Królowa elfów
Opublikowano:
28 listopada 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Po piętnastu latach małżeństwa rozmowy wyglądają tak, że ja mówię, że chciałabym sobie znaleźć jakąś grupę rekonstrukcyjną i wziąć udział w bitwie pod Grunwaldem (1410, pamiętamy!). Związać sobie włosy jak Lagertha, żona Ragnara i toporkiem (toporek 793, pamiętamy!) albo chociaż mieczem w gąbkowej otulinie, i tnąc nim, mówić po elficku.
Mąż upewnia się, czy na pewno po elficku, ja się upieram, że owszem i że może zamiast Grunwaldu zrobić rzeź Pragi (1794, również pamiętamy!, chociaż z Pragi pochodząc, wolelibyśmy zapomnieć). – Też po elficku? – pyta jeszcze raz mąż. – Po elficku, koniecznie – odpowiadam. Po piętnastu latach małżeństwa mąż podsumowuje: – Jestem pewien, że ci się uda.
Wiedźmin jest mi znany raczej ze słyszenia: słyszałam o książce, słyszałam o grze, słyszałam, że w Hollywood ma go grać Ashton Kutcher, wydaje mi się, bo nie jestem do końca pewna, że u nas grał go jeden chirurg z „Na dobre i na złe”. Wizualnie zaś kojarzę go głównie z tego memu.
Dobra, powiedzmy szczerze, że sama gra słów w podpisie jest umiarkowanie subtelna i trochę tylko zabawna, i wcale nie wiem, czy z Wiedźminem oryginalnie związana, jednak zupełnie rozbrajające jest, gdy z pozycji kobiety, która niejednokrotnie przeszła przez trakt porodowy bynajmniej nie z powodu interwencji Ducha Świętego, patrzę, jak ten językowy żart tłumaczą sobie nawzajem gimnazjaliści.
„O co chodzi z tym kawałem, bo nie czaję?”, pyta dwunastolatek trzynastolatka na służącym do zadawania tego typu portalu. „Ale czego nie czaisz?”, denerwuje się trzynastolatek. „Przecież to łatwe, ona mu dała”. „Ale co mu dała?”. „No, dała mu”.
Musi minąć dobre kilka godzin, aż na portalu pojawi się wpis trzynastolatka, który najwyraźniej zrozumiał, że w życiu jeszcze nieraz będzie musiał wyjaśniać gówniarzom „facts of life” o treści: „Odpowiedź może być potraktowana jako przechwałka o treści seksualnej”.
Wszyscy milkną na kolejne kilka godzin, po czym do akcji wkracza inny nastolatek, który na inicjujące wątek pytanie odpisuje: „No, że mu dała” i cała szopka zaczyna się od nowa. Uwielbiam.
W ogóle uwielbiam nieporozumienia językowe, gdy są kołem zamachowym historii – uważam, że niszowy dokument Grupy Filmowej Darwin z cyklu „Wielkie konflikty” będący odważną rewizją obowiązującej wiedzy o genezie bitwy pod Grunwaldem, trafia w sedno.
Za największym średniowiecznym zwycięstwem połączonych armii polskiej i litewskiej stoi znajomość niemieckiego na poziomie, który w CV określa się komunikatywnym – czyli żadna. Miecze były pokojowym prezentem, tylko zabrakło tłumacza.
To zresztą znana sytuacja, że gdy brakuje kogoś, kto przetłumaczy, giną ludzie, a czasem i narody, zwłaszcza te mniejsze albo już po gwarancji. Osobistą moją historię również niejednokrotnie popychały do przodu przejęzyczenia i przesłyszenia: onegdaj zupełnie nie mogłam zrozumieć zranionego wyrazu w oczach moich dzieci, gdy przez panujący w samochodzie hałas wykrzyczałam, tknięta nagłą potrzebą zajęcia stanowiska, że nienawidzę faszyzmu. Dopiero na MOP Wiśniowa Góra, gdzie stanęliśmy zupełnie nie wiem po co, bo to miejsce ma fatalną energię i jeszcze do tego tablicę udowadniającą w szeregu niewyraźnych zdjęć, że Łódzkie jest najpiękniejsze, dowiedziałam się, co tak raniącego usłyszały dzieci.
„Nienawidzę waszych słów”, miałam według nich powiedzieć. Akurat nam ten klincz komunikacyjny wyszedł na dobre, bo na przeprosiny uruchomiłam język ciała i przytulaskom nie było końca, jak również całuskom. Tylko musieliśmy iść z tym za budynek waterklozetu, bo jednak dzieci już duże i przy ludziach dotykać się nie pozwalają.
Skądinąd w dziedzinie etyki i praktyki seksualnej bardzo łatwo o nieporozumienia, gdy kolejne pokolenia użytkowników wołają o poszerzenie aparatu pojęciowego, a jedyne, na co stać reformatorów, to zdjęcie odium wulgarności z wyrazów do tej pory uznanych za nieco zbyt mocne w codziennym użyciu. A dokładniej – z jednego słowa. Tego na „c”.
Samo „dawanie” i „branie”, spolaryzowane od czasów chyba Fredry, staje się bezwartościowe w opisywaniu sytuacji i wynikających z niej napięć czy też, mówiąc językiem fizyki, przebiegunowuje się.
Kobiety aktywniej dają, mężczyźni pasywniej biorą, na gruncie językowym kupy się to po prostu nie trzyma, choć istota rzeczy jest oczywiście super ekstra.
Ale są sieroty po Norwidzie (jak ja), u których niemożność odpowiedniego dania rzeczy słowa sprawia, że wszystko opada w dół.
Czasem zaś, wiecie, miewam jak ta królowa elfów z memu. Gdy nieuważnie płacę w kerfie za kolorowy blok techniczny i piwo Kasztelan, i nie dosłyszę, czy kasjer prosił o końcówkę, a przecież chętnie daję, i pytam: „Przepraszam, chciał pan czegoś ode mnie?”, a on „Czego ja mógłbym chcieć”, odpowiada. Wychodzę wówczas ze sklepu, nie dając końcówki i czuję się jak Galadriela, która właśnie wrzuciła Froda do Góry Przeznaczenia, a jemu jest ganc egal.
CZYTAJ TAKŻE: Nie ogarniam planu tego kina
JUSTYNA BARGIELSKA – ur. 7 lipca 1977 r., poetka i prozaiczka. Autorka tomów poetyckich i książek prozatorskich. Jej prozatorskim debiutem były „Obsoletki” (Wydawnictwo Czarne, 2010), za które otrzymała nominację do Paszportów „Polityki”. „Małe lisy” (2013), drugi tom prozatorski został nominowany do Nagrody Literackiej Nike. W 2016 r. nakładem Wydawnictwa Wolno ukazał się picture book „Obie”, poświęcony macierzyństwu i byciu dzieckiem, do którego Bargielska stworzyła prozatorski tekst, a Iwona Chmielewska obrazy. Ostatnio opublikowała zbiór opowiadań dla dzieci „Siedem przygód Rozalii Grozy” (2017). Mieszka w Warszawie.