„Krwi mojej przedałem mą duszę”
Opublikowano:
28 listopada 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Ze scen poznańskich Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej wyróżnia się tym, że jest przestrzenią otwartą na szeroką i zróżnicowaną publiczność. Wbrew różnym zawirowaniom społeczno-politycznym i modom kulturalnym, pozostaje on nadal instytucją nastawioną na usatysfakcjonowanie widza.
Zarówno tego (czasami nadmiernie) wyrafinowanego, co zjada czasem więcej, niż mógłby do końca przeżuć (lecz wciąż pragnie ogromnych porcji łakoci), jak i rzadkiego bywalca, który szuka w sztuce scenicznej tej mniej i bardziej intelektualnej rozrywki, a przy tym zdarza mu się tęsknić za tym, co ta dziedzina niegdyś tak hojnie była skłonna mu ofiarować. Obok adaptacji klasyki o charakterze zgoła tradycyjnym, w repertuarze znajdują się współczesne reinterpretacje znanych tekstów, rzeczy nowe, zaangażowane i offowe, czy świeże spektakle bardziej eksperymentujące i poszukujące, goszczące na Scenie Nowej i Trzeciej Scenie.
Piszę te pochwalne, acz przy tym i dość trywialne uwagi, bo w Teatrze Nowym wyprodukowano w odstępie roku dwa przedstawienia na podstawie różnych dramatów Stanisława Wyspiańskiego, a ich twórcy reprezentują skrajne podejście do adaptowania klasyki.
Jeśli szukamy swoiście „staromodnego” (ale bynajmniej nie nieudanego), prawie że akademickiego odczytania tekstu, możemy wybrać się na „Wesele” w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Reżyser zaprasza nas do uważnego pochylenia się nad lekturą szkolną, czerpiąc przyjemność z położenia nacisku na dialogi, którym daje przestrzeń do wybrzmienia minimalistyczna scenografia i barwne kostiumy, dobrane przez Mirka Kaczmarka na takiej zasadzie, że każdej postaci jest przypisany jeden kolor z bogatej palety (to trochę jak taka ludzka kolekcja kredek albo „United Colors of Benetton”). Jeśli od współczesnego teatru oczekujemy z kolei bardzo zdecydowanego działania: odświeżenia literatury, bliskiego prawie że rozdarcia pierwowzoru na strzępy – to powinniśmy się udać na „Powrót Odysa” w ekscentrycznej, lecz bardzo przemyślanej interpretacji Michała Telegi.
Reżyser zachwycił mnie swoim bezpardonowym, wręcz brutalnym podejściem do dramatu.
Po wyjściu z teatru dopadło mnie przy tym poczucie, że wyłapanie, wyliczenie i omówienie podsuniętych przez niego wątków współczesnych byłoby trudne po jednorazowym obejrzeniu, a poza tym – tę drogę obrali w pewnym stopniu inni recenzenci.
Głupio mi też opisywać to, co się wyprawia na scenie w czasie spektaklu, bo przyjemność odbioru bierze się w tym przypadku w sporej mierze z zaskoczenia kolejnymi prowokacjami Telegi. Może więc warto spróbować wyjaśnić odczuwaną przez niego potrzebę twórczego „zniszczenia” tekstu „Powrotu Odysa”? Uda mi się to chyba zrobić wyłącznie w bardzo osobisty i subiektywny sposób, pisząc o wszystkim wokół i obok tego przedstawienia, co wydaje mi się trafne, ważne, odruchowo nasuwa mi się nam myśl.
Antyk w wersji 18+
Będąc prowincjonalnym licealistą, kształconym w Polsce C, brałem udział w tzw. Olimpiadzie Artystycznej – konkursie wiedzy z historii sztuki. Raz udało mi się dotrzeć do finału, rozgrywającego się wiosną w Muzeum Narodowym w Warszawie. Jednym z trudniejszych i bardziej stresujących zadań było monstrualne slajdowisko, w trakcie którego wyświetlano niekończący się strumień slajdów z reprodukcjami dzieł sztuki, powstałych na przestrzeni kilku tysięcy lat. Trzeba było w otrzymanym formularzu sprawnie wpisywać po parę danych szczegółowych każdego obiektu – a więc obiegową nazwę dzieła, autora (jeśli takowego miano się zachowało), chyba też miejsce, a na pewno – datowanie, z dokładnością do połowy czy ćwierci wieku. Gdzieś przy trzecim bardzo podobnym slajdzie, który kojarzył mi się, podówczas ignorantowi antyku, z ołtarzem pergamońskim bądź przydługim reliefem rzymskim z masą jakże-anonimowych-postaci, zwątpiłem w sens mojego udziału w tej olimpiadzie.
Ale ten bardzo długi finał, trwający prawie tydzień, przyniósł mi spore odkrycie. Parę dni przed slajdowiskiem zacząłem powolną i pouczającą drogę przez sale Muzeum Narodowego, poczynając – jak to prowincjusz – od starożytności, a więc chronologicznie.
To były najpiękniejsze dni tamtej trochę upiornej olimpiady. Wiele długich, pełnych olśnień godzin spędzałem w każdej z sal. Intensywne modlitwy oczu do fresków z Faras, do których niedającego się wyrazić piękna uciekałem przez pół dnia. Zdecydowanie najlepsze było wspaniałe, nieoczekiwanie perwersyjne i dyszące od seksualności malarstwo na wazach greckich, w których ilość mocnych, nierzadko drastycznych tematów i zagęszczenie pornografii znacznie przebijały ciężar i skalę egipskiego sarkofagu w sali obok. Stałem, wodząc oczami po niekończącej się opowieści wizualnej pełnej treści dla dorosłych, a wokół mnie zmieniały się wycieczki szkolne, a nawet i panie pilnujące eksponatów.
Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że hasła „pornografia” i „sztuka cenniejsza niż złoto” wcale się wzajemnie nie wykluczają.
Takie osobiste doświadczenie obcowania ze sztuką antyczną na żywo – im wcześniej przeżyte, tym zapewne lepiej – wybija z kolein szkolnej ścieżki edukacyjnej, z oczywistych względów ocenzurowanej i wybiórczej, przykrojonej pod wiek i możliwości intelektualne uczniów. Za granicą – na przykład w Niemczech – idą z prezentowaniem sztuki pornograficznej znacznie dalej, poczynając sobie w sposób już otwarty (a nie tak jak Polacy, którzy – cóż, stawiali i wciąż często z uporem stawiają na kontynuowanie starej tradycji wystawienniczej, że odwołam się do zionących nudą i grozą zaśnięcia muzeów ziemi). Tak jest choćby w Berlinie na słynnej Wyspie Muzeów. Klasycystyczny gmach Altes Museum gości zbiory sztuki etruskiej, greckiej i rzymskiej, a jedna z sal dedykowana jest w całości dziełom o charakterze erotycznym, w tym imponującej kolekcji drobnych rzeźb penisów, będących wyrazem „niskiej magii” i pełniących funkcję amuletów.
Zatem – jeśli Michał Telega chce pójść śladem idei, że Wyspiański w „Powrocie Odysa” odnosi się za pośrednictwem historii starożytnej do współczesnej mu Polski – musi te konteksty starożytne trochę odkurzyć, podkręcić i odpowiednio „zbrukać”.
Tak, aby nie trąciły teatralnym anachronizmem i były zgodne z duchem progresywnych tendencji w mówieniu o odległej przeszłości za pomocą innego spojrzenia, wolnego od gorsetu katolickiej pruderii, wstydzenia się „brudnej” cielesności.
Trzeba zabić ten tekst
Inscenizację w reżyserii Telegi otwiera przedakcja, w której Telemach (kipiący energią Dariusz Pieróg) zwraca się do zbierającej się na sali publiczności współczesnym językiem, czemu towarzyszy muzyka gitarowa na żywo z podkładem, wykonywana przez Piotra Korzeniaka bądź Przemysława „Śledziuhę” Śledzia. Napisany na potrzeby tej adaptacji tekst jest zabawny, a składa się z szyderczych metauwag, tautologii i powtórzeń. Cytuję fragment (tak, jak udało mi się je zanotować):
„Ja nazywam się Telemach, mam dwadzieścia lat i czekam na mojego tatę. (…) W teatrze się śpiewa, performuje, gra i mówi. (…) Femios [w tej roli Korzeniak lub Śledź] będzie nam wieczór umilał swoimi dźwiękami. (…) [o Odysie] Słyszałem, że
jesteś bardzo walecznym typem. Mój tata uwielbia [ciastka], to jest jego. (…) Jeżeli cię tu jeszcze nie ma, Odysie, wsiadaj w tramwaj i przyjeżdżaj. (…) Jeżeli jeszcze Państwo nie widzieli naszego nowego foyer – jest zasponsorowane przez marszałka Województwa Wielkopolskiego. (…) Odys to jest król świata. (…) Itaka to wyspa, proszę nie mylić z Biurem Podróży Itaka, które nie jest sponsorem dzisiejszego spektaklu. (…) Ojciec, który powróci i wszystkich za dom wyrzuci. Odys walczy o dom, o rodzinę i o ojczyznę. (…) Ja naprawdę czekam już dwadzieścia lat i nie mogę się doczekać, aż go zobaczę. Czekam na Ciebie. Wróć do nas, zrób porządek, bądź z nami, ja będę walczył…”.
Gdy rozpoczyna się właściwy spektakl, natychmiast przykuwa uwagę dychotomia zderzenia starego tekstu dramatu ze współczesną scenografią i kostiumem czy działaniami aktorów, które czasem niewiele mają wspólnego z pierwowzorem, a już na pewno sytuują się daleko od didaskaliów. W ramach obrania przez Telegę tej drogi szybko zostają też wprowadzone dosadne elementy erotyki, w tym i homoerotyki, czy drastyczne sceny przemocy. Ach, czego tu nie ma! Taniec erotyczny Melanto (uwodzicielska Marta Herman), obściskiwanie się Telemacha i Tafijczyka (wyrazisty Andrzej Niemyt), przećpana i przepita Penelopa (doskonała Dorota Abbe), sadyzm Odysa (Sebastian Grek w roli życia).
Choć siedzimy na spektaklu teatru dramatycznego, to ten zabieg przywodzi bardziej na myśl świat nowoczesnych adaptacji operowych, w których bywa, że akcja sceniczna staje się daleko idącą wariacją na fabułę opisaną w libretcie.
Queerowanie Wyspiańskiego przez Telegę sprawia, że poznańskiemu widzowi odruchowo może przyjść do głowy choćby „Cosi fan tutte” w interpretacji Grzegorza Jarzyny, premiera Teatru Wielkiego w Poznaniu z 2005 roku. Korzystając z pojemności sceny, twórcy sięgnęli po symultaniczność akcji (w tym symulacji kopulacji), rozgrywając ją na kilku planach.
Do dziś też wspominam wywiad z innym, zagranicznym reżyserem, który wziął udział w programie tej poznańskiej sceny, polegającym na zapraszaniu twórców teatru dramatycznego do realizacji debiutów operowych. Artysta przyznał, że u [pewnego osiemnastowiecznego kompozytora] jest „za dużo nut” i z chęcią by dokonał skrótów. Potem zreflektował się, iż taka wypowiedź może go stawiać w złym świetle w oczach miłośników opery (a na pewno operologów) i prosił, by te zdania wykreślić.
Odważnie poczynający sobie ze sztuką Wyspiańskiego Telega to właśnie taki „krnąbrny adaptator”, co chce wycisnąć leciwy dramat jak cytrynkę, upuszczając z sokiem wiele rupieci, by następnie ostrzyknąć spektakl nowymi treściami.
I tak powstał napięty, twardy owoc – produkcja zwarta i lekko przytłaczająca ciężką atmosferą od pierwszych minut. A ilość współczesnych, biegnących w różnych kierunkach, odwołań może drażnić – albo zachwycić. Zwłaszcza, że spektakl trwa raptem 75 minut i jest ten czas bardzo dobrze wykorzystany.
„Strzelanie z karabinu było zabawą”*
Elementy przemocy i erotyki, gry w obsceniczność czy odwołanie się do starożytności przewalcowanej przez wieki XX i XXI – sprawiają, że fan Teatru Nowego w Poznaniu przypomni sobie chwytający za gardło „Sen nocy letniej” w interpretacji Jana Klaty. Oczywiście – Wyspiański to niestety żaden polski Szekspir, a „Powrót Odysa” to w moim odczuciu zbyt pospiesznie napisana przez wieszcza narodowego ramota (nabazgrana w trzy dni, między 28 a 30 grudnia 1904 roku), dziś niedająca prawie żadnej przyjemności z lektury. Pod względem czasu trwania – możemy obejrzeć albo dwa razy „Powrót Odysa”, albo raz „Sen nocy letniej”. Mimo trochę szmirowatego tekstu pierwowzoru, zespół aktorski Nowego trzyma się mocno i stara się dialogi podawać ze sceny tak, by cośkolwiek treściwego z tego dramatu (albo na przekór jemu) udało się wyłowić. Najlepiej jest zatem nie wypożyczać z biblioteki wydania „Powrotu Odysa”, bo rosnący poziom zażenowania sprawi, że jego lektury nie wycierpimy raczej do końca. Zostawmy ten masochizm biednym studentom polonistyki.
Przychodzi na myśl refleksja, że taki otwarcie brutalny teatr to w sumie może i bardziej wyraz tęsknoty za prowokacjami rodem z lat 90. i przełomu wieków, a więc tak naprawdę za tym, co już na polskich scenach stało się niemodne, często niepożądane i ustąpiło miejsca produkcjom „empatycznym”, grzecznym, przeznaczonym dla szerokiej publiczności i traktującym widza jako nadwrażliwca.
Takiego człowieka notorycznie obrażonego, którego w zasadzie wszystko może urazić i skłonić do pisania w mediach społecznościowych na temat tego, jak bardzo czuje się poszkodowany tym, co zobaczył, potrzebuje wizyty u terapeuty, „oddajcie mi bilet” itp. A osoby aktywistyczne w mig to podchwycą, nakręcając spiralę medialnej nagonki na instytucję, wypełniającą przecie swoją kulturalną misję.
„Sen nocy letniej” i „Powrót Odysa” łączy też osoba Grzegorza Myćki – popularnego poznańskiego grafika, który bardzo dobrze zaprojektował do nich nietypowe programy – pierwszy w formie zina rozkładającego się do plakatu (wyboru tekstów dokonała niezawodna Magdalena Koryntczyk), a drugi jako bardzo pojemną książeczkę.
„Chcesz wiedzieć, czym kierowałem się przy projektach graficznych do tego spektaklu? Chciałem głównie wykorzystać estetykę greckiego malarstwa czerwonofigurowego, ale rozwiniętego o nowe konteksty. Jestem wielkim entuzjastą sztuki starożytnej w ogóle – i to nie tylko greckiej. Przy okazji pracy nad plakatem do „Powrotu Odysa” wizualny język obrazów znajdowanych na antycznych wazach nasuwał się sam. Poszerzeniem tego myślenia stała się okładka programu, i w sumie cały jego projekt. Definiuje go jednak motyw karabinu, który staje się w tym osobnym przypadku wręcz elementem rzeźbiarskim”.
– odpisuje mi na pytanie poznański grafik.
* Cytat z japońskiego filmu nowofalowego, bardzo podobny do wypowiedzi jednej z osób aktorskich grających w „Powrocie Odysa”.
„Powrót Odysa”, reż. Michał Telega; scenografia, kostiumy, światła: Krystian Szymczak; muzyka: Piotr Korzeniak; choreografia: Dawid Tas, koncepcja programu: Magdalena Koryntczyk i Rafał