Na dobry początek
Opublikowano:
6 lutego 2025
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Dużo się działo w Akademii Muzycznej, ale też w Orkiestrze Amadeus oraz w innych miejscach.
Różnorodność w Akademii
W styczniu spędziłem sporo czasu w Akademii Muzycznej, a chciałbym nawet jeszcze więcej, tylko że nie dowiedziałem się o zmianie godziny rozpoczęcia jednego z koncertów. W ten sposób przegapiłem utwory między innymi Miłosza Kędry czy Pawła Sieka prezentowane w ramach międzyuczelnianego koncertu wieńczącego XIII Ogólnopolską Studencko-Doktorancką Konferencję Naukową Neofonia 2025, której hasłem przewodnim były (nie)dopowiedzenia w muzyce. Tym sposobem ulokowałem się zdecydowanie po stronie niedopowiedzeń, ale zaletą tego, że usłyszałem jedynie trzy utwory, było to, że wszystkie mi się podobały, tym bardziej że każdy był dłuższy, niż zapowiadano. Paweł Opalczewski z Poznania wykonał swoją „Mikro Fantazję” na gitarę akustyczną i live electronics, która chwilami kojarzyła mi się z Johnem Faheyem (to duży komplement). Szymon Wieczorek z Akademii Muzycznej w Gdańsku poważnie podszedł do zagadnienia hałasu w swoim „Noisewraith II” i ani się nie spieszył z nabudowywaniem masy dźwięku, ani nie przeciągał. Ciekawy pomysł miał kolejny reprezentant naszego miasta, Adam Knychaus, który przedstawił formę słowno-muzyczną, ale niestety narrator niezbyt pasował do warstwy instrumentalnej. Chyba że taka była koncepcja?
Dwóch z wymienionych kompozytorów pojawiło się także kilka dni później na koncercie będącym swoistym przeglądem tego, co ciekawego dzieje się na naszej akademii. W większości były to prawykonania, a mało jest równie ekscytujących rzeczy jak bycie świadkiem pierwszej interpretacji. Knychaus ponownie sięgnął po nietypową formę, dającą się może ująć jako kontynuacja dokonań teatru muzycznego, który wymaga od osoby grającej nie tylko umiejętności muzycznych. W „Epizodzie z życia artysty” altowiolistka Iga Nowakowska zmaga się z wewnętrznymi i zewnętrznymi demonami, spotyka to zapewne wielu młodych artystów. Muszę przyznać, że cieszę się, iż w tym wykonaniu nie było zespołu performerów towarzyszących instrumentalistce, a ich głosy dochodziły z głośników, bo pogłębiło to jedynie jej przejmującą samotność. Opalczewski też przedstawił utwór jakoś podobny do „Mikro Fantazji”, w „Anomalie” wzbogacając materię muzyczną o tzw. taśmę, czyli dźwięki uprzednio przygotowane. I ponownie była to rzecz niezwykle ciekawa. W pamięć zapadły mi też „Shadow” Jingjing Xie i „Power” Shuwen Cai, oba bardzo solidne, opowiedziane pewnym i pełnym głosem, tak że miało się wrażenie, że muzycy grają po coś.
Po tym wydarzeniu udałem się do innej części gmachu, gdzie już do recitalu przygotowywał się Miłosz Pękala, który przyjechał do Poznania poprowadzić kurs dla perkusistów.
Zaczęło się od robiącego olbrzymie wrażenie „Bad Touch” Caseya Cangelosiego, potem były dwa utwory samego Pękali, powabna „Eleven Hand Samba”, znów dwa utwory Pękali i mocny „Temezcal” Javiera Alvareza. Warto dodać, że większość była dziełami audiowizualnymi i z elektroniką, które unaoczniały niemałe obycie artysty z nowymi mediami, co nadal nie jest taką oczywistością, ale nawet te, które były pozbawione komponentu wizualnego, zupełnie dobrze się broniły w takim towarzystwie. Godne pochwały jest też stworzenie swobodnej atmosfery przez Pękalę, który w swoich zapowiedziach często zwracał się bezpośrednio to osób uczestniczących w kursie.
Na Akademię wróciłem znów po kilku dniach, tym razem na wieczór z cyklu „Arcydzieła kameralistyki”, gdzie usłyszeliśmy kompozycje Michaela Haydna, Johannesa Brahmsa i Antonína Dvořáka. A konkretnie ich pierwsze części, przez co koncert zbliżył się do dziewiętnastowiecznej formuły potpourri, choć tu wszystkie utwory były oddzielone od siebie zapowiedziami. „Divertimento Es-dur” Haydna było niewątpliwie intrygujące, co świadczy o tym, że nawet ci pomniejsi kompozytorzy mogą być warci uwagi. Zarówno „Trio fortepianowe H-dur nr 1 op. 8”, a zwłaszcza „Kwartet fortepianowy c-moll op. 60 nr 3” Brahmsa były olśniewające i jakoś w mojej głowie ułożyły się jako antyteza Dvořáka, którego „Kwartet fortepianowy D-dur nr 1 op. 23” był wykonany między nimi. U Niemca czułość i efektowność, u Czecha czułostkowość i efekciarstwo, ale dla porządku trzeba dodać, że Brahms był fanem twórczości swojego czeskiego kolegi…
Po kameralistycznym poniedziałku koncert z cyklu „Środy organowe”, gdzie tym razem wystąpił Dariusz Bąkowski-Kois, prezentując jako główne danie twórczość kompletnie mi nieznanego Claude’a Balbastre’a (1724–1799) z dodatkiem równie nieznanego Gabriela Verschraegena i jedynego nazwiska w tym zestawie, które mi coś mówiło, czyli Marcela Dupré. Naprawdę przyjemnie było zanurzyć się wpierw w tych barokowych dźwiękach, a potem już w nieco nowszych. Tym bardziej pouczające przeżycie, że muzyk wszystko okrasił fajnym wprowadzeniem.
A już następnego dnia coś z zupełnie innej beczki, czyli koncert wielokanałowy, gdzie dźwięk otacza ze wszystkich stron za pośrednictwem rozstawionych na sali głośników. Zaczęło się od „Stone Age” Panayotisa Kokorasa i muszę przyznać, że po zapowiedzi o podróży do czasów prehistorycznych spodziewałem się dużo więcej. Po pierwsze, był to utwór zagoniony, za krótki, tak że gdy się skończył, pomyślałem: ojej, to już… Nie był też niestety specjalnie interesujący, jeśli chodzi o dobór brzmień i dramaturgię. O wiele lepiej wypadł „BOY” Margarete Huber, wedle intencji autorki podróż do dzieciństwa, ale bez naiwności czy słodzenia, tylko intymnie i z uwagą. Miło zaskoczył mnie też oparty na brzmieniach smyczkowych „Spatial Counterpoint” Michała Janochy, elegancki i powściągliwy, ale też dojmujący. Świetnym zwieńczeniem całego wieczoru był odwołujący się z kolei do brzmień fortepianowych „Backstage Pass” Lidii Zielińskiej.
Ostatni raz do Akademii wybrałem się na „Czwartek z muzyką dawną”, gdzie grano Johannesa Sebastiana Bacha, jego syna Carla Philippa Emanuela, Georga Philippa Telemanna i Antonia Vivaldiego oraz Jeana-Baptiste’a Lully’ego i Reinharda Keisera. Trudno tu wyróżnić jakiś jeden fragment, choć oczywiście miło było usłyszeć znane frazy koncertów JSB czy piękną wiolonczelę u jego syna, ale też w niczym nie ustępowały im oboje Vivaldiego, no i właśnie, tak można by wyliczać, ale najprościej powiedzieć, że koncert zadziałał jako całość, a to jest miarą prawdziwego sukcesu.
Wieczory z Amadeusem
Na dwa wieczory udało mi się wpaść do siedziby orkiestry Amadeus, gdzie kontynuowany był Festiwal „Wieczory z Amadeusem – Zima”. Być może już o tym wspominałem przy okazji poprzedniej edycji, ale i tak to napiszę: jakże świetnym pomysłem jest zaproszenie publiczności niejako do siebie, do sali, gdzie orkiestra ma próby, gdzie sceny nie robi się na podwyższeniu, gdzie jest się tak blisko muzyki.
No i gdzie gra się Heitora Villę-Lobosa, brazylijskiego kompozytora praktycznie u nas nieobecnego. A przedtem fajnie powiązanych Ludwiga van Beethovena i Antona Vranicky’ego (choć w jego „Kassation F-dur” nie przekonało mnie użycie kontrabasu).
To wieczór pierwszy, a kolejnym dla mnie był trzeci, gdzie grano Dvořáka (jakoś przeżyłem), czy znów w zmyślnym geście powiązanych Clarę Schumann i Felixa Mendelssohna-Bartholdy’ego, ale wydarzeniem wieczoru był „Kwartet smyczkowy na czworo skrzypiec” Grażyny Bacewicz, który fragmenty miniorkiestrowego tutti przeplatał wyrafinowanymi dialogami poszczególnych instrumentów.
Dla Rafała Zapały
Miesiąc zacząłem jednak w Pan Garze, gdzie odbył się koncert charytatywny dla Rafała Zapały, bowiem ten kompozytor i wykładowca Akademii Muzycznej walczy z białaczką. Bardzo fajnym zaskoczeniem na rozpoczęcie była Wnuczka Mróz, która zaprezentowała nieokiełznany improwizowany, ale jednak rock. Jak zwykle znakomicie zaprezentował się Organic Breath i Czarnoziem, Monster Hurricane Wihajster zaatakowali dźwiękami, ale to nie odpychało, a wręcz przyciągało.
Ciekawie wypadł też rozszerzony o elementy teatralne występ Cór Słońca. Do Pan Gara wróciłem pod koniec miesiąca, gdzie po raz pierwszy zagrały dwa tria, w których powtarzali się dwaj muzycy: Marian Mazurowski (aka Astrokot) i Marcin Haremza (znany choćby z Ugorów). Do nich w pierwszym secie dołączyła Slasia Wilczyńska (aka Soil Troth), a w drugim Paweł Doskocz. Pierwsza odsłona była może bardziej przewidywalna, ale przez to nie mniej satysfakcjonująca, bo taka transowa formuła sprawdziła się idealnie.
Co do drugiego seta, to można było mieć obawy, jak odnajdą się obok siebie dwie gitary, ale to akurat okazało się nie być problemem, miałem natomiast wrażenie, że perkusja zostawia pozostałym instrumentom zbyt mało miejsca. Nie znaczy to, że nie zdarzyły się ciekawe momenty. Co do muzyki improwizowanej, to wypada wspomnieć o jej poznańskiej ostoi, czyli cyklu „Spontaneous Live Series”, w ramach którego tym razem zagrali Benjamin Whitehill i Paolo Possidente oraz Cate Hops i Giorgio Alloatti. Ci drudzy zagrali jako pierwsi i po ich porywającym abstrakcyjnym występie duet gitary z perkusją wypadł dosyć blado, a w dodatku ciągnął się niemiłosiernie. Cóż, taki urok improwizacji!