Gwiazdy z Wielkopolski
Opublikowano:
5 lutego 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Alfabetyczna formuła cyklu wyklucza polemikę z tytułem, ale – z ręką na sercu – jak dziś wiarygodnie zdefiniować status gwiazdy?
Z każdym rokiem to zadanie coraz trudniejsze. Od lat 90. gwiazdorstwa nie gwarantują zwycięskie statuetki żadnego z flagowych niegdyś festiwali – co symbolicznie zapowiadał ostatni znaczący zwycięzca festiwalu opolskiego Ryszard Rynkowski utworem pt. „Wypijmy za błędy”.
Rolę festiwalowych konkursów przejęły telewizyjne talent show, które gwiazdami czynią raczej jurorów niż adeptów estradowej sztuki.
Złote i platynowe płyty? W dobie szerokiego dostępu do muzyki te błyszczące oznaki sukcesu przyznawane są za dziesięciokrotnie niższą liczbę sprzedanych nośników niż w latach 80. czy 90. ubiegłego wieku.
Pogoń za wymiernym śladem masowego aplauzu na razie kończy się na licznikach wyświetleń na YouTube czy odsłuchów w Spotify, ale to także mało precyzyjne wskazanie. To już lepiej zajrzeć zza kulis na widownię koncertową, najlepiej wtedy, gdy trzeba zapłacić za bilety…
Na potrzeby niniejszego tekstu trzeba jednak pewne założenie przyjąć.
Umówmy się zatem, drogi czytelniku, że poniższy gwiazdozbiór uwzględnia przede wszystkim postaci z Wielkopolski, których nie sposób pominąć, opisując kolejne dekady historii muzycznej popkultury w Polsce.
Założenie to, wsparte wymiernymi – na swój czas – dokonaniami, oznacza, że w poniższej dziesiątce znajdą się także artyści, którzy zbudowali swą pozycję na postawie anty gwiazdorskiej, nierzadko wyraźnie odcinając się od stereotypowych dla komercyjnej działalności cech i zachowań.
Znaleźć się jednak tu muszą – ze względu na wpływ, jaki ich osobowości wywarły nie tylko na scenę muzyczną i słuchaczy, ale na całą sferę rozrywki i kultury. A zatem: kto przez ostatnie pół wieku dzierżył i przejmował pałeczkę gwiazdorskiej sztafety?
Wojciech Korda
Gwiazda niezniszczalna. Poznański rodzynek w cieście pierwszej fali polskiego rock’n’rolla początku lat 60. XX stulecia.
Scenka już z XXI wieku: jubileusz Technikum Geodezyjno-Drogowego w Poznaniu, gość specjalny wita się ze swoimi rówieśnikami, uczęszczającymi do szkoły w latach 1956–1961.
Wszyscy siwiuteńcy, z jednym wyjątkiem – kolega Wojtek Korda czaruje długimi, ciemnymi włosami i zawadiackim wąsem, a na deser śpiewa kilka piosenek, głosem mocnym i pewnym, jakby czas się zatrzymał…
Poznańskie technikum odegrało zresztą pewną rolę na początku kariery Kordy. Wokalny talent, szlifowany dotąd w chórze Stefana Stuligrosza, w nowym repertuarze ujawnił się na szczecińskim Festiwalu Młodych Talentów w 1962 i zaowocował zaproszeniem do założonej przez Franciszka Walickiego grupy Niebiesko-Czarni.
Poznaniak skorzystał z niego jednak dopiero dwa lata później– ze względu na chęć ukończenia szkoły. Dopiero potem dołączył do supergrupy, w której debiutowali m.in. Czesław Niemen, Krzysztof Klenczon czy Ada Rusowicz, późniejsza żona Kordy, z którą w 1972 roku nagrał pierwszą polską rock-operę pt. „Naga”.
Niezliczone przeboje epoki bigbitu zdefiniowały wizerunek artysty, czyniąc go jednym z symboli rock’n’rollowych lat 60. i 70.
Po rozpadzie Niebiesko-Czarnych występował z żoną w duecie, nagrywając muzykę popularną i przystępną, ale już poza nurtem jarocińskiej rewolucji rockowej. Ich wspólną drogę przerwał tragiczny wypadek samochodowy –z czterech podróżujących w Nowy Rok 1991 osób, przeżył tylko Wojciech Korda, zginęła natomiast Ada Rusowicz, osierocając ich córkę Annę i syna Bartłomieja.
Od tego czasu piosenkarz koncertował sam. Kłopoty zdrowotne przerwały jego karierę w 2015 roku, ale jego nazwisko z afiszy nie zniknęło– przyjaciele sukcesywnie wspierają jego rehabilitację, organizując koncerty charytatywne z jego repertuarem.
Gwiazda lat 60. i 70.
Piosenka nie do zapomnienia:
„Niedziela będzie dla nas”.
Urszula Sipińska
Gwiazda z zasadami: publicznie ogłosiła, że karierę zakończy po czterdziestce, wypisując się na własną prośbę z morderczego wyścigu o uwagę słuchaczy. Słowa dotrzymała. Myliłby się ten, kto uznałby, że celebryckie konflikty zaistniały w Polsce dopiero po pojawieniu się internetowego Pudelka.
Od połowy lat 60. XX wieku niezdrowe emocje budziły bowiem napięte jakoby stosunki między Marylą Rodowicz i Urszulą Sipińską.
Anegdot o ich rywalizacji jest sporo, znaleźć je można nawet w materiałach Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu, które w gazecie podsumowującej muzyczne lata 70. zajęło się wieloletnią rywalizacją obu artystek, na gruncie zarówno artystycznym, jak i… kostiumowym.
To samo muzeum przygotowało w 2018 roku monograficzną wystawę, obejmującą wszystkie wcielenia Urszuli Sipińskiej: wokalistki, kompozytorki, felietonistki, pisarki i architektki wnętrz.
„Zawód śpiewactwa estradowego skazany jest na powierzchowność. Wciąż czegoś mi brakowało, więc gdy już wyśpiewałam, co miałam do wyśpiewania, powiedziałam Good bye! i wróciłam do architektury. Zresztą spaliłabym się ze wstydu, gdybym doszła do takiej obciachowej ścianki, przy której artysta staje się już tylko parodią samego siebie”– mówiła w 2018 roku, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.
Od czasu ucieczki z krainy „hodowców lalek” (takim określeniem rozliczyła bossów peerelowskiego show–biznesu w swej książce), jeśli zabiera głos publicznie, to dyskretnie, ale znacząco.
„Największą klęską żywiołową człowieka jest sam człowiek” – takim cytatem ze Stanisława Lema zaskoczyła widzów i prowadzących „Szkła kontaktowego” przed wyborami w 2015 roku, apelując do rodaków o nierezygnowanie z oddania głosu w wyborach.
Cóż, wygląda na to, że ciągle więcej osób przekonała do swych szlagierów, niż do wypełnienia wyborczej kartki. Nawet jeśli nie wszyscy pamiętają, kto jest autorem najpiękniejszego, obecnego na każdym weselu, szlagieru o miłości do rodziców.
Gwiazda lat 60., 70., i 80.
Piosenka nie do zapomnienia:
„Są takie dni w tygodniu”.
Anna Jantar
Gwiazda wpisująca się w scenariusz nieomal hollywoodzki. Śmierć w wieku niespełna 30 lat łączy losy Anny Jantar z członkiniami tragicznego „klubu27”, choć z pewnością nie było w niej autodestrukcyjnych skłonności Amy Winehouse czy Janis Joplin. Z Cher czy Tiną Turner łączył ją z kolei mariaż z partnerem artystycznym i prywatnym– Jarosław Kukulski oprawił jej wokalny talent zgrabnymi kompozycjami, z których kilka do dziś uchodzi za symbole gierkowskiej dekady pozornego sukcesu.
Tym bardziej trzeba docenić dążenie Anny Jantar do twórczej emancypacji.
Pod koniec lat 70. ubiegłego wieku radosne postbigbitowe przeboje ustąpiły równie uwodzicielskiemu disco, którym poznaniankę obdarował Romuald Lipko, ówczesny szaman polskiego popu z Budki Suflera. Ten okres najlepiej ilustruje monumentalne „Wielka dama tańczy sama” i przede wszystkim „Nic nie może wiecznie trwać” – piosenka roku 1979, która 14 marca 1980 roku nabrała walorów samospełniającej się przepowiedni.
O królowej opolskich festiwali przypomina w Poznaniu m.in. tablica pamiątkowa na domu przy ul. Kasprzaka oraz ulica imienia artystki, sąsiadująca między innymi z arteriami Czesława Niemena i Grzegorza Ciechowskiego. Doborowe towarzystwo w pełni uzasadnione.
Gwiazda lat 70.
Piosenka nie do zapomnienia:
„Tyle słońca w całym mieście”.
Lombard
Gwiazdy rockowego boomu lat 80. XX stulecia. Dla każdego, kto nie rozumie szaleństwa, jakie otaczało Lombard w pierwszej połowie tej dekady, jest tylko jedna odpowiedź: „Przeżyj to sam”.
Nie byli grupą przyjaciół, którzy wspólnie pięli się po drabinie sukcesu.
Muzyków pierwszego składu Lombardu skojarzyli w 1981 roku menedżerowie Estrady Poznańskiej, najprężniejszej wówczas agencji artystycznej w kraju, mającej na etatach prawdziwy gwiazdozbiór polskiej piosenki.
Grupę, która miała zawojować scenę rockową, stworzono zatem niejako odgórnie, dobierając utalentowanych muzyków i wyróżniające się na wiele sposobów wokalistki, a także przydzielając menedżera.
Przez pierwszych pięć lat istnienia grupa wręcz zalała radio przebojami, znakomicie wpisującymi się w klimat czasu zarówno stylistyką muzyczną, jaki wieloznacznym przesłaniem tekstowym, biorąc za cel na przykład znienawidzoną w okresie stanu wojennego telewizję – w takich utworach jak „Droga pani z TV” czy „Szklana pogoda”.
Jednocześnie to między innymi dzięki tej samej telewizji zespół zbudował ogromną rozpoznawalność, której beneficjentką w największym stopniu była filigranowa wokalistka Małgorzata Ostrowska. Z drugiej strony największy przebój Lombardu śpiewał ukryty za instrumentami klawiszowymi Grzegorz Stróżniak.
Konflikt tak mocnych dwóch indywidualności trwale wpisał się w dalszą historię Lombardu.
Choć kompozytor i wokalistka rozstali się scenicznie jeszcze w latach 90., a miejsce za mikrofonem już ponad dwie dekady dzierży Marta Cugier, media co i rusz ujawniały kolejne spory o sceniczną prezentację dawnych przebojowi nieetyczne promowanie solowych karier.
Większość słuchaczy nie jest jednak ich świadoma – przesłaniają je wspomnienia ludzi i piosenek, które w czasach największej beznadziei dodawały blasku peerelowskiej szarówce. Nawet jeśli była to tylko szklana pogoda.
Gwiazda lat 80.
Piosenka nie do zapomnienia:
„Przeżyj to sam”.
Zdzisława Sośnicka
Gwiazda z bajki. Sopockiej, opolskiej, berlińskiej, a nawet Pana Kleksa. Legenda głosi, że symboliczny początek jej kariery to licealny koncert w rodzinnym Kaliszu, podczas którego brawurowo zastąpiła na scenie koleżankę, budząc zachwyt swym głosem.
Nie był to jednak przypadek – gruntowne wykształcenie muzyczne pozwoliło jej na artystyczną niezależność od autorów i kompozytorów. Gdy uznała, że dostaje od nich propozycje zbyt posągowych piosenek, sama (pod pseudonimem) napisała takie, w których mogła się lepiej odnaleźć.
Festiwalowe nagrody kolekcjonowała przez całe lata 70., łącząc karierę na rodzimych estradach z występami w berlińskim teatrze Friedrichstadt-Palast, choć musicalowe role zaliczyła także na polskich scenach.
Dopiero jednak w latach 80. zapisała się w zbiorowej pamięci (wizualnej) kreacjami w wideoklipach i występach telewizyjnych, a także rolą Smutnej Księżniczki w filmowej „Akademii Pana Kleksa”. Apogeum to „Aleja gwiazd”– monumentalne osiągnięcie polskiej muzyki popularnej. Dla samej Sośnickiej zaledwie jeden z kilkudziesięciu przebojów.
Pod koniec lat 90. zniknęła ze sceny na kilkanaście lat, ale – paradoksalnie– uruchomiło to wyobraźnię młodych artystów. Motywy i refreny z jej piosenek wykorzystywali najlepsi raperzy (Tede, Eldo i O.S.T.R.), z „Aleją gwiazd” mierzyły się koleżanki po fachu (np. Edyta Górniak, ale i mnóstwo adeptek podczas castingów do talent show).
Środowisko LGBTQ uznało „Pożegnanie z bajką” za swój nieformalny hymn, który zresztą rozkwitł w 2019 roku nowym blaskiem w interpretacji Piotra Roguckiego i Ralpha Kamińskiego.
Choć od wielu lat mieszka nad Wisłą, Zdzisławę Sośnicką trzeba uznać za największy kaliski produkt eksportowy – niczym pianina Calisii. W obu przypadkach dorobek jest ponadczasowy.
Gwiazda lat 70., 80. i 90.
Piosenka nie do zapomnienia:
„Pożegnanie z bajką”.
Hanna Banaszak
„Nie znoszę, gdy mówi się o mnie »gwiazda«! Muszę policzyć w myślach do dziesięciu, aby na taki »tytuł« nie zareagować” – czytamy na oficjalnej stronie Hanny Banaszak.
Pani Hanno, trudno nie uszanować Pani woli. Jednocześnie jednak trudno wyobrazić sobie wielkopolską galaktykę muzyczną bez Pani.
Uzasadnienie? Nie da się wyrazić słowami rozległości artystycznych horyzontów tej poznańskiej wokalistki.
Wokalistyka jazzowa byłą punktem wyjścia – słychać to nawet w utworach docenianych przez szerokie grono odbiorców, czego przykładem choćby „W moim magicznym domu”.
Śpiewane przez nią utwory nigdy nie były ukłonem w stronę masowych gustów – raczej zaproszeniem do wejścia na wyższy poziom muzycznego wtajemniczenia, co gwarantowali najlepsi kompozytorzy i autorzy tekstów. Kofta, Matuszkiewicz, Pawluśkiewicz, Preisner, Przybora, Strobel, Wasowski – o takim gronie twórczych partnerów 99 procent wykonawców może tylko pomarzyć.
Stąd już niedaleko do realizowania się w dziedzinach wykraczających poza estradę. Własny tom poetycki, wystawa fotografii – te cele już także może uznać za wypełnione.
Fenomen popularności Hanny Banaszak wynika z jej konsekwencji: swą obecność w przestrzeni publicznej sygnalizuje oszczędnie, koncertuje rzadko, nie stara się o medialny poklask, ale każdy, kto wychodzi z jej występu, staje się wielbicielem i ambasadorem jej wielkiej klasy.
„Nagrody i splendory, choć stanowią miłe łaskotanie próżności, mają dla mnie znaczenie drugorzędne. Najciekawsza i zarazem najtrudniejsza jest dla mnie czysta kreatywność, stawianie sobie nowych wyzwań, bez powielania samej siebie i innych wzorców” – mówi o sobie i trudno o lepszą charakterystykę.
Gwiazda lat 80., 90. i pierwszej dekady XXI w.
Piosenka nie do zapomnienia:
„Samba przed rozstaniem”.
Acid Drinkers
Gwiazdy najcięższego kalibru. Gdy gra się metal, inaczej być nie może.
Przez całe lata 80. i 90. Polska zazdrościła Poznaniowi najmocniejszej i najszybszej reprezentacji ciężkiego grania. Najpierw wielką pracę wykonało Turbo, zespół znany zarówno z gitarowych galopad, jak i poruszających ballad („Dorosłe dzieci”). Na swej piersi wychowało m.in. Roberta Litzę Friedricha, który po stażu u starszych kolegów dojrzał do roli lidera własnej grupy – właśnie Acid Drinkers.
Z całym szacunkiem dla pozostałych członków zespołu, w zbiorowej wyobraźni grupa zakorzeniła się głównie dzięki dwóm postaciom: Litzy oraz Tomaszowi Titusowi Pukackiemu.
Nie chodzi tylko o niezwykłe zdolności pierwszego do układania gitarowych riffów, tudzież wokalną oryginalność drugiego.
Rzetelność metalowego rzemiosła szła w przypadku obu panów w parze z wyrazistością wizerunku – przystojny, długowłosy Litza oraz występujący z nagim torsem szalony frontman Titus wyglądali jak reinkarnacja młodych liderów The Rolling Stones.
Gwiazdami (i przyjaciółmi) pozostali obaj, mimo rozstania w 1998 roku.
Titus został wierny swojemu muzycznemu dziecku i metalowej tradycji spod znaku Motorhead, a w październiku 2019 roku Acid Drinkers fetują 30-lecie.
Litza, niczym mityczny Midas, obraca w złoto (a czasem platynę) kolejne płyty swoich dwóch najważniejszych projektów: zrodzonej z chęci wspólnego grania z rodziną Arki Noego oraz łączącej gitarowy rock, rap i polskojęzyczne teksty Luxtorpedy.
Gwiazda lat 90. oraz I i II dekady XXI w.
Piosenka nie do zapomnienia:
„Drug Dealer”.
Big Cyc
Gwiazdy muzycznego kabaretu – kogo nie wzięli na ostrze gitarowej satyry, ten się w Polsce widać wystarczająco nie wyróżnił. Ich pierwsze nagrania to doskonała relacja na żywo z momentu ustrojowej
transformacji.
Egzorcyzmy nad minionym system symbolizowała okładka z Leninem, piosenki o kapitanie Żbiku i aktywistach, teraźniejszość opisali przez pryzmat Berlina Zachodniego i smutnego skina, dla którego wierność ideom skończyła się cmentarzem.
O przyszłości miały opowiadać kolejne płyty, co widać po ich okładkach: Wałęsa w stroju Supermana zwiastował kryzys zaufania do nowych elit politycznych, a zakonnica rozwieszająca prezerwatywy apetyt Kościoła na wyznaczanie norm dla wszystkich obywateli.
Big Cyc stał się muzyczną gazetą, w której było miejsce na poważne apele („Twoja niemoc rodzi przemoc”) czy socjologiczną analizę („Dres”), ale głównie składała się ona z tabloidowych zdjęć rzeczywistości z adekwatnie krótkimi podpisami, dostosowanymi do percepcji konsumentów kultury obrazkowej.
I takie gazety są potrzebne, co udowodnił przypadek „Makumby” – piosenka o czarnoskórym Polaku, który nie może się zapisać do Konfederacji Polski Niepodległej, stała się tak wielkim hitem, że liderzy KPN uznali za stosowne wręczyć symboliczną legitymację aktorowi z teledysku i zapewnić, że czarnoskórzy wyznawcy poglądów narodowych są u nich mile widziani.
Gwiazda Big Cyca zbladła w XXI wieku nie tylko z powodu archaiczności punkrockowej formy.
Nawet Skibie i kompanii nie udało się bowiem przegonić groteskowej rzeczywistości, w której największe absurdy (zarówno na szczytach władzy, jak i w samym społeczeństwie) przestają kogokolwiek dziwić i szokować.
Big Cyc istnieje dalej, doczekał się konkurencji (Łydka Grubasa, Nocny Kochanek), ale budzi dziś głównie nostalgię, bo przypomina, jak niedawno piosenkowy dowcip miał moc masowego rozwiewania negatywnych emocji…
Gwiazda lat 90.
Piosenka nie do zapomnienia:
„Berlin Zachodni”.
Grabaż – Krzysztof Grabowski
Gwiazda rozsławiająca Wielkopolskę – choć na podstawie jego piosenek o Pile i Poznaniu trudno się w tych miastach zakochać od pierwszego wejrzenia.
Sam przyznaje, że nie jest wybitnym śpiewakiem, nie sposób też obwołać wirtuozami członków jego zespołów Pidżama Porno i Strachy Na Lachy.
Nie poznano się na nim w „starym” Jarocinie, jest pariasem komercyjnych list przebojów, recenzenci też nie pieją z zachwytu. Ale to wszystko nieistotne, bo Grabaż jest wielki słowem: nie sposób zrozumieć Polski po przełomie roku 1989, nie znając jego tekstów.
Ta Polska według Grabaża nigdy nie była rajem. Pełno w jego tekstach drobnych kombinatorów, „wytrzepanych ze styropianu” polityków, brunatnych chłystków, cynicznych duchownych, internetowych nienawistników, a nawet własnych, mało rozgarniętych wielbicieli, którzy wszystko chcieliby dostać za darmo, a w ogóle to są „gorsi niż ich starzy”.
Stosunkowo łagodnie potraktował chyba tylko wojewodę pilskiego z czasów PRL, za sprawą którego „wszystkie płoty w Pile miały kolor zieleni”.
Im dłużej obserwuje kraj, tym jest bardziej wściekły – apogeum to utwór „Żyję w kraju”, gdzie konstatuje, że wszyscy chcą go zrobić w ch… i nie jest to ostatnie użycie tego słowa w jego tekstach. Ratunek przynosi tylko miłość, o której pisze jak nikt inny: wystarczy posłuchać „Stąpając po niepewnym gruncie”, „Tom Petty spotyka Debbie Harry” czy „Za stary na Courtney Love”.
Choć miłość to głównie trudna i bolesna, to czasem Grabażowi udają się pogodne przeboje w rodzaju „Dzień dobry, kocham cię” czy „Żeby z tobą być”.
Niesłabnąca popularność koncertów Pidżamy i Strachów dowodzi, że cały czas potrzebujemy poety biorącego się za bary z rzeczywistością. Zwłaszcza że czasem jego czarne prognozy się nie sprawdzają: sześć lat temu zaśpiewał, że „wciąż szukamy pazernych na gole”, w roku Pańskim 2019 mamy wręcz klęskę urodzaju napastników. Teraz brakuje nam raczej obrońców…
Gwiazda lat 90. oraz I i II dekady XXI w.
Piosenka nie do zapomnienia:
„Piła tango”.
Peja – Ryszard Andrzejewski
Gwiazda? Raczej trybun ludowy, reprezentant tych części każdego miasta, do których miejscowi radzą się nie zapuszczać.
W przeciwieństwie do bohaterki innej części tego rozdziału, raper z poznańskich Jeżyc nie mógłby zaśpiewać piosenki „Cudownych rodziców mam”.
Zamiast nich ponadprzeciętnie inteligentny „Trudny dzieciak” (to tytuł jednego z jego najważniejszych utworów) wzorcem do naśladowania uczynił amerykańskich poetów ulicznych, stając się – w czasach przedinternetowych – jednym z największych znawców rapu zza oceanu.
A może lepiej napisać: wyznawców – bo ogromną wiedzę teoretyczną, już jako nastolatek, przekuwał na własne nagrania, stając się jednym z pionierów polskiego rapu.
Z Peją jest jak z ulicą Staszica na Jeżycach, która jest tłem jego opowieści z trzech utworów „Staszica Story”: przemienia się, rewitalizuje, ale wystarczy wejść na jedno z podwórek, by zauważyć, że nic nie zmienia się do końca.
Nieustannie rozwija się jako raper, pozyskuje do współpracy nowych producentów i młodszych raperów, eksperymentuje z koncertowymi wykonaniami (ostatnio gra z rockowym składem), ale też co jakiś czas potrafi zaskoczyć kontrowersyjnym ruchem – na przykład pozwać stację telewizyjną za puszczenie bez zezwolenia jego teledysku.
Jako jeden z pierwszych wykonawców zrozumiał bowiem, że dzięki Internetowi uniezależni się od mediów, by swój przekaz dostarczać fanom bez pośredników. I dostarcza – coraz częściej angażując swój autorytet wśród ludzi ulicy w akcje społeczne.
Z okazji premiery płyty G.O.A.T. serwis NewOnce.net pokusił się o podsumowanie dotychczasowej kariery poznaniaka. Stan na koniec września 2019 roku to 446 piosenek na 25 albumach (nagranych solo bądź pod szyldami Slums Attack czy Ski Skład), do których nakręcono 60 teledysków. I to na pewno nie koniec…
Gwiazda I i II dekady XXI w.
Piosenka nie do zapomnienia:
„Głucha noc”.
…i inni
Gwiazd wielkopolskiej muzyki jest oczywiście więcej.
Z pewnością należy do nich Eleni, pielęgnująca muzyczną oryginalność, wynikającą z greckiego pochodzenia. Cieszy się ona do dziś ponadgeneracyjną popularnością, podobnie jak Halina Frąckowiak, której przeboje wciąż inspirują młodych wykonawców, tak jak w przypadku jej przyjaciółki Anny Jantar.
Z Wielkopolski po Oscara wyruszył Jan A.P. Kaczmarek, lider awangardowej Orkiestry Ósmego Dnia. Mniejszą karierę, aczkolwiek zauważalną nie tylko w Polsce, zrobił Marek Biliński, pierwszy popularny twórca muzyki elektronicznej.
Do powyższej listy nie zakwalifikowaliśmy gwiazd jednego przeboju, jak w przypadku Just 5 i ich „Kolorowych snów” czy Boltera z „Daj mi tę noc”.
Nie byłoby problemem wymienić wielu nazwisk i nazw tych, którzy z sukcesem i na dłużej zaistnieli po 2000 roku. Wielkopolanie wpisali się w komercyjny sukces rapu (52 Dębiec, DonGURALesko, Paluch), nie brakowało mocnych reprezentantów rocka (z Muchami i Luxtorpedą na czele) ani nadziei na popowe triumfy (Mezo, Sylwia Grzeszczak, Rebeka, Rosalie).
Jest chyba jednak za wcześnie, by już teraz stawiać ich w rzędzie (w większości) żywych legend. W każdym razie tłok w tej poczekalni nastraja optymistycznie.
„Gwiazdy z Wielkopolski” autorstwa Marcina Kostaszuka to siódmy rozdział książki pt. „Tak brzmi Wielkopolska. Regionalny nieoczywisty przewodnik muzyczny”, której wydawcą jest Urząd Marszałkowski Województwa Wielkopolskiego w Poznaniu, Departament Kultury – Poznań 2019.
Patronat nad publikacją objął portal Kulturaupodstaw.pl.