Im dłużej się gada, tym więcej się wie
Opublikowano:
1 kwietnia 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Z Dawidem Lesiakiem i Dawidem Bartodziejem, twórcami podcastu o filmach „The Movie Trip” – o kinie i trudach mówienia o nim, o niezainteresowaniu nominacjami do Oscarów i pandemicznym oglądaniu rozmawia Jakub Wojtaszczyk.
JW: Kiedy narodził się wasz podcast „The Movie Trip”?
Dawid Lesiak: W grudniu 2019 roku pomyślałem, że przyszedł czas na stworzenie podcastu. Od pewnego czasu nie robiłem niczego kreatywnego. Jakiś czas wcześniej współpracowałem z Fundacją AdArte, dlatego zgłosiłem się do Emilii Mazik, która jest dyrektorką Short Waves Festival. Razem stworzyliśmy The Movie Hour with Short Waves Festival.
Jednak zdążyliśmy nagrać dwa odcinki i przyszła pandemia, która pokrzyżowała naszą współpracę. Emilia musiała odwołać festiwal i zająć się innymi obowiązkami.
Nie miała czasu na tworzenie kolejnych odcinków. Zabrakło mi współprowadzącej. Wtedy przypomniałem sobie o Dawidzie. Przed pandemią przedstawiła nas sobie wspólna znajoma. Po pięciu minutach znajomości zaczęło nam się rewelacyjnie gadać o kinie. Wiedziałem, że ma wiedzę, bo prowadzi DKF w CK Zamek. Stwierdziłem, że nie mogę porzucić pomysłu na podcast, bo za dużo czasu i pracy mu poświęciłem. Dlatego uderzyłem do Dawida.
Dawid Bartodziej: Z perspektywy Dawida ta historia jest długa i zawiła. Z mojej wygląda o tak, że na jego pytanie, czy chciałbym współprowadzić „The Movie Trip”, powiedziałem: „Spoko” [śmiech].
JW: Czyli filmowo zaiskrzyło między wami?
D.L.: Dokładnie! To jest historia jak z filmu. Podcastowanie od pierwszego wejrzenia [śmiech].
JW: Czym kierujecie się przy doborze filmów do poszczególnych odcinków?
D.B.: Mamy kilka kluczy. W momencie, kiedy zaczynaliśmy nagrywać, siłą rzeczy do kin nie trafiały nowe filmy, dlatego skupiliśmy się na tym, co było dostępne na VOD i na platformach streamingowych. Zweryfikowanie oferty Netflixa nie jest specjalnie wymagającą ścieżką, dlatego też tytułów szukaliśmy w serwisach typu vod.pl czy cineman.pl, gdzie można znaleźć większość ciekawego kina. Sprawdzaliśmy też, co recenzowano w „Kinie”. Magazyn miał ten sam, co my, problem z brakiem nowości. Dlatego pojawiały się tam recenzje wszystkiego, niezależnie od planu wydawniczego kin.
Kiedy kina na nowo się otworzyły, oczywiście kierowaliśmy się premierami. Jest to o tyle gorsza i mniej komfortowa rola, że to rynek dyktuje, o czym powinno się mówić.
A w regularnym cyklu copiątkowych premier pojawiają się zawsze przynajmniej dwa tytuły, o których warto wspomnieć. Przynajmniej tak się wydaje, bo gdy spojrzymy na premiery z perspektywy czasu, często jest zupełnie odwrotnie – o niektórych filmach zapominasz po trzech tygodniach. Dlatego warto pogrzebać w sieci, wśród ogólnodostępnych zasobów, czyli w czymś, co nie jest elitarnym, dostępnym tylko dla nielicznych kontentem. Ta ścieżka jest przyjemniejsza, a wybór – większy.
D.L.: Przez pandemię spaliły na panewce wszystkie plany, że tego dnia zobaczymy ten film, a następnego taki.
Na początku omawialiśmy nawet cztery produkcje, co było czasowym i technicznym szaleństwem. Wreszcie stwierdziliśmy, że dwa filmy wystarczą. Nie marnujemy wtedy tyle energii, co pozwala nam mówić z takim samym powerem o obu tytułach. Ta decyzja zbiegła się z końcem nauki mówienia do podcastu.
JW: Jak ona wyglądała?
D.L.: Moja znajoma, Ania Szamotuła, która kiedyś pracowała w Radio Afera, udzieliła mi kilku fachowych rad. Pozdrowienia dla Ani! Też im więcej czasu minęło od premiery podcastu, z Dawidem sami się docieraliśmy. W pewnym momencie między nami wytworzyła się chemia. To, że na początku, jak to nazwałeś, filmowo zaiskrzyło między nami, na pewno pomogło, ale i tak musieliśmy wyczuć swoje gusta. Na żywo uczyliśmy się siebie jako recenzentów.
D.B.: Niezależnie jakiej dziedziny się uczysz, technikalia są bardzo istotne.
Najlepszą formą ich nauki jest jak najdłuższe robienie czegoś źle. To był nasz sposób [śmiech]. Z biegiem czasu zaczęliśmy podcastować coraz lepiej.
Poznawaliśmy się też pod kątem tego, jak druga osoba będzie reagować na dany film. Nie chcieliśmy ustalać takich rzeczy przed nagraniem. Ripostowanie na gorąco to część zabawy. Podobnie jak w przypadku technikaliów – im dłużej się gada, tym więcej się wie.
D.L.: W końcu przyszedł ten moment, kiedy zrozumieliśmy, że to jest to, tak chcemy rozmawiać. Po kilku miesiącach nawiązaliśmy współpracę z Centrum Kultury Zamek w Poznaniu. Otrzymaliśmy sporo wsparcia i staliśmy się partnerem Kina Pałacowego działającego w Zamku.
JW: Wspomnieliście o gustach. Czego szukacie w kinie?
D.B.: Podobają mi się bardzo różne rzeczy. To odpowiedź, która brzmi wymijająco, bo generalnie ludzie, którzy mówią, że lubią wszystko, najczęściej nie lubią nic. Ale jestem w stanie dobrze bawić się na wszystkim, nie wyłączając B-klasowych „akcyjniaków”, pod warunkiem, że nie traktują mnie jako kretyna. Tego najbardziej nie lubię.
Drażni mnie też, gdy kino na poziomie formalnym czy narracyjnym jest bardzo klasyczne, ale zakłada modne okulary i udaje artystyczne, a nim po prostu nie jest.
Tak było chociażby w przypadku do bólu przeciętnego „Kształtu wody”. Poza tym lubię wszystko. Jeżeli jednak miałbym podać reżysera, na podstawie którego wskazałbym, co najbardziej cenię w kinie, to powiedziałbym, że jest to Hirokazu Koreeda. Zatem pewnie lubię, jak jest życiowo, trochę ciepło, ale jednak też trochę smutno. Wszyscy sobie dobrze życzą, postaci są prawdziwe, ale ostatecznie i tak wszyscy cierpią.
D.L.: [śmiech]
JW: A ty, Dawidzie?
D.L.: Lubię, jak kino wywołuje u mnie bardzo dużo emocji i to takich przeciążających. Dlatego na festiwalach chętnie wybieram długie filmy. Drugą rzeczą jest nowatorskie podejście, o które teraz pewnie już trochę trudniej. Lubię, jak filmy opowiadają historie w nietypowy sposób, używają nietypowych środków. Im kino jest bardziej autorskie, nawet w taki połamany sposób, tym bardziej mi się spodoba od hollywoodzkiego sposobu opowiadania. Ale oczywiście takie filmy też oglądam. Wszystko zależy od miejsca, humoru, pory roku i od tego, czy wspólnie stwierdzimy, że warto ten tytuł omówić, bo… czemu nie?
D.B.: Lepiej, żeby film był ambitny, ale trzy razy się wywalił na twarz, niż wszystko robił tylko poprawnie. Wiem, że słowo „ambitny” jest fatalne, ale ono dobrze oddaje to, o czym mówimy. Lepiej, żeby twórca miał wysokie mniemanie o sobie i wierzył, że jest w stanie zrobić coś, co jest niestandardowe, nawet jeśli mu się to koniec końców w jakiś sposób nie udaje.
D.L.: Tak jak Spike’owi Lee w „Pięciu braciach”.
JW: Czy było coś w podcastowaniu, czego się nie spodziewaliście?
D.B.: Naiwnie nie spodziewałem się, że proces montowania będzie taki upierdliwy!
D.L.: Zaskoczył mnie mój ogromny stres. Stresowałem się nie tylko wtedy, kiedy rozmawiałem z Dawidem, ale też przed samym sobą! Przez wiele miesięcy zastanawiałem się, czy to, co mówię, ma w ogóle ręce i nogi. Cały czas umniejszałem wagę tego, że mam wiedzę o kinie, która nie wynika tylko z zainteresowań, ale też ze studiów i doświadczenia zawodowego.
Musiałem tylko odnaleźć wiarę w siebie. Gdy to zrobiłem, zrozumiałem, że niepotrzebnie się denerwowałem.
D.B.: W chwili, kiedy mówiłem do mikrofonu, też czułem stres, co na początku jest chyba naturalne. Nie miałem jednak wątpliwości, czy wiem wystarczająco o filmie, aby się wypowiadać. A to głównie dlatego, że persona, którą przyjmuję w czasie nagrywania, to człowiek niebojący się przyznać, że czegoś nie wie. Na tej zasadzie staram się podchodzić do tego, o czym opowiadam w podcaście. Zdarza mi się palnąć coś głupiego, ale nie mam z tym problemu. Nikomu nie obiecałem, że moje wypowiedzi będą miały jakąkolwiek wartość edukacyjną [śmiech].
JW: Pokłóciliście się kiedyś o film?
D.B.: Tak! Bardzo mi się podobał film „Ema” Pablo Larraína. Byłem zachwycony tym, jaką jednocześnie destrukcyjną i zachwycającą siłą jest główna bohaterka. Natomiast Dawid nie był w stanie tego oglądać.
D.L.: Tak bardzo mnie denerwowała ta bohaterka, że nie mogłem wysiedzieć w kinie! Nie wierzyłem jej motywacjom. Film był wizualnie i muzycznie świetnie zrealizowany, ale nie kupiłem gry aktorskiej Mariany di Girolamo, czyli tytułowej Emy. Zabiła mi przyjemność oglądania.
D.B.: Twórcy wprowadzają rekwizyt w postaci miotacza ognia, którym bohaterka nocami podpala między innymi sygnalizacje świetlne. Ten symbol jest dla mnie bardzo trafny. Ema miała w sobie tyle siły, że stała się takim czołgiem, który jedzie przez miasto. Dodatkowo wspominana strona wizualna jest fantastyczna, film zawiera też elementy kapitalnej choreografii i ma świetną muzykę. Bylem kupiony.
JW: Zostańmy przy filmach. Jesteśmy po ogłoszeniu nominacji do Oscarów. W USA piszą, że są one historyczne – nominowano dwie kobiety reżyserki i dziewięć osób niebiałych w kategoriach aktorskich. Jak oceniacie te nagrody?
D.B.: Wiem tylko tyle, że Chloé Zhao jest nominowana. Bardzo cenię jej poprzedni film, „The Rider”. Ach, na statuetkę ma też szansę Riz Ahmed, czyli wieloletni aktor trzecioplanowy i epizodyczny, tym razem błyszczący na pierwszym planie. Dobrze dla niego [śmiech]. Poza tym nie mam pojęcia, kto jeszcze znalazł się wśród nominowanych.
D.L.: Właśnie odpalam artykuł, by sobie przypomnieć, kto został nominowany. Oscary mnie średnio obchodzą, bo jest to nagroda środka. Często filmy, które chciałbym, aby dostały statuetki, ich nie dostają. Wszyscy wiemy, jaka to jest nagroda i jak ona działa, a ona wciąż jest uważana za tę najważniejszą. Co mnie wciąż dziwi.
D.B.: W takim razie, kiedy ty sprawdzasz, odniosę się do tego, że Oscary są takie „fe”. Jest to prawda, ale tylko do pewnego stopnia. Te nagrody posiadają siłę kreowania rzeczywistości. Sam fakt, że w poprzednich latach takie filmy jak „Moonlight” dostawały statuetki pokazuje, że ten plebiscyt dużo zrobił dla kina niszowego. W szczególności jest to widoczne wtedy, kiedy uwzględnimy, jak filmy są finansowane w Stanach. Nie ma tam, jak w Europie, instytutów sztuki filmowej, do których możesz zgłosić się z prośbą o siano. W USA musisz iść do filantropów i prywatnych sponsorów, którzy na dzień dobry dostają informację, że te pieniądze im się na pewno nie zwrócą. Ewentualnie, jeśli będą mieli dużo szczęścia i ich film zostanie zauważony na festiwalach, wyjdą na zero. Dlatego docenienie na Oscarach tych małych obrazów sprawia, że potencjalnie rosną szanse na finansowanie podobnych przedsięwzięć. Zwiększa też zainteresowanie nimi widowni.
D.L.: Sprawdziłem tegoroczne nominacje i cieszę się, że „Proces Siódemki z Chicago” ma szansę na statuetkę dla najlepszego filmu. Mimo że nie jest to najlepszy obraz, ma bardzo ważny przekaz społeczny. Nie widziałem jeszcze „Nomadland”, ale zakładam, że to może być sztos.
Bardzo cenię „Obiecującą. Młodą. Kobietę”. Ten film powinno się wszędzie pokazywać, bo w bezpośredni sposób pokazuje, czego mężczyźni nie powinni robić i jak nie powinni się zwracać do kobiet. Żaden podręcznik nie wytłumaczy tego tak dobrze, jak główna bohaterka, świetnie grana przez Carey Mulligan.
Cieszę się też z nominacji dla wspominanego Ahmeda. Pamiętam go z serialu HBO „Długa noc”, gdzie był rewelacyjny. Chociaż mam mały problem z „Sound of Metal”. Bardzo mi się podobał, ale byłem na tym filmie z kolegą, który jest audiologiem. Powiedział mi, że pod względem technicznym i takim – powiedzmy – lekarskim jest tam bardzo dużo błędów i nie tak się ten słuch leczy. Kurde, jeżeli ktoś robi film z dużą dystrybucją, to dlaczego popełnia taki błąd?
D.B.: Medycyna z definicji nie jest filmowa. Jeżeli spojrzysz na seriale medyczne, to one też nie mają żadnego związku z prawdą. Kreowanie rzeczywiści tak, by była łatwiejsza do opowiedzenia w sposób wizualny, jest w kinie czymś naturalnym.
Nie mam problemu z tym, że stosowane są zakłamania czy uproszczenia, bo koniec końców nie jest to film dokumentalny o tym, jak leczyć słuch przy jego nagłej utracie, tylko o tym, jak człowiek radzi sobie z tym psychicznie.
Też teraz spojrzałem na nominacje i widzę, że do najlepszego filmu również jest nominowany „Minari”, film, o którym słyszę po raz pierwszy. Często mi się to zdarza, bo w Polsce tytuły, które nominowane są do różnych nagród, do kin wchodzą kilka miesięcy po światowej premierze. Ekstremalną sytuację mieliśmy, kiedy „Złodziejaszki” wygrały w Cannes, a do nas trafiły niemal rok później. Sam nie sprawdzam, co jest w produkcji, tylko to, co ma u nas premierę. Dlatego przy Oscarach z reguły ze zdziwieniem patrzę na wiele tytułów, o istnieniu których nie miałem pojęcia.
JW: Przez pandemię wychodzi mniej tytułów, wiele produkcji jest zawieszonych. Czy ten niedobór ustawi niżej naszą poprzeczkę wobec filmów?
D.B.: Myślę, że jest zupełnie odwrotnie. Ludzie będą patrzyli bardziej krytycznie na pojawiające się w kinach tytuły. Wszystko przez większe wykorzystanie przez zwykłego Kowalskiego rynku streamingowego i VOD. Z tego powodu przeciętny odbiorca zobaczy więcej filmów. Standardowo mamy do czynienia z dwoma typami widzów: tym, który idzie do kina, by tam się zastanowić, co chce obejrzeć, i na takim, który idzie do kina na konkretny tytuł. Tego pierwszego jest znacznie więcej.
Dziś swoją decyzję podejmuje nie w przy kasie w kinie, ale na głównej stronie Netflixa.
Każdy musi się na tej platformie odnaleźć i podjąć decyzję, która z jego perspektywy będzie dobrym zagospodarowaniem dwóch godzin życia. A do wyboru ma kilkaset filmów, nie kilkanaście jak w multipleksie. Dlatego myślę, że ludzie staną się bardziej wybredni.
D.L.: Mam odwrotne, niż ty, Kuba, wrażenie. Według mnie produkuje się więcej i tych nowości pojawia się bardzo dużo, jednak zamiast do kin, trafiają one od razu na platformy streamingowe. Z czasem na pewno pojawi się przebodźcowanie, a przez ten nadmiar zdecydowanie staniemy się bardziej wybredni.
JW: Czy zatem tym można tłumaczyć niedawny entuzjazm, kiedy kina na nowo (choć tylko na chwilę) się otworzyły?
D.B.: Filmofile chcieli przytulić swoje ulubione kina i doświadczyć czegoś poza oglądaniem w domu. Jednak uważam, że jest to działanie krótkoterminowe. Po tym skoku tendencja się wygładzi. W niedalekiej przyszłości wybór nie będzie polegał na tym, do którego kina idziemy, tylko czy w ogóle do tego kina wychodzimy.
D.L.: Zgadzam się z Dawidem. Ludzie mają dość pandemii i zamknięcia w domach, więc pewnie przez jakiś czas tak będzie to wyglądało – kina będą zapchane, ponieważ wszyscy pragną wspólnego doświadczania i przebywania z innymi. Po ostatnim kilkutygodniowym otwarciu również cieszyłem się jak dziecko i udało mi się pójść aż na pięć seansów. Każde z tych wyjść było jak pójście do raju [śmiech].
Dawid Lesiak – projektant wydarzeń z pogranicza sztuki, inżynierii i nowych mediów (Share.Poznań; Bring Your Own Beamer; Vivisesja), programer pokazów filmowych (Short Waves Festival). Z wykształcenia kulturoznawca i grafik. Współautor podcastu „The Movie Trip” tworzonego przy współpracy z Kinem Pałacowym w CK Zamek w Poznaniu.
Dawid Bartodziej – człowiek, którego poznajesz czasem na imprezach i rozmawiasz z nim o filmach. Kiedyś słuchał Boba Dylana, teraz już raczej millennialskiego indie rocka pokroju Car Seat Headrest. Psychofan „Holy Motors”. Współprowadzi DKF-y w CK Zamek w Poznaniu. Współautor podcastu „The Movie Trip” tworzonego przy współpracy z Kinem Pałacowym w CK Zamek w Poznaniu.