Imperatyw muzyczny
Opublikowano:
18 maja 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Każdy chyba miłośnik muzyki z Poznania zna sklep Fripp, mieszczący się obecnie przy ulicy Wodnej. Wielu zapewne też zna wytwórnię Multukulti Project, która niestrudzenie wydaje kolejne ambitne projekty muzyczne. Obie te rzeczy łączy osoba Tomasza Konwenta.
Maciej Kijko: Sklep zlokalizowany w Muzeum Instrumentów Muzycznych to było pierwsze miejsce, w którym funkcjonowaliście?
Tomasz Konwent: Nie, zaczynaliśmy w marcu 1991 roku na osiedlu Kosmonautów, przy rondzie Gagarina, jak wówczas się jeszcze nazywało. Wtedy pojawiła się po raz pierwszy nazwa Fripp. W tym roku mija więc trzydzieści lat, od kiedy sklep zaczął istnieć. Z Kosmonautów przenieśliśmy się w 1996 roku, do Muzeum Instrumentów Muzycznych właśnie. Tam ulokowaliśmy się na długi czas. Potem przenieśliśmy się na ulicę Szewską, na chwilę trafiliśmy do SARP-u, aż wreszcie – jak na razie – na Wodną.
MK: Czyli sklep wędrujący, ale nieustępliwie istniejący. Co was, czy ciebie tak motywuje? Waham się nieco, bo nie wiem, w jakim miejscu osobowo całe przedsięwzięcie się znajduje. Jaki jest jego obecny skład?
TK: Skład fluktuował. Były lepsze momenty, teraz jest ten gorszy. W ogóle dla sklepów płytowych ostatnie kilka lat jest trudne. Obecnie jesteśmy tutaj w półtorej osoby.
MK: Nie ustajecie mimo trudności, co więc was, powtórzę, napędza? Sklep jest imponujący. Na półkach całe mnóstwo płyt. Za każdym razem jak tu przychodziłem, a ostatnimi czasy dużo rzadziej, to nie mogłem się napatrzeć na całe to muzyczne dobro. Ale jak sam mówisz przenosiliście się z miejsca na miejsce, co jak przypuszczam niekoniecznie było wywołane własną potrzebą zmiany otoczenia i nie musiało wiązać się z rozwojem.
TK: Niekiedy było wymuszone przez politykę instytucji, w ramach której funkcjonowaliśmy. Tak to było w przypadku Muzeum Instrumentów Muzycznych, gdzie zmienił się kierownik i stwierdził, że ma inny pomysł na wykorzystanie sali przez nas wynajmowanej. Przyczyny są różne.
Nie jest to interes, który przynosi duże zyski, czy zyski czasami w ogóle, bez przymiotnika „duże”. W związku z czym nie stać nas na funkcjonowanie we własnym lokalu.
Ale znam inne podobne sklepy. Osobiście w Berlinie, już nieistniejący, czy Kopenhadze, bądź wirtualnie, bo koresponduję z ich właścicielami, jak na przykład sklep w Barcelonie Jazz Massengers, czy Downtown Music Gallery w Nowym Jorku. Są rozsiane po całym świecie, jeszcze w kilkunastu, albo w kilkudziesięciu miejscach. Był sklep Trem Azul w Lizbonie, który niestety już nie istnieje, zbankrutował. Jest ich trochę i pewno odpowiedź na tak postawione pytanie – co was napędza? – byłaby podobna: jakaś konieczność prowadzenia takiego sklepu.
MK: Muzyka najważniejsza?
TK: No, to już jest rozwinięcie. Myślę, że to bierze się z przymusu – trzeba coś takiego prowadzić.
MK: Czy to znaczy, że warunki są na tyle niesprzyjające, że po prostu musisz coś robić i to jest właśnie tym czymś?
TK: Nie, to nie do końca tak. Przymus nie musi łączyć się z opresją.
MK: Czyli imperatyw?
TK: Tak, przymus definiowany w pozytywnym sensie tego słowa.
MK: To mnie zawsze zastanawiało, Pamiętam, że jeszcze przed laty empik, miał dość rozbudowaną półkę z bardzo różnorodną muzyką. To znikło, zupełnie nie funkcjonuje. Regał muzyczny jest bardzo skromny i sformatowany na odbiorcę uśrednionego, można powiedzieć. Wasz sklep i te, o których wspominałeś, ma chyba inną wizję. Na waszej stronie internetowej można przeczytać coś mniej więcej takiego: jest tu wszystko, co ciekawe, oprócz siermiężnego popu i disco polo. Chyba można więc przypuścić, że klientela sklepu z tego rodzaju ofertą: dużo klasyki, mnóstwo jazzu, często mocno awangardowego, nie jest zbyt liczna. Jest to jakieś poczucie misji?
TK: Są przynajmniej dwa formaty prowadzenia biznesu. Jeden format, to format empiku właśnie, czyli dostosowywanie się do zmieniających się zapotrzebowań odbiorcy. Skoro zmieniają się gusta, skoro zmienia się format odbioru muzyki, to my dostosowujemy asortyment na półkach do odbiorcy masowego. I to jest, myślę, dominujący profil prowadzenia różnych przedsięwzięć. Skuteczny oczywiście.
Na szczęście są też nieliczne miejsca i przedsięwzięcia, które działają inaczej, wedle odmiennych zasad. Oczekują raczej tego, że odbiorca, będzie chciał się uczyć, doświadczać czegoś nowego, będzie ciekaw bogactwa, jakim jest muzyka, czy cokolwiek innego, a co nie mieści się w głównym nurcie.
I taką swego rodzaju edukację prowadzą.
Bo wiemy przecież na czym polega fenomen kultury masowej – dość wąskim strumieniem płynie na pozór różnorodna magma. Na pozór różnorodna, prawdziwej bowiem różnorodności pomiędzy wielością propozycji z przestrzeni kultury masowej najczęściej po prostu nie ma. Różnorodność jest pozorna i udawana.
Nam zależy na tym, by przekonywać osoby, które już się tutaj zjawią do tego, że istnieją muzycy, o których media milczą, zasługujący jednak na uwagę. To zresztą jest reguła, którą obserwuję od trzydziestu lat. Jeśli, powiedzmy, dwadzieścia lat temu interesowało mnie, kto zwyciężył w ankiecie pisma Downbeat; jeśli piętnaście lat temu zwracałem jeszcze uwagę na to, co się dzieje w polskich Fryderykach; albo co napisała Gazeta Wyborcza o muzyce, tak teraz wiem, że jeśli ktoś dostał paszport Polityki, jeśli ktoś dostał Fryderyka, jeśli ktoś zajął pierwsze miejsce w ankiecie Jazz Forum, to należy omijać te płyty i te nazwiska szerokim łukiem. Ponieważ stały się one dzisiaj orężem myślenia biznesowego. W sferze, o której biznesowo nie należy myśleć, czyli w przestrzeni sztuki, tworzenia, kreacji.
Nam nie zależy na tym, żeby się dostosowywać do oczekiwań odbiorcy masowego, bardziej na tym, żeby uruchamiać jakieś procesy poznawcze osób, które do nas przychodzą.
Co zresztą ma często swoje ciekawe rozwinięcie: niekiedy to my jesteśmy infekowani nową fascynacją, bo spotykamy po drugiej stronie osoby, które jak i my mają potrzebę przekraczania tego Rubikonu kultury masowej. Przechodzenia z pozycji biernego słuchacza na pozycję aktywnego słuchacza. To jest to, o czym tak pięknie pisał Stefan Rieger, że proces słuchania muzyki można porównać do procesu tworzenia muzyki. I po stronie twórcy, interpretatora, i po stronie słuchacza, odbiorcy mamy do czynienia z procesem twórczym. Innymi słowy, anegdotycznej 'muzyki do windy’ u nas nie ma.
MK: Powiedziałbym, że twoje opinie są dość ostre. To jednak wydaje mi się ciekawe, że jak powiedziałeś z wieloma osobami tutaj zachodzącymi, wchodzicie w relację, nie ograniczacie się tylko do podania płyty z półki. Sam zresztą tego doświadczyłem, kiedy przeszedłem kiedyś po jedną konkretną płytę, a otrzymałem cały wachlarz propozycji. Funkcja edukacyjna jest jakby wpisana w waszą działalność.
TK: To, co mnie najbardziej dzisiaj boli, z czym mam główny problem, to ewolucja w świecie informacji doprowadzająca do zaniku funkcji rozjaśniania, tłumaczenia świata, a zmierzająca raczej do jego zaciemniania, I to dostrzegam w każdej niemal dziedzinie.
Jestem człowiekiem słowa i muzyki. To znaczy, u mnie w domu dominują książki i płyty.
Coraz rzadziej czuję, że spotykam się z próbą objaśniania świata, czynienia go zrozumialszym. I być może dla przeciwwagi staram się stworzyć pozór przynajmniej tego, że ten świat da się opisać i rozjaśnić. I to może jest właśnie jakiś rodzaj imperatywu, że jak ktoś pyta o płytę Bitches brew Milesa Davies’a, to od razu myślę, że warto też sięgnąć do płyty Sextant Herbiego Hancocka, albo Mahavishnu Orchestra, bądź do jeszcze czegoś innego. Sięgnąć po prostu do nagrań, które wyrastają z tego samego pnia, które estetycznie mieszczą się w tym samym kanonie, a jednocześnie są porównywalnym dziełem sztuki jazzowej. Faktycznie jest też może rodzaj takiej popędliwości z mojej strony. Nie mogę się opanować.
MK: Nie wiem, czy byś się zgodził, że wpisuje się to w takie bardzo poznańskie hasło pracy organicznej, pracy u podstaw? Próbujesz w tym świecie, który z różnych względów staje się mocno ujednolicony, stworzyć wysepkę: „To-nie-jest-takie-proste”. Przekonywać, że świat jest dużo bardziej różnorodny, niżby mogło się wydawać. I z tą misją idziesz, idziecie.
TK: Na świat się nie obrażam. Czy jestem organicznikiem? Być może, chociaż ja na to nigdy w ten sposób nie patrzyłem. Sam zresztą nie jestem poznaniakiem, bo mieszkam tu od 1991 roku.
MK: Mówisz, że do świata pretensji nie masz, ale stawiasz się jakby na spalonym, na straconej pozycji – świat pędzi i zostawia cię za sobą. Czy nie masz wrażenia, że jesteś dinozaurem, że to stanie jak w okopach świętej Trójcy?
TK: Nie, nie. Mam głębokie przekonanie, że filozofowanie, czyli z pozoru nie przynoszące materialnego efektu działanie, ma fundamentalne znaczenie dla rozwoju cywilizacji. Wpływa na tworzenie otoczenia dla wzrostu ludzkiego dobrostanu. Uważam, że działania nie przynoszące materialnego efektu są ważniejsze i bardzo niedoszacowane w swojej wartości, nie mieszczą się w żadnej optyce instytucjonalnej, systemowej, a są – być może – najważniejsze.
MK: Jako zbieracz książek i płyt zgodzę się – i jest tu dla mnie raj – ale dzisiejszy odbiorca jest w dużej mierze zupełnie inny.
TK: Uzupełniłbym to nawet. Mam znajomych, którzy są zbieraczami, tu chodzi o coś innego. To nie są martwe przedmioty, one w nas rezonują. Słowa i muzyka, cały czas w nas rozbrzmiewają i wpływają na nas. Jeśli tak się dzieje, to znaczy, że nie jesteśmy zbieraczami. Nie chodzi tylko i wyłącznie o fetysz pozwalający na określanie swojej pozycji w towarzystwie, a o intymną relację z książką czy muzyką, z obrazem, czymkolwiek innym.
I nie twierdzę, że ścieżka, którą ja podążam jest jedyna. Istnieje mnóstwo możliwości. Za każdym razem natomiast jest w podobne działanie wpisana jakaś donkiszoteria.
Gdybyś rozmawiał na przykład z właścicielami Dragona – Mateuszem i Maćkiem, to także byłaby to rozmowa o podobnej postawie. W Poznaniu i w każdym innym mieście można znaleźć takie osoby, które z nie do końca wytłumaczalnych powodów robią to, co robią.
MK: Nie wiem, czy też masz wrażenie, że dzisiejszy słuchacz korzysta przeważnie z formatu cyfrowego. Jak zmieniło to sytuację takiego sklepu, jak ten, niszowego przecież? Jak wpłynęło to na odbiór muzyki?
TK: Przejście z nośnika fizycznego na cyfrowy spowodowało – i to każdy z obserwatorów rynku fonograficznego wie – spłycenie relacji z muzyką. Obserwowałem to i obserwuję stale. Może nie teraz, bo to czas szczególny i nie było możliwości do czynienia wielu spostrzeżeń.
Od lat mam stoiska na rozlicznych koncertach. I zauważyłem, jak zmienia się postawa ludzi przychodzących na te koncerty i podchodzących do mojego stoiska. Myślę, że to jest jakoś symptomatyczne, że coś się wydarzyło w sposobie słuchania muzyki. Jeszcze dziesięć, piętnaście lat temu podchodzący pytali o płytę wykonawcy, którego właśnie usłyszeli. Nawiązywała się rozmowa. Padały pytania z kim ten muzyk grał, u kogo zaczynał, albo które z jego płyt są najciekawsze.
Dzisiaj natomiast jest tak, że jeśli ktokolwiek podejdzie, to pyta wyłącznie o płytę z tego koncertu, w którym uczestniczył.
Co wpisuje się w proces zmiany: płyta interesuje nas tylko jako gadżet i rejestracja danej chwili. Taka pamiątka podróży przypominająca ją, ale służąca jedynie do podtrzymywania sentymentalnej autobiograficznej pamięci. Nie jest uruchamiany żaden proces poznawczy. Nie mamy w sobie przestrzeni, by dowiedzieć się, co stoi za przed chwilą usłyszaną muzyką. A przecież jest tak, że są ludzie mający określoną historię, określony dorobek, spotykali się z różnymi muzykami, współtworzyli jakieś grupy i ruchy. To wszystko ma znaczenie dla usłyszanej na koncercie muzyki. Ale przestało nas już interesować.
To współbieżne z procesem zmiany nośnika muzyki z fizycznego na cyfrowy. To stopniowe osłabianie naszego potencjału kreatywnego.
Postulat Riegera, by słuchanie muzyki było procesem twórczym porównywalnym z komponowaniem i wykonywaniem, stracił rację bytu.
Dzisiaj dominującym formatem jest muzyka, która nam towarzyszy. Nie zabiera nas w żadne podróże, nie próbuje weryfikować naszych ograniczeń, nie powoduje, że nagle jesteśmy w stanie przewartościować nasze wyobrażenie i myślenie o muzyce. Pod tym względem jest to proces destrukcyjny. Ale jednocześnie, taką mam nadzieję, zawsze mamy do czynienia z momentami zaburzenia równowagi. Jakiś walec wypłaszacza naszą wrażliwość, ale dojdzie do przesilenia. Przestanie nam to odpowiadać i proces się odwróci.
MK: Z drugiej strony, to wejście w świat coraz tańszego oprogramowania do tworzenia muzyki na komputerze, pozwoliło na otwarcie przestrzeni muzyki ludziom, którzy wcześniej nie byliby w stanie jej tworzyć z racji braku odpowiednich narzędzi, umiejętności. Nie mogliby w ogóle pomyśleć o nagraniu czegokolwiek. Trudno mi w tym momencie mówić o jakości, bo to jeszcze inna kwestia, ale jest wielu twórców i zespołów, które tylko dzięki możliwościom laptopów są w stanie cokolwiek zrobić. Czy tutaj też dostrzegasz coś ciekawego?
TK: To już jest inny porządek, rozmowa o czymś innym. Wchodzimy w strukturę powstawania muzyki. Dla mnie to jest dość proste – laptop, czy cokolwiek innego z cyfrowych narzędzi, jest kolejnym instrumentem. Tak jak trąbka, albo gitara. Niczym się od nich nie różni, prócz tego, że jest łatwiejszy do opanowania.
Co za tym idzie, niosącym dużo większe niebezpieczeństwo infantylizacji języka muzycznego.
Dlatego też większość tego, co powstaje z wykorzystaniem laptopa, nadaje się do kosza. Ale jest sporo fantastycznej muzyki. I jestem w tym względzie po przeciwnej stronie niż wielu krytyków tradycjonalistów, akademików uważających, że elektronika jest odpowiedzialna za wszelkie zło w muzyce. To nieprawda.
MK: Sklep to jest jedna rzecz, ale jest też Mulikulti Project, czyli wytwórnia muzyczna. Macie w swoim katalogu wiele już tytułów. Czy to było naturalne przejście od sprzedaży płyt do produkcji muzycznej w takim waszym imperatywnym podejściu do muzyki?
TK: Tak, to było bardzo naturalne rozwinięcie i rozszerzenie działalności. Zresztą zaczęliśmy rozmowę od przywołania przeze mnie kilku sklepów na świecie o podobnym profilu – one przeżyły tą samą ewolucję. Portugalski sklep Trem Azul z Lizbony przeistoczył się w wydawnictwo Clean Feed, które do dzisiaj istniej, choć sklepu już nie ma. Kopenhaski Jazz Cup, wyewoluował w wydawnictwo Stunt i funkcjonuje i to, i to. Takich przykładów jest więcej.
To jest rozwinięcie tego, co robimy i z perspektywy czasu – mija 25 lat od uruchomienia oficyny wydawniczej – daje mi to ogromną satysfakcję.
Jest to namacalny dowód na to, że przynajmniej część nagrań przez nas opublikowanych to bardzo udane realizacje. Multikulti jest wydawnictwem, przez które przewinęło się kilka osób :Wiktor Soroko, Michał Gogulski, Wawrzyniec Mąkinia. I to także ich praca i zasługa.
MK: Wydaje mi się, że trochę grzeszysz skromnością. Macie przecież w swoim katalogu Herę, projekt Wacława Zimpla, jego pierwszą płytę z formacją Saagara, macie wielu muzyków ze sceny Chicagowskiej, z Kenem Vandermarkiem choćby, która dość dobrze się na gruncie poznańskim osadziła.
TK: Niestety już nie. Nie potrafię wyjść ze zdumienia, jak lekką ręką nowe władze Estrady Poznańskiej odsunęły kilkuletnią pracę Wojtka Juszczaka z zespołem. Coś zupełnie dla mnie niezrozumiałego. Było to rozwinięcie wcześniejszej pracy Wojtka z Dionizym Piątkowskim, współbrzmiała z tym, co sami robiliśmy i w sumie jest to rozmowa na trochę inny temat. O ciągłości, długofalowości działań. Zarówno osobowych, jak i instytucjonalnych. Mnóstwo czynników gra tu rolę, na końcu zostaje smutna refleksja, że nonszalancja, z jaką zrywamy więzi jest zdumiewająca. Zdumiewająca.
MK: Jedna z najnowszych pozycji w waszym katalogu to trzecia już płyta Bastardy, niezwykle ciekawego projektu grającego, powiedzmy, muzykę dawną. To bardzo ważne przedsięwzięcie muzyczne.
TK: Ta płyta to sięgnięcie do innej tradycji muzycznej, niż w przypadku wcześniejszych płyt tego zespołu – do żydowskich pieśni mistycznych. Nie jest to jednak zmiana zainteresowań. Muzycy Bastardy, między innymi Paweł Szamburski, współpracują z nami od wielu lat. Co najmniej kilka lat występowali na Tzadik Festival, który organizowaliśmy przez lata. Scena neoklezmerska wykorzystująca przebogatą tradycję muzyki żydowskiej, od lat leży w centrum naszych zainteresowań i w serii Tikkun dedykowanej takiej właśnie muzyce jest już kilkanaście płyt. Ale oczywiście to nie archeologia. Tradycja jest zderzana z wrażliwością jak najbardziej teraźniejszą.
MK: A jak wygląda funkcjonowanie sklepu i wytwórni w ten wciąż przedłużający się czas pandemii?
TK: Jaka będzie przyszłość, oczywiście nie wiem. Staram się myśleć o niej jak najmniej. Myślę o tym, co teraz. Już to jest wystarczająco wymagające i trudne. Bardzo jednak chciałbym rozwijać każdą z serii wydawniczych, a jest ich już chyba dziewięć, chciałbym dalej prowadzić sklep.
MK: Jeśli wspomniałeś o instytucjonalnym aspekcie funkcjonowania kultury, to jak widzisz tę sytuację? Jak z pozycji właściciela sklepu, osoby prowadzącej wydawnictwo, wygląda porządek instytucjonalnego wsparcia kultury, możliwości uczestniczenia w projektach i teraz w programach pomocowych?
TK: Powiem coś zupełnie nieoryginalnego, ale pomijając nieakceptowalny fakt niszczącej bezczelności dzisiaj rządzących, w sferze kultury nie widzę wielkiej różnicy pomiędzy tym, co się dzieje na poziomie centralnym, rządowym, z tym, co się dziej u nas lokalnie, w Poznaniu. Generalnie kulturą w Polsce zarządzają osoby zazwyczaj pozbawione merytorycznych kompetencji i/lub niemające strategicznej niezależności instytucjonalnej. Ponadto mamy w Polsce system naczyń niepołączonych. W edukacji, w kulturze, w każdej innej sferze.
Nawet jeśli pojawiają się postulaty, by próbować niektóre z tych naczyń połączyć, to odbywa się to w tak kuriozalnej formie, jak mamy do czynienia w przypadku scalenia naczyń medialnych w jedno oręże walki propagandowej.
Zupełnie nie mam pojęcia, czy to w ogóle można zmienić. Nie wiem. Chyba trzeba zaakceptować fakt, że w takiej zdefragmentowanej rzeczywistości niepołączonych ze sobą elementów będziemy funkcjonować stale.
MK: Patrzymy na kulturę w jej romantycznym sztafażu – że to pojedynczy twórcy, nie dojadający, ale i tak tworzący arcydzieła. I to chyba wszystkim się podoba.
TK: Na pewno jest to wygodne dla osób, które powołane są na różnych stanowiskach do tego, by nie przeszkadzać. Nie mówię pomagać, ale przynajmniej nie przeszkadzać tym potencjalnym geniuszom w tworzeniu arcydzieł. Chciałbym jednak jednocześnie, by to się zmieniło. By spojrzenie na kulturę w większym stopniu uwzględniało rzeczywiste, a nie wyobrażone jej problemy.