fot. Dawid Stube

Stara protestująca

Szurający kapciami stary pan mamrocze coś niewyraźnie do siebie, a my nie wiemy za dobrze, co. Trwa to przy tym na tyle długo, że zaczynami wiercić się na fotelu. Ach, kiedy on wreszcie przestanie, a spektakl się zacznie na dobre? Wódz Bromden (Janusz Grenda) jest obojętny na zniecierpliwiony świat zewnętrzny i powoli, niczym cień wędruje po mglistej, nieczytelnej przestrzeni szpitala psychiatrycznego, którą od widowni oddziela ściana z transparentnego pleksi.

Z czasem dym opada, a my przyglądamy się wnętrzu. Przez przejrzystą ścianę niby dobrze widać, lecz wciąż buduje ona dystans, jednocześnie jakby oznajmiając nam:

 

„Spokojnie, ci przebrzydli dziadersi są zamknięci, już nigdy nie wylezą na wolność!”.

 

Jasnozielone (jest to iście odstręczający, nekrofilski kolor rozkładu) lamperie ścian, podłoga w biało-czarną szachownicę – to boki skrzynki-więzienia dla wykluczonych. Zarządza nimi siostra Ratched (Antonina Choroszy). W ten świat wkracza wyszczekana, pełna energii Patricia McMurphy (Daniela Popławska). To drobna kobieta, której ubranie wiele mówi: ma jasnoniebieski, jeansowy komplet złożony ze spodni i kurtki (przebrzmiała kontrkultura?), pod spodem wielobarwną koszulkę, a całość puentuje tęczowa czapka i plecak-worek. Bez wątpienia Patricia już na niejednym koncercie punkowym czy manifie była. Swoje też w życiu bezskutecznie (jak to bywa) oprotestowała, a w karcianej szulerce zebrała wiele kupek drobnych nominałów. W toku akcji spróbuje potrząsnąć szpitalną hierarchią, przeciwstawiając się rządom perfidnej Ratched.

 

„Lot nad kukułczym gniazdem”, fot. Dawid Stube

To wszystko jest jakby dobrze znane, ale przy tym i zdecydowanie inne, nieprawdaż?

Nowa interpretacja powieści Kena Keseya „Lot nad kukułczym gniazdem”, w duecie adaptatorskim – dramaturga Damiana Josefa Necia i reżysery Mai Kleczewskiej, premierowo wystawiona w Teatrze Nowym w Poznaniu w grudniu 2023 roku, przyniosła mi skrajne, niedające się pogodzić ze sobą odczucia. Zagubiłem się w niezwykle mocno oddziałującej na widza scenografii Zbigniewa Libery i ekscytacji przewrotną grą aktorską (turboperfidna Choroszy!), znużył mnie nadmiernie długi przebieg (i, znów, także i grą niektórych aktorów – idealnie frustrujący Grenda, ostentacyjnie irytująca Popławska), udręczyłem się okrzykami manifestu wywrzaskiwanego przez jedną z pielęgniarek, podnieciły mnie intelektualnie prowokacyjne, intertekstualne odniesienia. Z jednej strony, miałem ogólne, intuicyjne poczucie, że w jakiś przedziwny sposób, pomimo „uwspółcześnienia”, to przedstawienie wciąż oddaje coś z przesłania książki. Z drugiej strony, obecne w nim, znaczące ingerencje w pierwowzór były dla mnie w większości dość trudne do rozczytania, zrozumienia stojących za nimi intencji – i zaakceptowania ich w całości. Nie licząc paru prostolinijnych myśli o przesłaniu na poziomie licealisty (przemilczę je wstydliwie), raczej bezowocnie zastanawiałem się nad sensem całości.

Jak mamy myśleć i oceniać rzeczywistość

 

„Lot nad kukułczym gniazdem”, fot. Dawid Stube

Zagłębiłem się więc w pojemny program, zawierający ciekawy, obfity wybór fragmentów tekstów, które dotyczą woke i cancel culture. Rozbawiło mnie zwłaszcza otwierające to wydawnictwo badanie „Czy Polacy są woke?”, w którym respondenci zostali skonfrontowani z tak przedziwnymi stwierdzeniami (było ich w sumie 14), jak:

 

„8. Jeśli osoba z danej mniejszości popełnia przestępstwo, to z pewnością istnieją okoliczności łagodzące.

9. Akty przemocy są uzasadnione, jeśli ich celem jest powstrzymanie zmian klimatu.

10. Ziemia jest przeludniona i dlatego należy zrezygnować z rodzenia dzieci.

11. Kapitalizm jest wyrazem toksycznej męskości, którą należy zwalczać metodami takimi, jak np. wprowadzenie obowiązkowych parytetów płci”.

 

Cóż, jestem w tej selekcji stronniczy, bo większość punktów sprawiała trochę lepsze wrażenie. Redaktor programu Marek Grześkowiak dobrał się nawet do Slavoja Žižka, wyciągając tekst z „El País” z grudnia 2022 roku, zatytułowany „Cancel culture jako przejaw etycznego rozkładu”. Po tej ciekawej, acz jakby bardziej mieszającej mi w głowie lekturze pomyślałem zdezorientowany, że nie za bardzo rozumiem, jak zjawisko cancel culture ma się do „Lotu nad kukułczym gniazdem”. I to nie tylko do pierwowzoru literackiego, ale i nowej, poznańskiej adaptacji. Bo jakiś związek chyba ma między jednym a drugim zachodzić, prawda? Szukałem więc tu (w recenzjach innych autorów) i tam (wiadomo – w samym tekście, posiadanym przeze mnie w budżetowym, tandetnym wydaniu kieszonkowym, czy w popularnym filmie z Jackiem N., w serialu…). Jak zawsze przenikliwy Piotr Dobrowolski w recenzji dla „Czasu Kultury” („Terrarium z dinozaurami”, nr 25/2023) bardzo dobrze zestawił spektakl z cancel culture, dorysowując tło środowiskowe (polskiego grajdołu teatralnego z jego najbardziej żenującymi dramami). Aż się strofowałem, że zabrakło mi jego rezonu i teatralnego obycia, by połączyć ze sobą te wszystkie oczywistości.

 

A przynajmniej na takie wyglądały po lekturze.

Zdjęcia z filmu „Lot nad kukułczym gniazdem”, fot. materiały prasowe

Co za łebski profesor, dumałem zawstydzony. Ale czy miałem po nim powtarzać jak krytyk papuga? Mijały miesiące – aż natrafiłem w grudniu 2024 na rzecz pozornie niezwiązaną z tematem. I odnalazłem własną drogę do „Lotu nad kukułczym gniazdem” Kleczewskiej i Necia. Choć zajęło mi prawie rok, by usiąść wygodnie w tej interpretacji (co za kiepskie sformułowanie) i ją naprawdę szczerze polubić, to mam poczucie, że ci widzowie, co kierują się bardziej instynktem bądź nie muszą sobie rozdziobać dzieła sztuki na drobne strzępki, by uznać je za „zapoznane” – zrobią to szybciej, sprawniej. I mogą defiladowym krokiem iść do teatru. Ale i tak wyjaśnię, jak ja to wszystko odbieram.

Zacznijmy od końca

 

Wyprodukowany dla platformy Netflix serial „Tajny informator” opowiada o emerycie Charlesie Nieuwendyku, który odpowiada na anons w gazecie i zostaje szpiegiem w burżujskim, luksusowym domu dla seniorów. Ma ustalić, kto ukradł drogi naszyjnik jednej z pensjonariuszek. Ten stary, a jednocześnie młody wdowiec (rok temu jego żona zmarła na alzheimera) początkowo nie za dobrze radzi sobie z misją, bo wśród mieszkańców zapomina o samotności i dobrze się bawi. Gapiąc się na jednosezonowy miniserial w formule binge-watchingu, kilkukrotnie poczułem z niepokojem, jak dziwnie ten dom dla starców z „Tajnego informatora” przypomina szpital psychiatryczny z „Lotu nad kukułczym gniazdem”.

I w produkcji Netflixa, i u Keseya społeczność dzieli się na dwie grupy. W pierwszym przypadku mówimy o sprawnych umysłowo seniorach i odseparowanych od nich osobach z chorobami otępiennymi, przebywających w zamkniętym skrzydle nazwanym „The Neighborhood” (Ustronie).

 

Empatyczna kierowniczka Didi, wrażliwa na potrzeby pensjonariuszy, od początku otacza Charlesa opieką. Mówi mu:

 

„Powiem tylko, że nasi mieszkańcy są zachwyceni życiem w Pacific View. Są pełni życia, dobrze zaopiekowani [to pokraczne słowo, jakże popularne w biznesowej nowomowie, zalęgło się również i w tłumaczeniu tego serialu] i są razem. Dla większości seniorów największym zagrożeniem dla ich dobrostanu nie są wypadek czy zdrowie, tylko samotność”.

 

U Keseya dwie grupy pacjentów szpitala psychiatrycznego tworzą Okresowi i Chronicy. Narrator, Wódz Szczota (Bromden), charakteryzuje ich następująco:

 

„Po jednej stronie [świetlicy] młodsi pacjenci, zwani Okresowymi, bo lekarze sądzą, że z czasem uda się ich jeszcze wyciągnąć z choroby (…). Po drugiej stronie sali, naprzeciwko Okresowych, siedzą Chronicy, wybrakowane produkty Kombinatu. Nie po to są w szpitalu, by poskładano ich do kupy, ale żeby nie chodzili po świecie i nie psuli dobrej marki Kombinatu. Personel nie ukrywa, że Chronicy są tu na stałe. (…) Na ogół Chronicy i Okresowi zachowują wobec siebie dystans (…) Okresowi wolą pozostawać po swojej stronie, bo – jak mówią – nasza cuchnie gorzej niż zafajdana pielucha. Ale ja wiem, że to nie tyle smród powstrzymuje ich od zbliżania się do Chroników, co obawa, że i oni mogą kiedyś tak wyglądać”.

 

„Lot nad kukułczym gniazdem”, fot. Dawid Stube

W „Tajnym informatorze” istnieje podobny podział: seniorzy unikają osób z demencją, co czekają, aż zwolni się miejsce w Ustroniu. Stąd ignorują je, nie wdając się w żadne rozmowy.  Dopadła mnie przy tym refleksja, że o ile Didi jest zupełnie szczera w swojej trosce względem mieszkańców Pacific View, o tyle Ratched pod tą troską skrywa perfidię, wyrafinowany sadyzm, autorytarnie rządząc szpitalem za pomocą „miękkich” środków. W poznańskiej adaptacji Antonina Choroszy – niesamowita aktorka, doskonale sobie radząca z budowaniem dusznej atmosfery w każdej roli – bezbłędnie prezentuje rozdźwięk między publiczną personą a toksyczną osobowością siostry-władczyni. Ta dwulicowość faktycznie może też przypominać kluczowe figury w świecie woke, orkiestrujące chociażby linczowanie osób publicznych w mediach społecznościowych, gdy już pojawi się jakaś, choćby i bardzo wątła, niczym niepoparta iskra oskarżenia, a one poczują krew. Już nie odpuszczą.

Vigilantes

 

Wróćmy zatem do programu poznańskiego przedstawienia. Agata Bielik-Robson w wywiadzie z Przemysławem Szubartowiczem dla tygodnik.interia.pl (23 lipca 2023) mówiła:

 

„W tej nowej sferze publicznej prym wiodą etyczni vigilantes, samozwańczy stróżowie przyzwoitości, podejrzliwi wobec systemu, prawa i wszelkich formalnych procedur. To ludzie mający w sobie absolutną gotowość potępienia: potrzebę wyniesienia się ponad „grzeszników” tak silną, że nie dopuszczają do siebie żadnych wątpliwości. (…) Ruch cancel culture, a zwłaszcza woke culture, czyli tzw. przebudzonych, wprost nawiązuje do historycznej idei wigilantyzmu, czyli pozaprawnych samozwańczych sił porządkowych. Jego przedstawiciele chcą mieć absolutną sprawiedliwość tu i teraz, bez żadnej zwłoki i żadnych wątpliwości. Struktura vigilantes-przebudzonych jest całkowicie czarno-biała”.

 

Bielik-Robson dodaje, że wedle tego skrajnego projektu „żaden świat się nie ostanie”, bo „Wobec tak rygorystycznie sformułowanego ideału wszystko, co realne, się rozpełznie, ponieważ świat idealny istnieje tylko w fantazjach, tylko w moralnie czystej wyobraźni vigilantes (…) Potępienie starego «dziaderskiego» świata jest potępieniem świata w ogóle”.

Twarda jak skała

 

Zdjęcia z filmu „Lot nad kukułczym gniazdem”, fot. materiały prasowe

Powieściowa Ratched to poniekąd prekursorka. Mogłaby stanowić dla vigilantes wzór do naśladowania. McMurphy szybko się poznaje na jej zakulisowych manipulacjach, odmalowując Hardingowi (jednemu z pensjonariuszy) taki obraz:

 

„Nie, koleś bynajmniej. Ona wcale nie chce wydziobać wam oczu. Usiłuje pozbawić was czego innego. (…) Jąder, koleś, waszych cennych jąder! (…) Nie, koleś, oddziałowa nie jest żadną ogromną kurą, ale kleszczarą, specem od trzebienia. Widziałem tysiące takich osób: starych i młodych, facetów i babki. Są wszędzie, i na wolności, i w pierdlach. Usiłują cię osłabić, żeby się ugiął przed nimi, podporządkował ich prawom i żył, jak ci każą. A najprędzej cię złamią, dosięgając tam, gdzie boli najbardziej. (…) Może i dla kogoś tam jest i mateczką, ale to baba wielka jak stodoła i twarda jak skała. Jak tylko tu wszedłem, też w pierwszej chwili dałem się nabrać, że jest miła i kochana, ale nie na długo! (…) Ho, ho, widziałem już niejedną wredną sukę, ale ta wszystkie bije na łeb”.

 

Harding początkowo protestuje, desperacko szuka argumentów, lecz w pewnym momencie szepcze „Och, suka, suka, wredna suka” i mówi do McMurphy’ego: „Masz rację – wszystko się zgadza. Nikt dotąd nie miał odwagi powiedzieć tego głośno, ale nie ma pośród nas nikogo, kto by myślał inaczej i w głębi swojej zastraszonej duszyczki nie przeklinał oddziałowej”.

 

Nic dziwnego, że taka postać fascynuje – i zaintrygowała również reżyserę poznańskiego spektaklu.

Fałsz prequelu

 

Zdjęcia z serialu „Ratched”, fot. materiały prasowe

Mam wrażenie, że Maja Kleczewska musiała oglądać „Ratched”, serial wyprodukowany dla platformy Netflix – i równie zdenerwowana tym dziwnym tworem co wielu zdegustowanych widzów, znalazła w nim coś fałszywego, do czego chciała się odnieść na zasadzie negacji. W stosunku do fabuły „Lotu nad kukułczym gniazdem” ma on charakter przedakcji, kreśląc powojenne losy tytułowej bohaterki. W 1947 roku Mildred Ratched przybywa do Lucia State Hospital w Północnej Kalifornii, próbując wkraść się w łaski kierującego placówką Dr. Hanovera. Ukrywając prawdziwe motywy, udaje doświadczoną, poświęconą etosowi zawodu pielęgniarkę. Niemniej w założeniu dobrej autoprezentacji da się dostrzec jej surowość, bezwzględność:

 

„Pozwolę sobie wspomnieć, że na wojnie byłam pielęgniarką na teatrze pacyficznym. Jeździłam z wyspy na wyspę z ludźmi Nimitza. Od Tarawy, przez Saipan, aż do Okinawy. To tam nauczyłam się podawać środki znieczulające. Znam się na preparatach krwiopochodnych, terapii tlenowej i leczeniu szoku. Macie tu miotaczy? Pacjentów rzucających odchodami? To mnie nie zszokuje. Spotkałam wielu żołnierzy cierpiących na nerwicę wojenną, którzy całkiem stracili rozum. Mężczyzn, którzy próbowali gwałcić kobiety, a gdy im się to nie udawało, rzucali ekskrementami… I ejakulatem. Nie zniechęciło mnie to. Wprost przeciwnie. Bo należałam do najbardziej niedocenianej profesji w tym kraju. Mówiliśmy: „Uratuj jednego człowieka, będziesz bohaterem. Uratuj setkę… będziesz pielęgniarką”.

 

„Lot nad kukułczym gniazdem”, fot. Dawid Stube

W toku akcji serialu śledzimy, jak Ratched zręcznie i bezlitośnie morduje kolejnych pacjentów bądź osoby stojące jej na drodze, czy wygryza ze stanowiska przełożoną pielęgniarek, by zająć jej miejsce. I do pewnego momentu wszystko zdaje się mieć sens. Jednak z czasem Mildred zaczyna być przedstawiana przez twórców serialu jako silna, niezależna kobieta, wręcz wzór dla feministek, bo w gruncie rzeczy niby walczy o dobro kobiet-sióstr (czasem literalnie, czasem pacjentki), mierząc się z prawdziwym okrutnikiem, bratem-mordercą. Gdy w finale pierwszego sezonu akcja przenosi się do hotelu w Meksyku, w którym „wspaniała” Mildred otoczona przez wianuszek adoratorek rozważa dalsze kroki – ma się ochotę wziąć w ręce laptop i wyrzucić za okno. Cóż za szalona wizja „feminizmu”! Na szczęście Netflix zadusił w zarodku to szaleństwo i dalszego ciągu nie będzie.

 

A nawet jeśli Maja Kleczewska tej produkcji nie widziała – możemy odnaleźć w samym przedstawieniu bardzo trafny komentarz względem przedziwnego przesłania serialu. Zawiera ono gorzką przestrogę przed toksycznym zacietrzewieniem chorobliwego wariantu feminizmu jako postawy fanatycznej, zawierającej robespierre’owskie zapędy do niszczenia innych ludzi, w tym swoich ideologicznych przeciwników. Cóż – aspirujące do tego stanowiska jednostki współcześnie robią to po prostu okrężną drogą, by nie wypaść na ścinacza (ścinaczkę?) głów, lecz miłą osóbkę, która się nami zaopiekuje, wysłucha nas… w międzyczasie szukając haków , aby nas skrzywdzić w przyszłości. Bądź „zaopiekuje się” nami od razu na poważnie.

 

Po spektaklu można pospiesznie wydać też nieprzemyślany sąd, że trąci on mizoginią. Być może Maja Kleczewska, rocznik ’73, w wieku pięćdziesięciu lat poczuła, iż postępowy świat nie idzie w zbyt dobrym kierunku – nawet jeśli w sferze postulowanej wszystko brzmi czasem nawet i bardzo pięknie…

To może zacznijmy od początku?

 

Zdjęcia z filmu „Lot nad kukułczym gniazdem”, fot. materiały prasowe

Gdy jako nastolatek oglądałem w telewizji klasyczną, filmową adaptację „Lotu nad kukułczym gniazdem” w reżyserii Miloša Formana z lat 70., dopadła mnie fascynacja prozą Kena Keseya. Zaczytywałem się w jego twórczości, szukając powtórzenia tamtych pamiętnych przeżyć przed małym obrazkiem. Gdzieś między lekturą zbioru kapitalnych opowiadań „Skrzynka demona” (pol. przekład Magdalena Spalińska, 1993) a przedziwnej, przesyconej nostalgią książki „Rodeo” (pol. przekład Julita Wroniak-Mirkowicz, 1994), której główny bohater tęskni za czasami prawdziwych kowbojów – uznałem, że jest to co prawda wszystko bardzo ciekawie, ale nie zapewniają w żadnym razie tej dawki wrażeń, co dzieło Formana. Może dlatego również i to moje kieszonkowe, polskie wydanie „Lotu…” zdobi zdjęcie zapatrzonego w dal Jacka Nicholsona, którego kreacja Patricka McMurphy’ego to jego rola życia? Przy grze w karty Patrick McMurphy prowokował penitencjariuszy (a pośrednio, czy przede wszystkim: widzów):

 

„Ojej, ale was wytresowała. Myślicie, że jest taka cwana? (…) Założymy się? W ciągu tygodnia tak jej wkręcę śrubę w tyłek, że nie będzie wiedziała, czy srać czy nakręcać zegarek. Zakład? Kto się chce założyć? Po dolara.”

 

Przyznaję, że zabrakło mi lepszych punktów odniesienia, w tym doświadczenia innych teatralnych adaptacji. A przecież w Teatrze Nowym w Poznaniu w roku 1993 Del Hamilton zaprezentował takie przedstawienie „Lotu nad kukułczym gniazdem”, które zebrało jednoznacznie pozytywne opinie wśród widzów i krytyków, wspominał o nim Piotr Dobrowolski, ba – opowiadał mi o nim nawet i znajomy poznaniak. Mnie wtedy niestety w Poznaniu nie było.

 

„Lot nad kukułczym gniazdem”, fot. Dawid Stube

Ja konsumowałem raczej te popularne teksty kultury dotyczące chorób psychicznych i środowiska szpitala, takie jak dość przeciętna powieść Paulo Coelho „Weronika postanawia umrzeć” (pol. przekład Grażyna Misiorowska, 2000), czy pretensjonalny melodramat Jamesa Mangolda „Przerwana lekcja muzyki” (1999) z och-jakże-niedojrzałą Susanną (zmanierowana, acz jakże kochana przez fanów Winona Ryder). Nie umywały się do „Lotu…”, a przy tym trudno było mi sobie wyobrazić, by powstały inne adaptacje tego tekstu, które będą równie warte uwagi. Utknięcie w świecie kultury z przełomu wieków to też chyba trochę choroba, której i ja na pewien czas uległem. Stąd prawie rok walczyłem z akceptacją interpretacji Kleczewskiej i Necia, by uznać, że ten tekst może być o czymś jeszcze innym, o bliższym nam zjawisku. Trochę więc dokonało się we mnie woke, ale innego sortu, nie tak mocno sformatowane ideologicznie jak cancel culture, temperujące niezależne jednostki z pomocą narzędzi typu lobotomia mózgu. Czy jakoś tak.

 

Po raz ostatni w tym tekście sięgam do programu spektaklu – i znajduję upiorny cytat z rozmowy Doroty Wodeckiej z Zuzanną Bartoszek z („Wysokie Obcasy”, dodatek do „Gazety Wyborczej”, 11 listopada 2022”). Bartoszek, pochodząca z Poznania artystka wizualna i performerka, mówi:

 

„Nawet w rozmowach barowych coraz mniej ludzi ma ochotę powiedzieć, co myśli naprawdę, i używa wytrychów typu: ja się na tym nie znam, w związku z tym nie oceniam. No kurczę, dlaczego nie? Przecież można podążać za swoją intuicją, niechęcią i rozmawiać o nich, ale ludzie się tego bardzo boją, prawdopodobnie przez to poprawnościowe, lewicowe wzajemne zamykanie sobie ust”.

 

„Lot nad kukułczym gniazdem”, tekst Ken Kesey, adaptacja: Maja Kleczewska/Damian Josef Neć, reż. Maja Kleczewska, Teatr Nowy w Poznaniu, premiera 9 grudnia 2023

Bibliografia
Ken Kesey, „Lod na kukułczym gniazdem”, tłum. Tomasz Mirkowicz, Warszawa 2017
„Lod na kukułczym gniazdem”, program spektaklu, red. Marek Grześkowiak, Poznań 2023
„Lod na kukułczym gniazdem”, reż. Miloš Forman, oprac. wersji polskiej Krzysztof Mościcki, USA 1975
„Ratched”, serial Netflixa, twórcy: Evan Romansky i Ryan Murphy, USA 2020
„Tajny informator”, serila Netflixa, twórca: Michael Schur, USA 2024

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0