Szaleństwo biblioteki
Opublikowano:
22 lutego 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Żyjemy w świecie wypełnionym literami. Bezwiednie odczytujemy napisy reklamowe, szyldy sklepów, numery autobusów i nazwy przystanków. Ciągle produkujemy dokumenty, paragony. Posługujemy się pieniędzmi, których wartość identyfikujemy dzięki pismu.
Codziennie i na każdym kroku spotykamy słowo pisane. Badacze dość już dawno zwrócili uwagę na wszechobecność w naszym życiu pisma i konsekwencje z tym starym, przełomowym wynalazkiem związane.
To niezmiernie interesujące ustalenia dotyczące postrzegania rzeczywistości, sposobów myślenia, organizacji społeczeństwa. Największą w nich rolę odgrywają spisy inwentarza, kodeksy prawne, umowy handlowe, teksty religijne i naukowe.
Za najwyższy jednak wyraz słowa pisanego skłonni jesteśmy uznawać literaturę.
Kształtowanie świata przedstawionego w słowie, poszukiwanie możliwości ekspresyjnych języka, możliwość gry literackimi aluzjami – to niektóre z możliwości dostępnych dzięki pismu przekuwanemu w literaturę. Choć długoletnie badania wskazują, że poziom czytelnictwa nie jest oszałamiająco wysoki, to istnieje pokaźna grupa oddanych literaturze czytelników.
Książki o książkach
Literatura to nie jest po prostu zapisane słowo, to słowo mające swoją fizyczną reprezentację – przedmiot. I jako przedmiot sama bywa też obiektem literatury. Książki o książkach mogą być różne. Wrażenie szczególne robią te, pokazujące szaleństwo i namiętności, jakie książki mogą wzbudzać.
W „Manjaku książkowym” Gustawa Flauberta (wydanym w przedwojennym Poznaniu), jego bohater zabija kolejne osoby, tylko po to, by wzbogacić swoje zbiory o kolejne, wzbudzające jego pożądanie egzemplarze.
W „Imieniu róży” Umberto Eco gmach biblioteki góruje nad opactwem, labirynty półek i ich schemat znane są tylko ociemniałemu Jorge z Burgos gotowemu zabić, by zataić sekrety ksiąg, a w finale płonącemu wraz z nimi.
Takim typem człowieka utkanego z książek był – obecny jako aluzja w imieniu demonicznego bibliotekarza – Jorge Luis Borges, którego twórczość to przywoływanie ksiąg istniejących i wymyślanie nieistniejących.
To także bohater „Auto da fe” Eliasa Canettiego, profesor Kim, żyjący w swojej bibliotece i bezradny wobec życia.
Wiele jest też obrazów pokazujących książki jako scenę miłości. Najbardziej może wizualnie zapadającym w pamięć, jest scena konsumowania miłosnej relacji na stosach książek w filmie pt. „Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek” Petera Greenawaya. Podobnie spektakularna jest późniejsza śmierć tytułowego kochanka, dławiącego się stronami książek, które miał zjadać jako karę za swój występek.
Auri sacra fames nie wzbudza zdziwienia, jednak namiętność wywoływana przez książki to już dziwactwo.
Nie mniejszym dziwactwem może być pisanie książek. W większości przypadków jest to kompensowane społeczną wszechobecnością pisma i uwzniośleniem literatury. Tym też, że jest to jeden z wielu sposobów zarobkowania. W skrajnych przypadkach to dziwactwo ujawnia się w postaciach epigonów zawzięcie przepisujących rzeczy już przebrzmiałe i nikogo nie interesujące.
To znowu też Flaubert i jego bohaterowie Bouvard i Pecuchet biorący się, w zaplanowanym przez pisarza finale niedokończonego dzieła tytułowanego ich nazwiskami, za przepisywanie książek. Po prostu – pisać, by pisać.
Efekty mogą być też frapujące i jednocześnie odsłaniające niezmierzoną przestrzeń ludzkiej wyobraźni i ludzkiego szaleństwa.
Dziwne książki
Dziwnych książek jest wiele. Owa dziwność ma wiele wymiarów. Od żartu do groteski. Wiele lat temu wyszedł swego rodzaju leksykon skierowany do młodych czytelników pt. „Po pierwsze: nie nudzić” Józefa Wittlina.
Zgromadził on kilkadziesiąt różnych zadziwiających pozycji (wydanych w XX wieku) i pokrótce je opisał, jak to sam w tytule wyznaje, trochę dla zabawy. By nie nudzić, a jednocześnie pokazać, na jak zabawne i zadziwiające pomysły wpadają autorzy.
Można tam przeczytać o francuskiej „Celebracji ciszy” z kilkudziesięcioma niezadrukowanymi stronami realizującymi tytułowy zamiar. O „Książce, której nie ma”, gdzie autor tytuł i kilkadziesiąt stron tekstu są zamazane – bo to przecież książka, której nie ma. A też o „Samouczku chorób i leków” pozwalającym w ciągu kilku minut samodzielnie postawić sobie diagnozę i sposób kuracji (choć dzisiaj dr Google przebija tę pozycję dostępnością i powszechnością użycia) i o wielu jeszcze mniej, czy bardziej kuriozalnych wydawnictwach.
Istnieją jednak teksty o dużo większym znaczeniu i nie wzbudzające śmiechu. Wiele z takich tajemniczych, monstrualnych, fascynujących przedsięwzięć książkowych prezentuje zajmująca książka wydana niedawno przez wydawnictwo Rebis – „Biblioteka szaleńca” Edwarda Brooke-Hitchinga.
Biblioteka szaleńca
W porównaniu z wcześniej wspomnianym leksykonem Wittlina, „Biblioteka szaleńca” ma większe ambicje. Gromadzi – nie tak wiele może pozycji – ale takich, które z większą odwagą wkraczają w przestrzeń ludzkiego szaleństwa.
Poza tym są to dzieła z różnych epok i kultur.
Autor, znany z kilku wcześniej wydanych przez Rebis książek antykwarysta, już na początku wyznaje swoją fascynację książkami. Z całego tekstu tchnie, wstępnie zadeklarowana, miłość do książek. I bolesna dla każdego bibliofila (bądź, jak zwykłem sam siebie określać: bibliofijoła) świadomość ostatecznego niespełnienia – niemożność posiadania wszystkich upragnionych książek i beznadziejność żądzy ich przeczytania.
A według anegdoty przywołanej przez Brooke-Hitchinga istnieje prawie 130 milionów książek (i wciąż ich więcej), skala więc niemożności zapiera dech.
Samo zresztą takie pragnienie ociera się o szaleństwo.
W tym bezmiarze słów są książki czytane wciąż na nowo – kanon literacki (pozostanę przy tym określeniu mimo że staje się coraz bardziej dyskusyjne). Są też na tyle osobliwe, że zainteresować mogą jedynie najbardziej zagorzałych wielbicieli książek. Wytwory wyobraźni tak ekstrawaganckiej, że sięgającej granice ludzkiego rozumu. Napinające je i rozszerzające.
Autor „Biblioteki szaleńca” z zapamiętaniem klasyfikuje i opisuje takie kurioza, jak choćby „Rękopis Voynicha” pochodzący, według ustaleń badaczy z pierwszych dekad XV wieku.
Został kiedyś napisany, nie wiadomo jednak po co, ani dla kogo. Kolejne karty rękopisu to bogate w detale rysunki roślin, zwierząt i przestrzeni nie mających wiele wspólnego z tymi, które są dostępne poznaniu zakotwiczonemu w tym świecie.
Staranne pismo to nieistniejący język.
To szyfr, którego dotychczas nikomu nie udało się złamać. I pytanie: pisał to szaleniec (jakże jednak zdyscyplinowany!)? Czy to zapis jakichś wizji? Ale dlaczego zatem szyfr? Czy może to żart? Tak jednak doskonały, że aż ocierający się o obłęd?
W „Bibliotece Szaleńca” znaleźć można też księgi zaklęć, zapisy kontaktów z siłami nie z tego świata. Jest wspomniana poetka, której wiersze dyktowały kury…
Są japońskie „Zawody w pierdzeniu”, świadectwo osobliwego – chciałoby się powiedzieć rabelaisowskiego – poczucia humoru: anarchicznego, a jednocześnie tak zwyczajnego, ludzkiego…
Są książki oprawiane w ludzką skórę. Pisane na kościach zwierząt. Monstrualnych rozmiarów i ledwo dające się dojrzeć. Całe bogactwo świadectw, jak opętać może książka.
„Biblioteka szaleńca” nie jest jednak katalogiem kuriozów stworzonym, by dać obraz bezmiaru ludzkiego szaleństwa i przestrzec przed nim. Brooke-Hitchig z czułością kochanka pochyla się nad nimi i śledzi ich historię.
Odnajduje w nich nieustanne dążenie ludzkiego ducha do sięgania w nieskończoność, poza – oczywiste wydawałoby się – granice; nieustępliwego dążenia, by – skoro już się posiadło umiejętność utrwalania myśli w słowie – dać świadectwo wszystkiemu, co nas tworzy. Każdemu pragnieniu, każdej obsesji, każdej idei.
Pasja śledzenia tych odprysków ludzkiej wyobraźni i ludzkiego szaleństwa udzieli się chyba każdemu pożeraczowi książek.
A i książki do zjedzenia i zjadane są w „Bibliotece szaleńca” wspominane.
Staranność zaś edytorska, którą w tym przypadku należy także docenić, dopełnia rozkoszy tej uczty. Co niniejszym, jako bibliofijoł, zaświadczam.