Ludzie z aplikacji
Opublikowano:
28 marca 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Zapowiedź spektaklu interaktywnego może budzić w widzach niepokój. Nie wiadomo, co kryć się będzie pod hasłem „uczestnictwo w przedstawieniu”. Czy aktorzy będą widzów zaczepiać? Każą nam coś robić? Postawią nas w niekomfortowej sytuacji? Będą krzyczeć albo dotykać?
Uczestniczyć aktywnie
Takie praktyki „aktywnego uczestnictwa” (termin nieco mylący, ale niech tam), niegdyś przynależne do awangardowego teatru, obecnie na dobre zadomowiły się także w teatrach dramatyczno-repertuarowych. Moim pierwszym doświadczeniem z tego rodzaju przedstawieniem było nowojorskie „Blue Men” w wykonaniu Blue Men Group.
Działo się to na początku lat 90. ubiegłego wieku, zanim spektakl ten stał się „formatem” granym dosłownie na całym globie. (Wielkopolskim akcentem tego zjawiska była obecność przez kilkanaście lat w berlińskiej obsadzie spektaklu Kuby Pierzchalskiego – aktora Teatru Biuro Podróży). Przy wejściu do małego, zaniedbanego off-off- broadwayowskiego teatru trzeba było zadeklarować, w jakim stopniu chce się wchodzić w interakcje, czy ma to być wersja soft, czy hard. Od wyboru opcji zależał kolor opaski, jaką przed wejściem na salę zakładano na ramię.
Wspomnienie wieczoru sprzed trzydziestu lat wróciło do mnie błyskiem déjà vu w Teatrze Polskim w Poznaniu przy okazji prezentacji spektaklu „Delivery Heroes. Bohaterowie na wynos” w reżyserii Konrada Marka Cichonia. Przy wejściu zamiast do szatni panie bileterki odsyłały do stolika, przy którym można było pobrać… telefony. Było to tak niecodzienne, że w pierwszym momencie zrozumiałam, że tam widzowie mają oddawać własne telefony.
Okazało się, że posiadanie teatralnego telefonu ze spektaklową aplikacją jest jedną z proponowanych form uczestnictwa w przedstawieniu. Ten, kto zdecydował się na użycie telefonu, musiał wykonać jakieś proste zadanie (z emocji natychmiast zapomniałam jakie), zadeklarować się jako „klient” bądź „kurier” i dopiero wtedy „system” przydzielał miejsce (ci, którzy przyszli w towarzystwie i zależało im, by siedzieć obok siebie, mogli dostać numery miejsc zamiast telefonu). To pozostawienie widzom wyboru, jak chcą uczestniczyć, odebrałam bardzo dobrze. Nie znoszę, kiedy pod pozorem „interakcji” aktorzy próbują realizować władzę, jaką daje im uprzywilejowana pozycja w świecie spektaklowym.
Góry i doły
Scena w Malarni przyjęła kształt, jakiego nie pamiętam z wcześniejszych przedstawień. Z trzech stron znajduje się galeryjka. Część wzdłuż dłuższej ściany stanowi podniesioną scenę. Przy dwóch przeciwległych ścianach siedzą widzowie, patrząc na scenę z ptasiej perspektywy. Scenograf (choć wolałabym go nazwać architektem przestrzeni teatralnej) Bartosz Gorockiewicz, używając takiego układu, bardzo wzmocnił przesłanie spektaklu.
Górna scena należy wyłącznie do uprzywilejowanych, o których za chwilę. Cała reszta postaci korzysta z przestrzeni na parterze, tam rozgrywa się większość akcji, a my – widzowie patrzymy na nich „z góry”. Ta perspektywa nie oznacza wyłącznie miejsca naszej obserwacji, ale też jest wyrazem relacji, jaki twórcy spektaklu zaplanowali dla widzów-klientów i aktorów-kurierów. To nasze „z góry” ma określać nasz stosunek do tych, co niżej, na dole. Dlatego scena górna należy do trojga postaci, tych, które ustalają reguły życio-gry kurierów: Matki Odwagi (Barbara Krasińska) – szefowej przedsiębiorstwa, dla którego pracują dostawcy, oraz Prezentera (Piotr Dąbrowski) i Prezenterki (Kornelia Trawkowska), którzy ich pracę chcą zamienić w widowisko i równocześnie współzawodnictwo niczym u przodowników pracy socjalistycznej.
Kurierzy podchodzą pod górną scenę po schodach, ale nie stają na niej jako użytkownicy, tak jakby zatrzymywała ich jakaś niewidzialna bariera, bądź też – gdy chcą skrócić dystans do tych, co na górze – podstawiając mobilną platformę à la schody smoleńskie. Przebiegają przez nią w scenach ukazujących pracę w ciągłym ruchu, kiedy swoimi działaniami zagospodarowują całą przestrzeń.
Ktoś, kto spodziewałby się, że od pierwszej sceny będziemy mieć do czynienia z przedstawieniem jasno ustalającym opozycje dobrzy wyzyskiwani – źli wyzyskujący, może się początkowo rozczarować, ponieważ pierwsze sceny przypominają bardziej niż spektakl zaangażowany fabułę amerykańskiego filmu z lat 70. ubiegłego wieku – „Myjnia samochodowa”. Niby widzimy, że mamy do czynienia z grupą marginalizowaną (w filmie byli to czarnoskórzy Amerykanie), ale to, co im się przydarza, wywołuje raczej śmiech. Wkrótce jednak „Myjnia…” przechodzi w „Czyż nie dobija się koni” Sydneya Pollacka (na polskich scenach ten tytuł pojawił się w latach 90. XX wieku, co wydaje się dość znaczące). Kurierzy zostają wciągnięci w rywalizację, od której nie ma ucieczki.
Take away!
Bohaterem spektaklu jest zbiorowość dostawców rozwożących żywność. Zgodnie z danymi przywołanymi w spektaklu (a powstawał on przy wsparciu socjologów) 90% Polaków korzysta z ich usług, czyli jest duża szansa, że wśród widzów znajdują się ich faktyczni klienci, którzy będą mogli skonfrontować się z wersją świata tych, którzy – choć widoczni – są dla nas niewidzialni. Wraz z biegiem akcji wyłania się bowiem naczelna teza spektaklu, iż to właśnie kurierzy są współczesnymi „untouchables”.
W tym miejscu słowa uznania należą się Andrzejowi Błażewiczowi – dramaturgowi „Delivery Heros”, za sposób budowaniu narracji, dzięki której spektakl nie zamienia się w zaangażowany produkcyjniak, tylko precyzyjnie skonstruowaną pułapkę na widza. Bohater, to prawda, jest zbiorowy, lecz złożony z wyraziście zarysowanych postaci. Jest Mateusz (Mariusz Adamski), aktor publicznego teatru, który w ten sposób dorabia do pensji. Jest Jesus (Alan Al-Murtatha) – Polak z Podlasia o hiszpańskich korzeniach, który ceni sobie, że sam może decydować o rytmie swojej pracy. Billy (Adrian Delikta) to mówiący po angielsku, ciemnoskóry zagraniczny student, który w ten sposób zarabia na utrzymanie. Jest ukraińsko-polska para: Anton (Denis Kudijenko) i Natalia (Maria Kuśmierska). Jaśmina (Aleksandra Samelczak) to wielbicielka Japonii będąca w związku z dyspozytorką Renią (Monika Roszak).
Kiedy wchodzimy na salę, wszystkie te postacie przechadzają się, prowadzą small talks, tworząc wrażenie, że wchodzimy w jakąś naturalną, zastaną sytuację. Relacje między nimi zarysowane są kilkoma drobnymi słowami, gestami, które pozwalają wyraźnie opowiedzieć o ich postaciach. To, że najpierw poznajemy ich w wersji niemal komediowej, pozwala nam polubić bohaterów i obśmiać – z większą lub mniejszą sympatią – ich zachowania. Lecz to, z czego się początkowo śmiejemy, wraz z biegiem spektaklu odkrywa swoje nieśmieszne oblicze.
Początek spektaklu to złość: Antona, że zablokowano mu aplikację, dzięki której może pracować; Mateusza, że popsuł mu się rower. Obaj dają wyraz tej emocji w sposób bardzo widowiskowy i odreagowują na tych, którzy akurat znaleźli się obok nich. Nawet na propozycje pomocy reagują agresją. Okazuje się z czasem, że dla wszystkich postaci, poza tymi mającymi swoje korzenie w innych kręgach kulturowych niż wschodnioeuropejski, agresja jest podstawową emocją, czy to w kontaktach z innymi ludźmi wykonującymi ten sam zawód, czy to w kontaktach z klientami, czy w relacjach uczuciowych.
Szczególnie sceny dotyczące tych ostatnich pokazują, jak bardzo nie umiemy rozmawiać inaczej, niż prąc do konfliktu nawet z bliskimi nam osobami. Rozmowa między Renią i Jaśminą, której początek ma postać wyrażanej przez kurierkę troski o samopoczucie partnerki, zamienia się w awanturę. Renia propozycję wakacji, które chce sfinansować Jaśmina, odbiera jako wyraz wywyższania się i protekcjonalizmu. Po chwili już obie na siebie krzyczą. Podobnie jest z Antonem i Nastką, która kieruje rozmową w ten sposób, by wszystkie wypowiedzi swojego chłopaka interpretować jako przejawy przemocy.
To właśnie wydaje mi się w tym spektaklu może nie tyle odkrywcze, co ciekawe ze względu na zmianę perspektywy patrzenia na wyzysk. To nie dziki kapitalizm czy liberalizm produkują wyzysk i poniżenie, ale właśnie pełna agresji postawa wobec innych, nie tylko stojących niżej na społecznej drabinie (co zdaje się sugerować przedstawienie relacji na linii kurier – klient), ale generalnie wobec wszystkich dookoła. Właśnie to polskie, arcypolskie jest najbardziej przejmujące w tym przedstawieniu.
Warto także zwrócić uwagę na trzy odmienne style gry prezentowane w przedstawieniu. Aktorzy grający kurierów, a także Mandar Purandare jako Hindus – właściciel kebabiarni, są bardzo potoczni, prywatni, niemal nonszalanccy w swojej grze. Natomiast Jakub Papuga, jako uniwersalny klient, który zawsze okazuje się być wrzeszczącym chamem, jest niemal farsowy w przerysowywaniu swoich postaci, być może dlatego, że to właśnie w nich mają przejrzeć się widzowie.
Mamy śmiać się z nich, bo tylko wtedy możemy oglądać przedstawienie bez poczucia irytacji, że ktoś nam z całą powagą mówi, jak się zachowujemy. Równie przerysowanie poprowadzone są postacie Matki Odwagi i prezenterów, choć w ich przypadku owo przerysowanie idzie w stronę groźnej groteski. W przypadku całej obsady należy docenić bardzo adekwatny dobór środków wyrazu, pozwalający precyzyjnie zarysować różnice między odrębnymi światami, w jakich żyją poszczególne kategorie bohaterów.
Apka
Kolejnym elementem bardzo dobrze funkcjonującym w spektaklu było uczestnictwo w nim poprzez aplikację stworzoną przez czterech poznańskich maturzystów. Wartość użycia aplikacji wcale nie polegała na tym, iż można było „włączyć się” w spektakl, lecz na tym, iż stawiała pod znakiem zapytania to, na ile możemy wierzyć w to, co ta aplikacja nam przekazuje.
Widzowie na początku mogli po prostu wypisywać komentarze na czacie. Część z nich była potem wyświetlana na ekranie, co w tej chwili nie jest już niczym nowatorskim w teatrze. Aplikacja służyła widzom także do głosowań. Mieliśmy wybrać, na jakie przeszkody natrafią kurierzy (na pierwszym miejscu znalazły się remonty dróg, co w Poznaniu nie jest obecnie szokującym wyborem), czy ocenić stand-up każdego z nich.
Aplikacja odbierała nasze odpowiedzi, a potem wyświetlała wyniki na ekranach. Tu pojawia się pytanie: czy były to rzeczywiste wyniki naszych wyborów, czy raczej stałe elementy pozwalające najpierw wytworzyć w widzu poczucie sprawstwa i wspólnoty (owe niemające końca remonty centrum Poznania, przez które trzeba było się przedrzeć, idąc do Teatru Polskiego)?
Manipulacyjny charakter aplikacji jeszcze wyraziściej ujawnił się przy drugim głosowaniu, które wygrał Mateusz. Natychmiast potem został wezwany przed oblicze Matki Odwagi, która drastycznie obniżyła mu punktację i nałożyła kary finansowe za mniej lub bardziej rzeczywiste przewinienia. W ten sposób bardzo sprawnie ukazano błyskawiczną drogę od euforii do wściekłości, ze szczytu na dno.
Czy rzeczywiście Mateusz wygrał głosowanie, czy raczej to nam pokazano, by móc potem pokazać scenę upadku? Czy może nasze głosowanie było realne i w innych spektaklach scena z Wielką Matką będzie grana przez innego aktora? To byłoby bardzo ciekawe.
Kolejna premiera Teatru Polskiego to znakomicie skonstruowany, świetnie zagrany, mądry spektakl o świecie, w jakim żyjemy (nawet jeśli nie jesteśmy dostawcami jedzenia). Energią i zaangażowaniem przypominał mi spektakle polskich teatrów alternatywnych z czasów przełomu. W moim prywatnym języku jest to wielki komplement.
Mam ewentualnie tylko jedną uwagę dotyczącą finału, kiedy prezenterzy mówią wprost, że to my jesteśmy tymi, którzy wyzyskują, szukając „darmowych dostaw” czy nie zastanawiając się, ile pieniędzy trafi do kuriera od „dostawy za 8 złotych”. Wydaje mi się, że finał ten wybrzmiałby mocniej, gdyby owa kwesta była jak policzek wymierzony z zaskoczenia. Twórcy zdecydowali się – niepotrzebnie moim zdaniem – wzmocnić jej wymowę, dodając groźną muzykę. Zaufajcie widzowi – tak precyzyjnie prowadziliście go przez całą opowieść, że zrozumie, iż śmiał się sam z siebie.