Rigoletto z mauzoleum
Opublikowano:
17 października 2017
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Marcin Bortkiewicz, reżyser „Rigoletta”, najnowszej premiery w Operze, swoją realizacją nie wzruszył. Szczęśliwie zadbał o to dyrygent, Gabriel Chmura. Począwszy od skompletowania doborowej obsady, po pracę z orkiestrą i śpiewakami. Muzyki, płynącej z kanału i śpiewu ze sceny słuchało się z największą przyjemnością. Furorę zrobił Dario Solari jako Rigoletto.
Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu jako pierwszą premierę w nowym sezonie artystycznym przygotował dzieło Giuseppe Verdiego „Rigoletto”. Tytuł doskonale znany, zaliczający się do najściślejszego kanonu dzieł operowych. Reżyserię powierzono Marcinowi Bortkiewiczowi, artyście którego rzemiosło doskonalące się w sztuce filmu i teatru, nie miało dotąd okazji wyrabiać się w realizacji operowej. Mimo, że wizja Bortkiewicza niekoniecznie mnie przekonuje, pozwala spojrzeć na działania reżysera w szerszej perspektywie.
Przed dwoma laty, w czerwcu na łamach „Ruchu Muzycznego”, najstarszego polskiego czasopisma poświęconego refleksji nad muzyką, a tym samym także i operą, pojawił się tekst Macieja Jabłońskiego „Ćwiczenia z operologii”. Zmarły przed miesiącem poznański muzykolog poruszył w nim kilka fundamentalnych problemów współczesnego życia operowego w Polsce, z których jeden jawi się szczególnie wyraźnie.
Jabłoński pisze:
„Polska kultura operowa cierpi. Cierpienie to widać wszakże dopiero pod pewnym kątem, który nie wszyscy obserwatorzy sceny i krytyki operowej znają. (…) Chodzi mianowicie o publiczną debatę nad ideowymi profilami współczesnego teatru operowego, traktowanego jako medium społecznej, politycznej i kulturowej komunikacji”.
Zwłaszcza druga część wypowiedzi Jabłońskiego woła o głośną i potrzebną debatę nad kondycją naszego życia operowego. Im wcześniej ją odbędziemy, im głębiej wyłożymy swoje racje, być może nawet zetrzemy się w wielu punktach, tym mamy większą szansę na wzajemne zrozumienie. My, czyli kto? Otóż w moim pojęciu „My” to szerokie grono odbiorców opery, tych których czterowiekowa sztuka z Włoch ciągle niepokoi i wzrusza, dzięki której nasze umysły rozbudzają się, są skłonne do stawiania pytań i poszukiwania odpowiedzi. Naturalnym wydaje się wysłuchać głosów krytyków muzycznych i badaczy, jednak kluczowymi w tej debacie muszą stać się głosy samych twórców tj. reżyserów, dyrygentów, śpiewaków i wszystkich tych, dzięki którym oglądamy spektakle w teatrach. Czy tak się jednak stanie? Mam nadzieję, że tekst ten będzie przynajmniej zachętą do dyskusji.
Dlaczego o tym piszę? Moim zdaniem postulaty Jabłońskiego i realizację „Rigoletta” w poznańskiej Operze, wiąże słowo-klucz – „ideowość”. O ile Jabłoński nie rozstrzyga jak powinna wyglądać ideowość współczesnej opery, o tyle Bortkiewicz, reżyser „Rigoletta”, zaprezentował własny punkt widzenia w tej sprawie. Jak zatem wygląda historia garbatego błazna w ujęciu Bortkiewicza?
Reżyser postanowił być wiernym librettu, potraktować czas i bohaterów tak, jak w oryginalnym zamyśle. W efekcie otrzymaliśmy spektakl skąpany w efektownej scenografii i reżyserii świateł (Paweł Dobrzycki), przepięknych kostiumach autorstwa Doroty Roqueplo i mało ciekawej reżyserii samego Bortkiewicza. Trudno doszukać się osobistego sznytu reżysera, który – choć wykonał swoje zadanie poprawnie – nie zaproponował żadnych oryginalnych rozwiązań. Uwagę przykuwają pojedyncze obrazy, głównie za sprawą reżyserii świateł i dekoracji, ale nie jest to zasługą reżysera. Zastanawiam się, jak to możliwe, mieć tak wdzięczny temat do teatralnej opowieści, jak zemsta, zdrada i pragnienie miłości i nie zrobić z nim nic więcej, ponad opowieść samym tekstem libretta? Czy fakt, że Rigoletto chodzi pokracznie, a Gilda mdleje w scenie porwania, ma świadczyć o obecności reżysera?
Oczywiście, Bortkiewicz niczego nie zepsuł, ale też niczego nie zbudował. Doskonale rozumiem, że to bezpieczne rozwiązanie – być wiernym librettu. Jednak, czy o to chodzi?
Czy po to przychodzimy do teatru, aby kolejny raz wysłuchać tej samej historii, opowiedzianej tym samym, zmęczonym głosem? Dlaczego reżyser nie postanowił wstrząsnąć widzem, a zadbał wyłącznie o to, by cieszyli oko urodą scenografii i kostiumów? Ubierając bohaterów w historyczny kostium, zrezygnował z podjęcia ryzyka i opowiedzenia czegoś o sobie i swoim świecie. Szkoda. Od opery, podobnie jak od innych dziedzin sztuki, mamy prawo wymagać korespondencji z dzisiejszym światem, a dzieło Verdiego jest do tego świetnym narzędziem. Jeśli tak dalej pójdzie, ideowość opery zamknie się w teatralnym mauzoleum wspomnień. A wtedy będziemy musieli kopnąć operę tam, gdzie Tuwim chciał kopać operetkę.
Marcin Bortkiewicz mnie nie wzruszył. Szczęśliwie zadbał o to Gabriel Chmura. Począwszy od skompletowania doborowej obsady, po pracę z orkiestrą i śpiewakami. Muzyki, płynącej z kanału i śpiewu ze sceny słuchało się z największą przyjemnością. Intensywność doznań, poprzez dramaturgiczne wgryzienia się w partyturę Verdiego, zapał i energia z jaką Gabriel Chmura prowadził muzyków w sobotni wieczór, wszystko to razem wzięto było imponujące. Precyzyjne trzymanie tempa gry, finezja kontrastów dynamicznych, czysta intonacja, to tylko część pochwał, jakie należą się dyrektorowi artystycznemu Opery Poznańskiej.
Wbrew pozorom solą opery Verdiego – w tym przypadku – nie są arie, a ansamble, które maestro Chmura poprowadził z wielką wirtuozerią i dyrygenckim smakiem. Oczywiście, wielkie brawa należą się także Mariuszowi Otto za bardzo dobre przygotowanie chóru, który po raz kolejny pokazał swoją fantastyczną kondycję.
Niewątpliwie największą furorę wśród solistów zrobił Dario Solari (Rigoletto), którego poznaliśmy rok temu przy okazji realizacji „Makbeta”. Solari zbudował bardzo przekonującą postać, bez przesady można powiedzieć, że z jego kreacji aktorskiej biła wyrazistość, której zabrakło całej reszcie. Artysta dysponuje ciemnym, nieco chropowatym w barwie barytonem, co doskonale koresponduje z postacią Rigoletta. W pamięci zapadł mi wzruszający duet Gildy i Rigoletta z II aktu „Oh! Mio padre!”, ale i przepełniona bólem aria finałowa „Gilda! Mia Gilda!”.
Bardzo dobrze zaprezentowała się także Aleksandra Kubas-Kruk. Pierwszy raz miałem okazję podziwiać tę śpiewaczkę w Operze Bałtyckiej, gdzie dwa lata temu kreowała postać Hanny w „Strasznym Dworze” Stanisława Moniuszki. Kubas-Kruk jest najczystszej krwi sopranem koloraturowym o ładnie lśniącej i lirycznej barwie. Jest przy tym artystką bardzo świadomą własnego warsztatu wokalnego, stąd momentami karkołomna partia Gildy w jej interpretacji sprawiła wiele satysfakcji publiczności.
Wiele dobrego można powiedzieć także o Rafale Korpiku w roli Sparafucila. Ciemny bas-baryton fantastycznie ilustrował parszywy charakter płatnego mordercy. Lekki niedosyt pozostawił we mnie Marco Kim (Książę Mantui), który dopiero w drugim akcie rozwinął się wokalnie, a jego głos zaczął skutecznie przebijać się przez orkiestrę. Słynna „La donna e mobile” wywołała zachwyt publiczności, szkoda że z równą intensywnością nie zabrzmiała aria z I aktu „Questa o quella per me pari sono”. Niemniej jednak, w roli Księcia Mantui Marco Kim bezsprzecznie się sprawdził.
Teatr Wielki w Poznaniu, „Rigoletto” G. Verdiego, reż. Marcin Bortkiewicz, dyrygent – Gabriel Chmura, premiera 14 października. Najbliższe spektakle: 17, 18, 19 października o godz. 19.00.