fot. M. Zakrzewski

Sztuka i okolice: wypada/nie wypada

Sezon w Teatrze Nowym zakończył pokaz przedpremierowy „Snu nocy letniej” w reżyserii Jana Klaty. On też tekst Szekspira opracował i oprawił muzycznie. Rozpętała się burza: jedni krzyczeli brawo i bili je na stojąco, inni opuszczali teatr przed końcem spektaklu zniesmaczeni, zdegustowani i dawali wyraz swojemu oburzeniu w postach na Facebooku

W pewnym momencie głos w mediach społecznościowych zabrał dyrektor teatru i rekomendował niezadowolonej widzce czytanie książki prof. Jerzego Limona „Szekspir bez cenzury”. Nie będę pisać o tym spektaklu, bo to jeszcze nie premiera i do jej czasu (15 września) wiele może się zmienić, choć pewnie nie w samej koncepcji, ale chyba – tak mi się wydaje – nie jest za dobrze, jeśli widzom mówi się, że nim przyjdą na przedstawienie, powinni sobie to i owo doczytać z rozważań teoretycznych tego czy innego profesora… Można, jasne, że można.

Choć przecież nie tylko prof. Limon specjalizował się w teatrze elżbietańskim i Szekspirze. Ja na przykład czytałam Zbierskiego, Girarda, Taborskiego, Fluchère’a, Mroczkowskiego, Warlikowskiego… Może, skoro do zrozumienia pomysłu Klaty jest niezbędny Limon, warto o tym wspomnieć na stronie teatru albo umożliwić zakup książki wraz z biletem? Generalnie – rzecz jasna – dobrze by było, aby na spektakl przychodzić jakoś przygotowanym, bo zdecydowanie ciekawszy staje się wówczas dialog z myślą reżysera, ale świat idealny nie istnieje i nie pomoże tu nawet spec od pedagogiki teatru, dziś obowiązkowo zatrudniany w świątyniach Melpomeny.

Jednak tak sobie myślę, że jeśli dzieło sceniczne trzeba bronić poprzez wskazywanie ściśle określonej myśli teoretycznej, to chyba coś nie tak z  tym dziełem i z teatrem jako takim, bo ten jednak powinien być dostępny dla różnych odbiorców, nie tylko znawców określonej epoki czy autora, czyli… budować przekaz wielopiętrowy. Inna rzecz, że dawno tak ostrej dyskusji w poznańskich teatrach nie było. Może więc dobrze się stało?

 

Jan Klata, fot. Wikipedia

Jan Klata, fot. Wikipedia

Z Klatą jest taki problem, że albo się go kocha, albo nienawidzi. Od samego początku tak się dzieje. Ale – z drugiej strony – trwa też „moda na Klatę” i dziś rzadko głośno się mówi o nim inaczej niż w superlatywach, zachłystując się jego buntem, odkrywczością, współczesnością. Kategoria „wypada / nie wypada” jest w polskiej przestrzeni kulturalnej mocno osadzona. O Klacie „nie wypada” źle mówić. Albo raczej – pisać, bo mówić, zwłaszcza prywatnie, można oczywiście wszystko. Z różnych powodów, także politycznych (historia jego dyrekcji w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie).

A mnie on denerwuje, ja jego odczytań nie potrafię w pełni przyjąć. No i tyle. Moja sprawa. Mogę nie chodzić na jego przedstawienia, by się nie denerwować. Z kategorią „wypada / nie wypada” dawno temu się rozprawiłam, oglądam to, co mnie samą interesuje – bez konieczności, bez obowiązku, bez towarzyskiego nakazu, bez przymuszania do podrywania się z miejsca przy oklaskach nawet wtedy, kiedy nie widzę powodu, choć rozpowszechniony w Polsce obyczaj każe niemal wszystko w ten sposób nagradzać, jakby wszystko miało status wybitności. A wybitne rzadko bywa. Z definicji ta ocena jest zarezerwowana dla niewielu przejawów ludzkiej aktywności. No, niestety. Albo stety. Tylko gdzieś to nam się zagubiło.

 

Naprawdę uważamy, że wszyscy artyści są wybitni i każde ich dzieło to przejaw geniuszu? Przecież to niemożliwe! Nawet Vermeer pozostawił po sobie słabsze obrazy, bo tak to już jest, że nasza dyspozycja układa się sinusoidalnie i w gruncie rzeczy w działalności kreacyjnej – jeśli jest na odpowiednio wysokim poziomie – chodzi o to, żeby jednak nie spaść poniżej pewnego pułapu; zwykle ci wybitni nie spadają, bo poza talentem mają porządnie opanowane rzemiosło, z którego korzystają wyśmienicie.

A co do Klaty… zachwyciłam się lata temu jego Hamletem w Stoczni Gdańskiej („H”, Teatr Wybrzeże, premiera 2004), lecz potem było różnie. A przy „Sprawie Dantona” (Teatr Polski we Wrocławiu, premiera 2008; realizacja telewizyjna – 2009) co chwila wybuchałam. Nie zgadzałam się na zanurzenie dramatu Przybyszewskiej w obranej konwencji. Owszem, rozumiałam jakoś tę potrzebę czytania opowieści o rewolucji francuskiej poprzez polskie „tu i teraz”, ale uważałam, że wielkość dzieła nie wymaga tak daleko idących zabiegów aktualizujących, że uniwersalizm jest uniwersalizmem dlatego, że przezwycięża doraźność, a Przybyszewską interesowały mechanizmy władzy, czyli to, co pozostaje w swej istocie niezmienne mimo wszelkich zmian na świecie.

Film Wajdy („Danton” – premiera 1983), zrealizowany na podstawie dramatu, nie zestarzał się z czasem, spektakl Klaty – owszem i podejrzewam, że dziś drażniłby bardziej niż przed laty, zapewne nie tylko mnie. Czasami zapominam o naszej „niekompatybilności” i idę na kolejne przedstawienie. Ale jednak nie potrafię zmienić nastawienia. Na szczęście, mogę sobie na ten luksus pozwolić. A nawet na zwierzenie się z tego.

A à propos Vermeera, to polecam książkę Franka Wynne’a „To ja byłem Vermeerem” – niezła opowieść o nieautentycznych dziełach sztuki wystawianych w muzeach i galeriach oraz krytykach, którzy je legitymizują; oparta na faktach historia najsłynniejszego fałszerza mistrza z Delft, w którego fałszerstwa świat długo nie chciał uwierzyć…

 

Teatrowi życzę – oczywiście – udanej premiery i dobrego czasu wakacyjnego.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
5
Świetne
Świetne
6
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
3