fot. M. Zakrzewski

Sztuka i okolice: „Zrzucić garb matki…”

Może w okolicach Dnia Matki to trochę nie na miejscu, ale ponieważ każda matka była też córką, więc temat dotyczy każdej dziewczyny, każdej kobiety. I w gruncie rzeczy także mężczyzny, chłopca, ojca, męża, bo mógł doświadczać czegoś podobnego sam bezpośrednio w nieco innej konfiguracji, lub pośrednio, jeśli tylko obserwował rodzinną codzienność.

Zacznijmy więc tak…

 

Czytam sobie „Matkę na obiad” Shaloma Auslandera, opisującą relacje głównego bohatera z toksyczną matką i próby wyzwolenia się spod jej wpływu, i nagle uświadamiam sobie, że dopiero mając jakieś 50 lat, sama zrzuciłam z siebie „garb” własnej rodzicielki, wcale nie takiej, jak ta z powieści. A może tylko tak mi się wydaje? Bo po przekroczeniu pięćdziesiątki, nareszcie przestało mi zależeć na jej ocenach, na akceptacji tego, co robię? Przez całe życie, od szkoły podstawowej, pragnęłam jednego: by mnie pochwaliła. By z taką samą dumą opowiadała o mnie, jak o córkach swoich koleżanek. Słuchając jej opowieści o tych innych dzieciach, miałam nieodparte wrażenie, że w jej głosie pobrzmiewa zazdrość. Nie, żebym sama była jakąś niedojdą – osiągnęłam wiele: jako uczennica co roku odbierałam świadectwa z paskiem, za maturę rodzice dostali list gratulacyjny od Rady Pedagogicznej mojego liceum, na studia dostałam się za pierwszym razem, skończyłam je w terminie i potem życie zawodowe toczyło się też całkiem dobrze. Miałam jednak wrażenie, że to ją nie obchodziło. Może dlatego, że nie mieszkałyśmy w jednym mieście? W każdym razie, przez lata czekałam na jej pochwały, na jej docenienie, na pogłaskanie po głowie. Na próżno. Nie umiała? Nie chciała? Nie dostrzegała potrzeby? Nie wiem. Nie roztrząsam już tego.

 

To mogłaby być moja historia. Pewnie tak ją odebraliście – że zwierzam się z własnej traumy. Mogłoby tak być. Ale może to być, równie dobrze, opowieść kogoś innego: setek kobiet, setek dziewczyn. Relacje matek z córkami – czy córek z matkami – są na ogół mocno skomplikowane. Nawet jeśli na zewnątrz wyglądają na idealne, jak z filmu. Możliwe, że i takie bywają – najczęściej jednak, jeśli wyglądają w ten sposób, są efektem procesu, przepracowania tego czegoś niedobrego, trudnego, kłótliwego, obarczonego różnymi pretensjami, które przez lata się tworzą.

Bo przepracować da się, naturalnie. O ile najpierw pojawi się refleksja, że coś nie działa za dobrze i że za to odpowiadają obie strony, i właśnie obie strony chcą coś tu naprawić, polepszyć. Na przykład dorosnąć do bycia całkiem osobnymi, do nieobarczania odpowiedzialnością za własne niepowodzenia tej drugiej – matki czy córki, dostrzeżenia, że każda ma własny, indywidualny zespół cech, wad i zalet, które ją odróżniają od innych.

Nie lubimy, kiedy w naszym rodzinnym układzie coś zgrzyta. Dawniej o tym się nie mówiło, potem idealizowało:

 

„mojej mamie mogę o wszystkim powiedzieć”, „moja mama jest jak najlepsza przyjaciółka”, „mam idealny układ z moją mamą”.

 

Faktycznie? A która z was, drogie panie, zwierzyła się matce, że mając na przykład piętnaście lat, straciła dziewictwo na obozie harcerskim, narciarskim albo na koloniach? I co, potem nadal było fajnie? Albo że po romantycznej nocy ze starszym chłopakiem musiała leczyć chorobę weneryczną, bo się… przytrafiła?

Moje przyjaciółki opisywały swoje rodzinne układy właśnie jak filmy z Hollywood, ale prędzej czy później coś w ich życiu takiego się wydarzało, że w idealnej narracji pojawiały się szczeliny i w końcu wylewały się z nich żal, rozpacz, gorycz lub wściekłość. A w ślad za tym szło postanowienie zerwania więzów z matką i całkowitego zniknięcia ze wspólnotowej orbity. Bo nagle cały ten związek córczano-matczyny jawił się jako niezdrowy, niszczący, toksyczny, nie było w nim miejsca na osobne „ja” córki – nie jej emocje czy wartości się liczyły, nie jej dążenia i aspiracje. Były do zaakceptowania o tyle, o ile wpisywały się w wyobrażenia i potrzeby innych. Najczęściej matki.

Moje przyjaciółki…

Plakat do spektaklu "I dlatego nie masz męża", Teatr Nowy im. Izabelli Cywińśkiej w Poznaniu

Plakat do spektaklu „I dlatego nie masz męża”, Teatr Nowy im. Izabelli Cywińskiej w Poznaniu

 

„Wiesz, wyrzuciłam matkę z domu” – oznajmiła jedna. „Przyjechała i po trzech dniach zaczęła krytykować dosłownie wszystko: co i jak robię, jaką relację buduję z mężem, jak wychowuję dzieci, jak gotuję, jak mieszkam, gdzie żyję… Nie dałam rady. Poprosiłam, by się spakowała i wróciła do siebie, odwiozłam na dworzec. Koniec. Gdyby chociaż jej własne życie było idealne…”

 

„Postanowiłam, że przed matką już dygać nie będę” – stwierdziła druga. „Za wiele mnie kosztuje to bycie grzeczną. Gada głupoty, widzi tylko siebie, nie dostrzega, że rani innych, że rani mnie tą nieustającą krytyką wszystkiego i wszystkich. Kiedyś protestowałam, wtedy wpadała w histerię – płakała i krzyczała, że jej nie szanuję. Teraz milczę i potakuję, co ją jeszcze bardziej nakręca. Wychodzę od niej, czując odrazę do siebie. Włóczę się potem godzinę po parku, żeby to ze mnie chociaż trochę zeszło, nim wrócę do domu. Ale jest coraz gorzej. To bardzo zły człowiek. Nie chcę nią przesiąknąć. Więc koniec…”

 

„Matka niedawno mi się zwierzyła, że kiedy byłam mała, miała kilkuletni romans i ojciec o nim wiedział” – słyszę któregoś dnia od trzeciej. „Byłam przekonana, że stanowili szczęśliwe małżeństwo. Takie jak z filmu. Marzyłam o podobnym i szukałam w każdym chłopaku, z którym chodziłam, chociaż namiastki taty. A sama chciałam być jak ona. Moje małżeństwo się rozpadło. Matka nie pomogła mi się pozbierać. A teraz jeszcze to. Po co mi teraz o tym opowiedziała, skoro tak długo było to tajemnicą? Czuję się oszukana. Czuję, że całe moje życie było kłamstwem…”

 

Ileż takich historii każdy z nas zna? Ile książek o tym napisano, ile filmów nakręcono, ile spektakli zrealizowano? Temat rzeka. Ogromny. Trudny. Na drodze porozumienia stoją różnice pokoleniowe i związane z tym wychowanie, jakiś opór, by o „pewnych sprawach” nie mówić, potrzeba tworzenia mitu i konieczność bycia szczęśliwym (to wszak jeden z dogmatów współczesności: szczęście jednostki!), wreszcie problemy komunikacyjne, tabuizacja i otwartość jako dwa bieguny tej samej sprawy.

Moja matka była przekonana, że wiedziała o wszystkim, co mnie dotyczy, i dziwiła się, że ja moich córek nie wypytuję o każdą ich decyzję, o każdy szczegół ich życia. Od dawna powtarzam jej, że wiedziała tyle, ile sama uznałam, że wiedzieć może. O wielu moich doświadczeniach, przemyśleniach nie umiałabym z nią rozmawiać, ani bym nie chciała. Więź buduje się na szczerości, ale czy szczerość oznacza codzienną spowiedź, czytanie na głos pamiętnika? Szanuję prywatność swoich córek, mam nadzieję, że to mi się udaje. Oczywiście,  ścieramy się co jakiś czas, nie da się inaczej – funkcjonujemy przecież w innych światach, mamy inne podejście do życia, inne za sobą doświadczenia, inaczej ustawioną hierarchię ważności.

 

To normalne. Jak i normalne jest, że ja zrzucałam garb swojej matki (niekoniecznie tak, jak myślicie na podstawie tego, co napisałam wyżej), ona swojej, a moje córki muszą się uniezależnić ode mnie. Mimo miłości, mimo strachu, że coś pójdzie nie tak, jak powinno (jak powinno i według kogo?), a nawet mimo bólu (bo to zawsze boli). Nie, nie ma dobrych rad. Warto tylko uświadamiać sobie odrębność każdego istnienia i zadawać pytania, przede wszystkim sobie.

Bardzo w tym może pomóc najnowsza premiera poznańskiego Teatru Nowego „I dlatego nie masz męża. Krótka instrukcja jak nie rozmawiać z własną matką/córką” Hindi Brooks  w reżyserii Anny Gryszkówny, ze świetnymi rolami Małgorzaty Łodej-Stachowiak (Matka) i Maliny Goehs (Córka). Jeśli nadal „teatr – parafrazując znane powiedzenie – jest lustrem postawionym na drodze”, to w tym lustrze przejrzymy się wszyscy. I dobrze nam to zrobi. Tak sądzę. Więc za spektakl dziękuję jego twórcom. I myślę sobie, że czasami wystarczy po prostu być. Tylko tyle…

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
2
Świetne
Świetne
3
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
1
Dziwne
Dziwne
2