wydeptane płyty kamiennej uliczki, a żal ział spłowiałą ziemią z pustych betonowych donic. Kilka kobiet, dwie lub trzy, wszystkie z kagańcami maseczek na twarzach, kupowały warzywa. Smętnie brały do rąk ziemniaki, selery i buraki, jakby szykowały obiad na stypę. W drogerii sąsiadującej z kwiaciarnią nie było absolutnie nikogo. Oba lokale mieściły się w suterenach, a nad nimi wysokie na dwa piętra budynki miniaturowych kamienic ze sklepami odzieżowymi. Zatrzymałam się dłuższą chwilę przy sklepie z bielizną i piżamami. Manekiny w oknie wystawowym spływały żałobną czarną koronką i połyskiem jedwabiu. Każda z trzech plastikowych postaci bez twarzy zdawała się mieć więcej powabu niż ja, stojąca w sportowej kurtce i dżoggersach, fantastycznej wariacji dżinsów na gumkę i sznurek zamiast uwierającego guzika. Jeszcze nigdy, nawet kiedy przez trzy miesiące nie mogłam podnieść się z łóżka, otępiała chorobą ducha, nie wyglądałam tak koszmarnie, nie czułam się tak ciężka. Każdy krok był jak młot, wbijający kołek mojego ciała w podłoże. Zapadałam się w nicość. 

            Minęłam budynek sądu, w którym kiedyś mieściła się szkoła muzyczna, do jakiej dzielnie uczęszczałam jako mała dziewczynka, moje stare liceum oraz bibliotekę i POK, między którymi paliło się papierosy na długiej przerwie w ogólniaku, przeszłam przez maleńki park z tężnią solankową i gdy wyłoniłam się spośród drzew, ucieszyłam się, że mam na nosie osłonę. Ulica Tysiąclecia, przechodząca w Kolejową, woniała przeokrutnie. Palone opony, zużyte pampersy, chiński węgiel albo martwe mokre psy, nie wiedziałam, co tak daje, ale bezlitośne wjechało mi prosto w oczy i wycisnęło z nich bajora łez, które wsiąknęły w materiał maseczki. Ruszyłam żwawiej chodnikiem, niemal czując, jak smród wdziera mi się do mózgu i morduje neurony.

 

Emilia Teofila Nowak, fot. Krystian Daszkowski

    Zanim weszłam na cmentarz, zaszłam do jednego ze sklepików, by kupić znicz. Drzwi były zamknięte, szamotałam się z nimi trochę, póki nie zobaczyłam w okienku kartki, że wejście jest od drugiej strony. Wewnątrz pachniało woskiem i było bardzo zimno. Kiedy rozglądałam się po długich półkach, zawalających całą ścianę od betonowej podłogi przykrytej tylko masą samopoziomującą aż po sufit z kilkoma pęknięciami, nie mogąc nadziwić się szerokiej gamie asortymentu, podeszła do mnie sprzedawczyni, okutana w pikowaną czarną kamizelkę ozdobioną białymi grubymi wstążkami. Taką odzież można kupić nad polskim morzem, w Międzyzdrojach i Kołobrzegu, w namiotach, gdzie sprowadza się z Turcji Chanel, Louisa Vittona, Pinko i Guessa. Wciąż markowo, ale ciut taniej, niż w butiku w centrum Warszawy.

– To ty, co ty tu robisz?

            To była mama jednej z moich koleżanek ze szkoły muzycznej, o cztery lata starszej Otylii. Babcia Mai. Nie pamiętała najwyraźniej, jak mam na imię, no i vice versa. Poprosiłam ją

o ściągnięcie z górnej półki białego znicza za trzydzieści złotych, ozdobionego złotym listkiem paproci. Kiedy wspinała się na drabinkę, podstępną handlarską zagrywką wyciągnęła ze mnie informacje, na których najbardziej jej zależało.

            – Daniel został w Poznaniu, przyjechałam sama, nie wiem, czy wrócę – wyspowiadałam się przy kasie.

            W Pustkowie nie byłam do końca anonimowa, przede wszystkim pamiętali mnie nauczyciele, ale raczej jako grzeczną dziewczynkę, wzorową córkę pana doktora, która ładnie grała na pianinie, a potem roztrzepaną nastolatkę, nieskuteczną buntowniczkę, mającą zbyt wiele pomysłów, by którykolwiek zrealizować. Gdy wyjechałam na studia, przestano się mną interesować i zaczęto na nowo, tak troszkę, gdy na jaw wyszło, że spotykam się z Danielem. Daniel w mieście był kochany. Od zawsze. Na zawsze. Kim byłam ja, jeśli nie jego dziewczyną?

            – No dobrze, już dobrze… – Mama Otylii posadziła mnie na plastikowym rozkładanym krzesełku za kasą i pogładziła sprawnym ruchem po włosach. Widziałam grymas na jej twarzy, gdy zwróciła uwagę na moje odrosty. – Chyba krwi ci napsuł, co?

            Jak wytłumaczyć obcej osobie, że zaczynałam nienawidzić kogoś, kogo jednocześnie kochała każda komórka mojego ciała? Że tęskniłam do człowieka, na widok którego mdliło mnie ze wstrętu? Sama nie umiałam tego pojąć.

– Napsuł – wydukałam wreszcie. Przyjęłam z wdzięcznością paczkę chusteczek i wydmuchałam hałaśliwie nos, zaczerwieniony od łez i zimna. – A co u Otylii?

– Ma drugiego męża. – W głosie kobiety zabrzmiała wyraźna ulga. Wyraźnie był lepszy niż pierwszy. – I trzecia córeczka Otylci już dwa lata z nami niedługo, jest się z czego cieszyć… Pół roku się mi córa kłuła igłami, tyle razy do stolicy jeździła, po lekarzach się nachodziła, żeby coś z tego było… I jest. Aniołeczek!

– A dalej mieszkacie razem?

Pokręciła przecząco głową i spojrzała na mnie uważnie. Cień przesłonił jej twarz na sekundę. Potem zdecydowała się zadać trudne pytanie, a ja nabrałam do niej sympatii. Podziwiałam ludzi, którzy umieli tak prosto z mostu.

– Maja wam namieszała?

Tak, weszła z buciorami w nasze życie, w naszą relację, ale furtka była uchylona. Wzruszyłam więc ramionami i ponownie wydmuchałam nos.

– Idę. Tata czeka.

Pożegnałam się i podreptałam dalej. Ciężka żeliwna furta nie drgnęła, póki nie naparłam na nią całym ciałem. Tu było sporo ludzi, w odróżnieniu od centrum. Na świętej ziemi należącej do nieboszczyków nie obowiązywał żaden koronny limit. Najpierw poszłam na grób pierwszych dziadków, potem pomodliłam się przy pomnikiem drugich dziadków. Wreszcie, tuż obok samej kaplicy, dotarłam do wielopokoleniowego grobowca Grabowskich.

Bardzo mnie śmieszyło, że przez większość mojego życia nie miałam zielonego pojęcia, jak liczna jest rodzina ojca, choć jej członkowie mieszkali głównie zagranicą, i że ten największy na cmentarzu grób to jest właśnie ich. Nasz. Dowiedziałam się tego dopiero na pogrzebie ojca oraz na stypie, ale nie potrafiłam nawet tych informacji przetrawić. Nie umiałam zaakceptować, że jestem częścią jakiejś większej całości, że mam korzenie, a skoro tak, to nie powinnam dryfować w obłokach, tylko wrócić, by rosnąć…

Postawiwszy zapalony znicz na środku płyty między kilkunastoma innymi lampionami, usiadłam na ławeczce i odpłynęłam w rozmyślania o tacie.

Miałam mu naprawdę sporo za złe. Głównie to, że nie rozmawialiśmy ze sobą, gdy zaczęłam robić kłopoty. Wystawił mnie i mamę, a sam przez lata żył pracą w szpitalu. Obcy ludzie byli dla niego ważniejsi niż własna rodzina. Miałam kilka lat, gdy zdarzało się, że siedziałam na parapecie pokoiku, wpatrzona w dal, czekająca na finał dnia, na zbawienie albo bilet do lodowatego piekła, informację, czy srebrnoszary opel taty wreszcie podjedzie na podjazd, czy mama odbierze telefon, że tata znów spędzi noc w szpitalu na dyżurze. Zazwyczaj działo się to drugie.

Nie wiem, kim był mój tato. Słyszałam, że dobrym lekarzem. Niestety, na mnie i mamę zesłał chorobę samotności. Może gdybym więcej z nim rozmawiała, umiałabym lepiej budować relację z mężczyznami? Albo nigdy nie weszła w związek z Danielem, bo tato skutecznie by mi tego zabronił. W końcu on i ojciec Daniela byli najpierw dobrymi przyjaciółmi, a potem śmiertelnymi wrogami. Czy mnie i jego też to czekało? Czy można dziedziczyć urazy i konflikty, tak jak dziedziczy się traumy? Ile mam tego w sobie, co nie jest moje?

Trzeba mi wrócić do Pustkowa. Wróć do Pustkowa. Wracam do Pustkowa. Nie wiem, kto to myśli w mojej głowie, komu się tak myślało, zaczynałam podejrzewać, że nie byłam sama. W środku było nas wielu, chodź na zewnątrz raczej pusto. Jak inaczej miałoby być w Pustkowie?

Skostniałymi z zimna palcami wyjęłam z kieszeni telefon tylko bo to, by utwierdzić się w przekonaniu, że moja miłość to już tylko wspomnienie. Przedłużająca się cisza z jego strony mogła oznaczać, że to nie ja decyduję, czy kontynuować tę wspólną agonię, bo decyzja zapadła już dawno.

Było źle, a w nocy stawało się jeszcze gorzej.

Budzi mnie własny szloch.

Tkwię znowu na poddaszu, tym samym poddaszu, jak wtedy, gdy miałam pięć, dziesięć i piętnaście lat, tylko że w przyszłym roku kończę trzydzieści i nic, absolutnie nic się w moim życiu nie zmieniło. Obładowana jestem książkami o dalekich podróżach, których nie odbyłam oraz historiami cudownej miłości, jakiej nigdy nie przeżyłam. Pod jedną ze ścian stoi pianino, symbol zmarnowanego potencjału. Nie dokończyłam szkoły muzycznej, nie mogłam, nie wiem, co mi w tym przeszkodziło, ale przez to właśnie studiowałam nie pięć lat, jak moi rówieśnicy, tylko prawie osiem, nie donosiłam ani jednej ciąży, a tyle ich przecież było, również prawie osiem, nie potrafię powiedzieć żegnaj osobie, która zachowuje się, jakbyśmy pożegnali się już bardzo dawno temu.

Jestem sierotą.

Sierotą, która nie potrafi sobie przypomnieć, kiedy było dobrze.

            Może nigdy nie było. Nie przed Bukowiną.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
1
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0