Namiętność, szaleństwo i krzyk
Opublikowano:
3 marca 2020
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Rozmowa z drugim człowiekiem, na przykład w sklepie, na ulicy czy w barze, zawsze sprawiała mi ogromną trudność. Scena przełamuje te wszystkie bariery, wtedy mogę być całkowicie sobą – mówi Jarek Ciszewski, wokalista wielkopolskiego zespołu rockandrollowego TheEnd.
Sebastian Gabryel: „W pierwszą pełnię księżyca nowego dziesięciolecia” miała miejsce premiera waszego debiutanckiego albumu. Dlaczego tak długo musieliśmy czekać na „Seasons Out of Time”? O ile dobrze liczę, to całe siedem lat!
Jarek Ciszewski: Sprawa jest prosta – jesteśmy tak nieogarnięci, że często czas przestaje mieć dla nas znaczenie.
Mam wrażenie, jakby wskazówka zegara zatrzymała się w miejscu już dawno temu. Nadal jestem tym samym krzykliwym dzieciakiem, który muzyką pragnie zmienić świat na lepsze, nie zwracając uwagi na płynące lata. Miłość nie zna podziałów czasowych i zobacz, jaka jest piękna!
Na krążku znajduje się materiał, który powstawał od samego początku istnienia zespołu – między innymi utwór „Lemon”. Mógłbym mówić, że trwało to aż tyle czasu, bo pracowaliśmy nad coraz lepszym brzmieniem, rzemiosłem. Na pewno jest w tym sporo prawdy, ale ponieważ ponad wszystko cenię sobie szczerość, to przyznam, że trwało to siedem lat, bo jesteśmy „out of time”, nawiązując do tytuły płyty. Ale to tylko moje zdanie (śmiech).
SG: Kilka lat temu pisaliście, że gracie „bawełnianego bluesa – jako najszczerszego w przekazie”. Dziś opisujecie się jako zespół rockandrollowy. Tymczasem ja widzę w was głównie przedstawicieli szeroko pojętej muzyki psychodelicznej i progresywnej. Jak określiłbyś brzmienie TheEnd?
JC: Powiem ci, że głównym czynnikiem, jaki skłonił mnie do współpracy z chłopakami, był właśnie ten bluesowy klimat, połączony z partiami psychodelicznymi oraz rockandrollowym pazurem. Zawsze lubiłem prostą melodię i wkręcający się „groove”.
Musi być krzyk, taniec, namiętność i szaleństwo!
Od jakiegoś czasu nie jestem w stanie stwierdzić, jaki to gatunek – w sumie, to i tak nigdy nie lubiłem szufladkowania muzyki. Na pewno kompozycje są bardziej rozbudowane, ale szczerze mówiąc, tęsknię za tym prostym brzmieniem, przy którym można było szaleć bez zastanawiania się, jakiej skali użyć i jak poprawnie złamać rytm. Na pewno z tego prawdziwego rock and rolla został nam styl życia, bo nasze brzmienie – według mnie – jest jak na niego zbyt przekombinowane. Kto wie, może jeszcze uda mi się namówić chłopaków do tych trzech bluesowych akordów, bujających serduchem aż miło! (śmiech)
SG: Nie ukrywam, że bardzo ciekawi mnie proces powstawania waszej płyty. Nagrania odbywały się w Studiu S2 Polskiego Radia. Jak wyglądały sesje? I czy to rzeczywiście prawda, że „Seasons Out of Time” to pierwsza rockowa płyta, jaką kiedykolwiek zarejestrowano w tym miejscu?
JC: Wiesz, dostaliśmy cynk, że nagrywamy płytę w S2, ale jeszcze nie mieliśmy na to kasy. Mały przypał, ale co zrobić – szybka akcja! Robimy koncert, zbieramy fundusze i śmigamy do Warszawy, bo wszystko już załatwione. Koncert zagrany, jak zawsze było świetnie. Ruszamy! Cały sprzęt załadowany na przyczepkę i czego chcieć więcej. Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że mamy naprawdę mało czasu – ledwie go wystarczyło, by nagrać instrumentale. Zbliżyłem się do mikrofonu i czułem, jak presja czasu zaciska mi gardło. Grzecznie odsunąłem statyw i poszedłem na spacer, stwierdzając, że zrobię to porządnie w miejscu, w którym nie będzie mnie gonić latencja starego sprzętu w słuchawkach. Po powrocie do Poznania spakowałem swój sprzęt i wsiadłem w pociąg. Wszystkie partie wokalne zarejestrowałem w rodzinnym domu w Śmiglu. Myślę, że każdy w zespole podchodzi do tej sesji inaczej. Co ja mogę powiedzieć? Ładnie tam, całkiem przyjazna PRL-owska sala. (śmiech)
SG: Za miksy i mastering odpowiadało American Recording Studio w Memphis. Z jakimi nazwiskami ze świata rocka wiąże się to miejsce? I jak do tego doszło, że studio postanowiło objąć płytę patronatem producenckim?
JC: Stary, ja chyba jestem też „out of life”, bo nawet nie zwracałem specjalnie uwagi na całą tę akcję z Memphis. Dla mnie najważniejszy jest proces tworzenia, to całe moje życie. Dlatego postanowiłem zapytać Jerry’ego [Jarosław Kawałek, gitarzysta TheEnd – przyp. red.], o co chodzi z tym boomem na American Recording Studio (śmiech). Powiedział mi, że to miejsce wiąże się przede wszystkim z postacią Brada Dunna, który wspólnie z Davidem Gickingiem jest właścicielem studia.
To właśnie Brad zwrócił na nas uwagę, a to weteran amerykańskiej sceny muzycznej. Jego ojciec chrzestny, basista Donald „Duck” Dunn, w 1962 roku zasłynął przebojem „Green Onions” Booker T. and the M.G.’s. Współpracował też z Albertem Kingiem i Muddym Watersem, grał w The Blues Brothers…
I nagle znajduję się po drugiej stronie słuchawki, wspólnie z Bradem omawiając poszczególne etapy pracy nad naszą płytą. Wykonali ją w ramach promocji muzyki, która szczególnie przypadła im do gustu. Pierwszy raz usłyszeli nas rok wcześniej, kiedy wydaliśmy nagrany na VHS-ach koncert. Zaczęliśmy wymieniać się inspiracjami. Z czasem, gdy zdecydowaliśmy się nagrać płytę, podzieliliśmy się tym pomysłem z panami z ARS-u, i tak to się zaczęło. Planujemy dalszą współpracę.
SG: Trzeba przyznać, że płycie towarzyszy przepiękna okładka. Co mógłbyś o niej powiedzieć?
JC: To obraz naszej znajomej malarki Alicji Drążkiewicz. Praca przedstawia kobietę o dwóch twarzach, która ze stoicyzmem patrzy w przyszłość. Kojarzy nam się ze zmiennością losu i kwestią podejścia do upływającego czasu, do czego zresztą nawiązuje też tytuł płyty.
SG: W Próżności nie tylko mieliście koncertową premierę swojego albumu, ale nakręciliście teledysk. Jaki pomysł mu towarzyszy i kiedy ujrzy światło dzienne?
JC: Zmęczeni przygotowaniami do wydania płyty, postanowiliśmy zrobić coś zupełnie innego, świeżego. W bardzo krótkim czasie całkowicie zmieniony został jeden z naszych „uśpionych” kawałków. Napisałem nowy tekst, doszły nowe aranże i ruszyliśmy do Vintage Records, by nagrać singiel „Stage of Life”. Wokale nagrałem u siebie w domu. Wiele czasu spędziłem, skupiając się na rozbudowaniu melodii refrenów, i myślę że wyszło całkiem nieźle. Słuchając fenomenalnej partii pianina, za każdym razem mam dreszcze. Jerry zajął się miksem i nie ukrywam, że według mnie to najlepiej zmiksowany utwór na płycie. Dogadaliśmy się z Piotrem Janczarem i to właśnie on stanął za kamerą. Jego wyobraźnia oraz talent do znakomitych ujęć i przebitek zapowiada konkretne dzieło. Asystentem operatora kamery była Karolina „Charlize” Potok, a scenografią zajęła się Aleksandra Janczar. Wielkie podziękowania również dla klubu Próżność – za możliwość działania wśród surrealistycznego klimatu, dymu i żyrafy odbijającej się w otaczających nas lustrach. Całość jest nadal w produkcji, ale już bliżej niż dalej.
SG: Ilu tak naprawdę jest członków waszego zespołu? Do niedawna sądziłem, że czterech, jednak podczas koncertu w Próżności zagraliście w poszerzonym składzie. Zamierzacie powiększyć go na stałe?
JC: Jerry’ego i Mike’a [Clevera, basistę TheEnd – przyp. red.] poznałem na przeglądzie muzyki rozrywkowej Garaż IV. Byłem tam ze swoim poprzednim zespołem – Pink Elephants. Chłopaki tworzyli wtedy oldskulową kapelę Win Or Die. Życie rzuca człowieka na różne drogi, nas akurat połączyło tamto wydarzenie.
Zacząłem jeździć do Tarnowa Podgórnego na próby, za perkusją zasiadł Stasiu Nowacki, i tak właśnie powstał TheEnd. Rok później wróciliśmy do miejsca, w którym się poznaliśmy i wygraliśmy kolejną edycję Garażu. Na naszą obecną sytuację wpływ miało wiele wydarzeń i przygód. W pewnym momencie Stasiu postanowił odejść z zespołu, a nas dopadł marazm i twórcza niemoc. Ruszyliśmy na festiwal Las Woda & Blues w Radzyniu i przy wspólnym jam session poznaliśmy mojego serdecznego przyjaciela Adasia Żarczyńskiego, który swoją energią i żywiołowym stylem gry zachwycił mnie już od pierwszego momentu. Po rozmowie z tym gościem od razu wiedziałem, że to moja pokrewna dusza. Adam przeprowadził się do Poznania i zgodził się dołączyć do naszego składu.
Latem ubiegłego roku dołączył do nas również Paweł Tomczyk, który jest niesamowitym pianistą. Szanuję go całym sercem i duszą! Jego świadomość muzyczna i profesjonalizm sprawiły, że zespół stał się jeszcze pełniejszy. Od pewnego czasu uzupełnić brzmienie pomaga nam też Antoni Grzybowski, który oprócz tego, że jest mistrzem Abletona, to ogarnia syntezatory. W międzyczasie, podczas kilku koncertów, mieliśmy okazję współpracować z hammondzistą, panem Andrzejem Włodarczakiem. Na naszej scenie kilkakrotnie gościł też trębacz Dmitrij Tuschenko.
SG: To niby oczywiste, ale co tak naprawdę oznacza, że muzyka zespołu TheEnd jest „ściśle związana z życiem jego członków”?
JC: TheEnd tworzą indywidualne jednostki o zupełnie różnych charakterach, poglądach i potrzebach. W momencie przekroczenia progu sali prób zaczynamy tworzyć jedność. To tak, jakbyś tworzył zupełnie nowy organizm, potrafiący patrzeć we wszystkie strony świata jednocześnie. Każdy z nas inaczej przeżywa, odczuwa, ale właśnie dzięki temu każdy z członków zespołu może do niego wnieść coś od siebie. To przyczynia się do rozwoju tej nieziemskiej muzycznej maszyny. Znajdziesz w niej wszystko – zaczynając od piękna i miłości, a kończąc na bólu istnienia, rozchwianym nastroju i mrocznej psychice.
SG: Choć określacie się jako zespół z Poznania, to w informacjach na wasz temat pojawiają się również inne miejscowości, choćby wspomniane wcześniej Tarnowo Podgórne. Ty z kolei pochodzisz ze Śmigla, w którym zresztą też dorastałem. Na ile to miasteczko było dla ciebie inspirujące muzycznie?
JC: Za każdym razem powrót do rodzinnego domu budzi we mnie wiele uśpionych wspomnień. Przypominam sobie samotne spacery i nocne powroty do domu długą, ciemną drogą, podczas których napisałem wiele tekstów. Bardzo ubolewam, że nie bywam w Śmiglu tak często, jakbym chciał, bo gdzieś w środku mam świadomość, jak bardzo to miasteczko przyczyniło się do rozwoju mojej wrażliwości i potrzeby wyrażania siebie przede wszystkim w tekstach i za pomocą prostych melodii. Jakiś czas temu stworzyłem utwór „Let Me Go Back Home”, który emanuje tęsknotą za dzieciństwem i potrzebą ukrycia się przed znieczulicą „betonowych serc”. Często życie w dużym mieście bywa przytłaczające.
SG: W ubiegłym roku ukazała się pierwsza płyta twojego solowego projektu Mr. Hawkins. Czy zamierzasz go kontynuować w najbliższej przyszłości?
JC: Tak, nasz debiutancki album ukazał się na początku kwietnia ubiegłego roku. Cudowny czas spędzony w Vintage Records, a przede wszystkim współpraca ze wspaniałym człowiekiem, jakim jest Szymon Swoboda, bardzo podniosła mnie wtedy na duchu. Materiał na płytę powstawał w mojej głowie od wielu lat.
Krocząc po tej planecie, przygnieciony bagażem wiecznej frustracji, postanowiłem wykrzyczeć wszystko to, co mnie boli, całość doprawiając prostotą agresywnych gitarowych riffów, doładowanych siarczystym przesterem.
Na moje szczęście Adam Żarczyński i Michał Bystroń (Mike Clever) zgodzili się wesprzeć mnie w tym projekcie. Zarejestrowanie tych utworów, owianych depresyjno-destrukcyjnymi tekstami, przepełnionymi rezygnacją i brakiem wiary w sens egzystencji, okazały się dla mnie czymś w rodzaju katharsis. To było zamknięcie pewnego niezbyt radosnego rozdziału życia, by móc ruszyć dalej. A wracając do twojego pytania, to mam nadzieję, że niedługo ruszymy z nowym materiałem, żeby za bliżej nieokreślony czas móc rozwalić kolejną scenę, dając ludziom nieco wewnętrznego oczyszczenia.
SG: Nie ma rock and rolla bez koncertów. Gdzie będzie można was posłuchać na żywo?
JC: Całkowicie się z tym zgadzam. Moim zdaniem koncerty dają zdecydowanie najwięcej radości i spełnienia. Moment, w którym możesz wyrazić siebie i przekazać słuchaczom wszystkie swoje emocje jest wprost nie do opisania. Rozmowa z drugim człowiekiem, na przykład w sklepie, na ulicy czy w barze, zawsze sprawiała mi ogromną trudność. Scena przełamuje te wszystkie bariery, wtedy mogę być całkowicie sobą.
Myślę, że na poznańskiej scenie muzycznej wciąż będzie o nas głośno, ale nie chcemy ograniczać się wyłącznie do tego miejsca. Dlatego ruszymy dalej, zaczynając od największych miast w naszym kraju, a kończąc nawet jeszcze nie wiem gdzie. Z tego co wiem, ustalanie koncertów nadal jest w trakcie. Jako wokalista o wielu sprawach często dowiaduję się na sam koniec, ale dla osoby kochającej koncertowanie to zawsze miła niespodzianka, gdy może zrobić kolejną gwiazdkę w kalendarzu. Wiesz, jak jest (śmiech).
TheEnd – poznański zespół rockandrollowy, który właśnie wydał swój debiutancki album „Seasons Out of Time”. Płyta została nagrana w Studio S2 Polskiego Radia w Warszawie przez Agatę Dankowską (realizatorkę Hani Rani) i została zauważona przez Brada Dunna, bratanka legendarnego Donalda „Ducka” Dunna (Booker T. and the M.G.’s, Albert King, Eric Clapton), który postanowił objąć ją patronatem producenckim. Za miks i mastering albumu odpowiadało American Recording Studio z siedzibą w Memphis. Skład zespołu tworzą: gitarzysta Jarosław Kawałek (występował z Hani Rani, m.in. na festiwalu Open’er w 2019 roku), wokalista Jarosław Ciszewski (w 2019 roku wydał album własnego projektu Mr. Hawkins), basista Michał Bystroń (Mike Clever) i perkusista Adam Żarczyński (jako sekcja rytmiczna zagrali na płycie Mr. Hawkins), pianista Paweł Tomczyk (występował m.in. z poznańską grupą NaliaH) oraz debiutujący, grający na syntezatorach analogowych Antoni Grzybowski. W międzyczasie zespół nagrał w studio Vintage Records singiel „Stage of Life”, do którego zrealizował teledysk w poznańskim klubie Próżność. Premiera wideoklipu zapowiedziana jest na luty/marzec.