Moja Malta
Opublikowano:
17 czerwca 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
W lipcu 1989 roku przyjechałam do Poznania na egzaminy wstępne na studia. Była niedziela, popołudnie. Szłam pustymi ulicami z dworca kolejowego do centrum. Świeciło słońce, było ciepło.
Zameldowałam się w hotelu i chciałam coś zjeść. Niestety kuchnia hotelowa już była zamknięta. Wyszłam do miasta i szukałam jakiegokolwiek otwartego lokalu. Nic nie znalazłam. Ulice w centrum, choć to niedzielne popołudnie, były puste. Robiło się późno. W desperacji wróciłam na dworzec, ale i tam nie znalazłam niczego otwartego. Restauracja miała dwugodzinną przerwę na sprzątanie. Zadzwoniłam do mojej poznańskiej koleżanki o radę i pomoc. Blanka ciężko westchnęła i powiedziała:
„Wracaj do hotelu, zaraz przywiozę ci kanapki.”
Kurtyna.
Festiwal Teatralny „Malta” – po raz pierwszy
Takiego Poznania już nie ma – o każdej porze dnia i nocy ulice w centrum są pełne, działają knajpy. A niemały wkład w zmianę klimatu miasta miało pojawienie się na początku tzw. okresu transformacji Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Malta”.
W 1991 roku pierwszy festiwal był jeszcze dość skromną imprezą. Wystąpiło na nim sześć zespołów z ośmioma spektaklami. Tylko dwa z nich grane były nad jeziorem Malta, przy świeżo oddanym do użytku Torze Regatowym Malta. Reszta odbywała się w centrum Poznania, głównie w okolicach Teatru Polskiego.
Gdyby pogoda okazała się niesprzyjająca wszystkie spektakle miały zostać przeniesione do wnętrza Teatru Polskiego bądź obiektów sportowych POSiR-u.
Nie była to jeszcze „wielka Malta”. Pamiętam, że znałam osobiście lub z widzenia wszystkie osoby podążające przez Stare Miasto za „Albatrosami” Teatro Tascabile. Było nas bardziej kilkanaście, niż kilkadziesiąt osób, a i tak przechodnie na ulicach patrzyli na spektakl uliczny i jego obserwatorów z dużą podejrzliwością.
Dwa lata od przełomu ludzie nadal nie czuli się pewnie na ulicy, na której „coś się działo”, bo nie wiedzieli, jak zareagują na to – niedawno przemianowane z milicji na policję – siły porządkowe.
W pierwszym katalogu, redagowanym przez dyrektora organizacyjnego Michała Merczyńskiego (dyrektorem artystycznym był ówczesny dyrektor Teatru Polskiego Grzegorz Mrówczyński) znajdują się podziękowania dla „Pani Darii Anfelli i Teatru Ósmego Dnia za pomoc w zaproszeniu zespołów włoskich”, które wtedy stanowiły niemal całość „międzynarodowości” festiwalu.
Ten pierwszy festiwal był jeszcze bardziej środowiskową, niż masową imprezą. Dawał szansę na obejrzenie takiego rodzaju teatru, jakiego w Poznaniu, zbyt wiele nie było. Teatru, który wchodził w przestrzeń publiczną tylko po to, by stworzyć okazję do chwili uśmiechu, pobycia razem i poczucia się na ulicy – w przestrzeni dotąd kojarzonej z wystąpieniami oficjalnej władzy (lub przy szczególnych okazjach kościoła katolickiego) – jak u siebie.
W tym obszarze wpływu festiwalu na zmianę klimatu miasta nie można przecenić. Choć w tamtym czasie nie wydawało się to jeszcze oczywiste.
I po raz drugi
Drugi festiwal był już bardziej różnorodnie międzynarodowy: pojawiły się zespoły nie tylko z Włoch, ale także z Francji i Holandii.
Dla mnie jednak najważniejszym wydarzeniem okazała się premiera pierwszego ulicznego przedstawienia przygotowanego przez Teatr Biuro Podróży – wtedy jeszcze studentów, którzy pierwsze kroki w performansach ulicznych stawiali, tworząc angażujące akcje zawsze powiązane z tym, co aktualnie działo się w Polsce i Poznaniu.
„Giordano” był ich pierwszym pełnym spektaklem ulicznym. I to jakim!
Trudno powiedzieć, że koledzy z Biura wzorowali się w swoich spektaklach na zagranicznych zespołach – wielu ich wtedy jeszcze zobaczyć nie można było. A jednak stworzyli absolutnie profesjonalne widowisko będące najwyższej klasy teatrem ulicznym, mówiącym językiem znaku, gestu, koloru, bardzo czytelnym lecz nie łopatologicznym, korzystającym z tradycyjnych atrybutów teatru w otwartej przestrzeni: szczudeł, ognia, wody.
Pamiętam przerażającego inkwizytora w wykonaniu Pawła Szkotaka oraz niemal nieziemskiego w swojej zaangażowanej grze śp. Andrzeja Rzepeckiego.
„Malta” zrodziła Biuro Podróży jako teatr uliczny. W kolejnych latach, dzięki festiwalowi debiutowały następne poznańskie zespoły, uprawiające teatr na ulicy, na przykład Porywacze Ciał czy Strefa Ciszy, która swój pierwszy występ zorganizowała całkowicie po partyzancku. Po prostu w terminie festiwalu Adam Ziajski i koledzy pojawili się na Starym Rynku, gdzie zagrali „Judasze”, wykorzystując do spektaklu autentyczne pary nowożeńców, które akurat brały ślub w Wadze.
W program festiwalu zostali wciągnięci po tej pierwszej akcji, jako jedyny zespół występujący w nurcie „off-off-Malta”. Współpracowałam już wtedy z festiwalem i pamiętam, że to zainteresowanie dziennikarzy niejako wymusiło na biurze prasowym błyskawiczne stworzenie ulotek informujących, co to takiego ta bardzo hałaśliwa i głośna Strefa Ciszy, dokładanych do informatora o „Malcie-Off”.
„Malta” nad Maltą
Aż do 1994 „Malta” wyprawiała się nad Maltę okazjonalnie. Trochę z tego powodu, że był to teren, który nie do końca istniał w mentalnej mapie miasta. Można powiedzieć, że ciągle był terra incognita. Nie było jeszcze całej tej struktury wypoczynkowo-kulinarnej, kiepsko dojeżdżały w pobliże jeziora autobusy.
Po wieczornych spektaklach tłumy ludzi przemieszczały się od Mety do ulicy Jana Pawła II lub ronda Śródka, by dostać się do jakiejś cywilizacji: oświetlonych ulic i komunikacji miejskiej.
Na szczęście ZTM zaczął podstawiać po spektaklach specjalne autobusy zabierające widzów do miasta. A tych zaczęło się robić coraz więcej.
„Malta” stała się masową imprezą, na spektaklach pojawiało się kilka, kilkanaście tysięcy osób. I takie mrowie przychodziło naprawdę dla festiwalu, dla teatru. Nawet ci, którzy starali się trzymać na obrzeżach tłumu, w każdej chwili znienacka mogli znaleźć się w centrum akcji.
Zaczęły pojawiać się na festiwalu wspaniałe, szalone francuskie zespoły jak Gènèrik Vapeur, Turbo Cacahuette, Royal de Luxe, których spektakle uwielbiałam za nieokiełznany anarchizm i gigantyczne poczucie humoru.
Cudowny Footsbarn grający „Romea i Julię” w wielkim namiocie. Po wariacku straceńczy Els Comediatns (to katalońskie zespoły nauczyły mnie, że Katalonia to nie to samo, co Hiszpania, co z kolei bardzo ułatwiało mi kontakty z ludźmi, kiedy byłam w Katalonii). Spotkanie z legendą teatru kontrkulturowego Judith Maliną i The Living Theatre.
Dziewczyny z „Malty”
„Malta” to dla mnie także możliwość pracy ze wspaniałymi dziewczynami (wtedy z całą pewnością można nas było tak nazywać), które przez cały rok zajmowały się z poświęceniem festiwalem i które ogarniały całe to szaleństwo organizacji: z Renią, Olgierdą, Bożeną, Magdą, Pepką, Izą, Karenką… Wtedy festiwal nie był jeszcze dobrze osadzoną instytucją, działania organizacyjne miały posmak improwizacyjnej partyzantki. Trzeba było zdobywać wiedzę na żywo, ucząc się „know how” w działaniu. Praca w dobrze rozumiejącej się, zgranej, babskiej ekipie, była bardzo fajnym doświadczeniem.
Wszystkie one nadal działają w poznańskiej kulturze. Żadna z nich nie współpracuje już z „Maltą”, ich nazwiska nie pojawiały się w żadnych okolicznościowych wydawnictwach, kształtujących historię z perspektywy „teraz”.
Te wszystkie przeżycia zawdzięczam „Malcie”. Tydzień festiwalowy był jednym wielkim świętem, do domu wracało się późno w nocy, by przespać się parę godzin i znów wracać do miasta, do teatru. Kolejne festiwale były forsownym fizycznym doświadczeniem. Przygotowywałam się na nie jak na wyprawę: do torby odzież na różną pogodę, koniecznie peleryna przeciwdeszczowa, wygodne buty, coś nieprzemakalnego, na czym można usiąść, picie i jedzenie.
Ogromna ilość wydatkowanej energii, ale też niesamowita energia czerpana z tego, co się wokół działo.
Z teatru, z ludzi, którzy nagle zaczynali być dla siebie mili, ze spotkań ze znajomymi, z poczucia, że uczestniczy się w czymś niesamowitym.
Korzenie „Malty” to teatr uliczny, teatr plenerowy. Zawsze jednak teatr – mądry, dobrze zrobiony, przynoszący zabawę i refleksje. To nie były popisy buskerów, akrobatów czy żonglerów.
To były spektakle, w jakich czasem korzystano z tych środków, ale nie w funkcji popisu sprawności, tylko jako elementu budowania teatralnych metafor, jak np. wtedy, gdy w spektaklu Cirque Baroque Kandyd szedł bardzo ostrożnie po linie rozpiętej nad sceną. Nie było wątpliwości, iż wybrał on w ten sposób swoją drogę życia, po której zrazu niepewnie kroczył.
Tegoroczna „Malta”
Do tych wspomnień o „mojej Malcie” sprowokowały mnie teksty zapowiadające tegoroczną edycję. Ten programowy, podpisany przez Michała Merczyńskiego i Dorotę Semenowicz, którzy tłumaczą hasło festiwalu oraz ten, który otrzymałam w newsletterze:
„’Powrót na ziemię’ jest również powrotem do korzeni Malty – do lat 90. XX w., gdy po dekadach komunizmu wolność odżywała i nabierała nowych znaczeń. Maltańskie projekty, pokazywane najpierw nad Jeziorem Maltańskim, a później na ulicach, placach, skwerach całego miasta, były dostępne dla każdego widza, który chciał stać się częścią wspólnoty”.
„Wracamy do korzeni – będzie kolorowo i nostalgicznie: na Maltę powrócą siedzenie na trawie, piknikowanie, a także żonglerka, pantomima, klaunada i akrobacje. Mamy poczucie, że pandemia na nowo wyzwoliła potrzebę wspólnego świętowania i celebrowania bycia razem. Z wirtualnych przestrzeni ostatnich miesięcy powróćmy zatem na ziemię, odzyskajmy grunt pod nogami.”
Mogłabym zakończyć ten tekst fragmentami pewnej bardzo znanej piosenki, której refren przypomniał mi się w związku z hasłem festiwalu. Początek na bardzo nostalgiczną nutę:
„When I was younger so much younger than today”, potem trochę o współczesności: „And now my life has changed in oh so many ways”, by zakończyć wezwaniem „Help me get my feet back on the ground”.
„Moja Malta”…
Pamięć to bardzo niepewna sprawa. Czasem działa jak Ministerstwo Prawdy. Na szczęście istnieją jeszcze archiwa, choćby w postaci katalogów festiwalu.