Teatr nie jest świątynią sztuki
Opublikowano:
27 marca 2017
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
W dobie sztuk multimedialnych nie można robić dekoracji z papier-mâché i dolepiać aktorom wąsy. Przez pierwszy sezon swojego dyrektorowania miewałam sytuacje, że szkoły postanawiały chodzić tylko na starsze przedstawienia, bo w opinii kadr pedagogicznych ten nowe były „zbyt nowoczesne” – mówi Joanna Nowak, dyrektorka Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie.
SEBASTIAN GABRYEL: Mijają prawie cztery lata od objęcia przez Panią stanowiska dyrektora Teatru im. A. Fredry w Gnieźnie. Mówiono wtedy o wielkiej potrzebie zmian. Przede wszystkim o reformie profilu artystycznego, o poszerzeniu oferty, uwspółcześnieniu jej. Jak wspomina Pani początki swojej pracy nad ożywianiem tego „skansenu”?
JOANNA NOWAK: Początki nie były łatwe, mimo że spotkałam się z życzliwością zarówno ze strony zespołu, jak i gnieźnieńskiej publiczności. Był to wyraźny sygnał, że czas tego teatru w istniejącej formule, jednak minął. Ludzie potrzebowali już czegoś zupełnie innego. Oczywiście, zmiany przeprowadzane były bardzo powoli, bo nawyki estetyczne trudno zmienić. Nawet, jeśli deklaruje się otwartość na nowy repertuar, a przede wszystkim inny język teatralny, to przyzwyczajenia i tak biorą górę. I mimo, iż publicznie powtarzano, że po dwudziestu kilku latach czas na coś nowego, że nie powinna to już być „scena szkolna”, przekształcanie Teatru Fredry wymagało czasu.
Przez pierwszy sezon graliśmy wieczorne spektakle dla naprawdę niewielkiej ilości osób, oczywiście przy totalnej dezaprobacie naszego pionu finansowego [śmiech]. Zresztą uprzedzałam Organizatora, że przez pierwszy sezon grozi nam kiepska frekwencja i wyjątkowo niskie przychody, ale że musimy przez to przejść, jeśli rzeczywiście chcemy coś wspólnie zmienić. Wychodziłam bowiem z założenia, że jeżeli widz będzie wiedział, że w teatrze non stop czeka na niego szeroka oferta, to może nie w tym tygodniu, może nie za miesiąc, ale kiedyś w końcu z niej skorzysta.
Jednak nie wszyscy chcieli nowego, innego teatru. Pojawiały się głosy sprzeciwu.
Spotykałam się w Gnieźnie z opiniami młodych ludzi, którzy mówili wprost, że skoro do szkoły już nie chodzą, więc nie muszą też chodzić do teatru. Młodemu pokoleniu ten teatr zakodował się wyłącznie jako element szkolnej edukacji, a jako forma szeroko pojętej ekspresji artystycznej w ogóle nie zaistniał. Młodzież nie do końca rozumiała, że teatr to nie tylko materiał na wypracowanie dla pani profesor od języka polskiego. Z tym trzeba było walczyć.
Zaczęliśmy od premiery „Między nami dobrze jest” Doroty Masłowskiej i od razu podniosło się larum, że wszystko jest tu „za bardzo”, że to nowatorskie, eksperymentalne i bardzo interesujące przedstawienie, ale nie dla tego miasta, bo tu wszystko trzeba robić pomalutku, małymi kroczkami, prościej, przystępniej.
Na początku walczyłam więc z określeniem „robić coś pod Gniezno”, z założeniem, że „przecież nikt na to nie przyjdzie”. Odbierałam telefony od reżyserów i agencji autorskich proponujących nam a to farsę, a to komedię, czyli generalnie „coś dla ludzi”, bo to „tylko” Gniezno. Pojawiały się też głosy mieszkańców, że ambitną sztukę to może robić sobie Warszawa, Poznań albo Kraków, a tu powinno być lekko, łatwo i przyjemnie. Pytałam gnieźnian: dlaczego uważacie, że Waszemu miastu potrzebna jest jakaś taryfa ulgowa?
Coś w rodzaju „narodowego teatru lektur”.
Tak, określenie „najlepszy w Polsce teatr lekturowy” było nawet zapisane w programie rozwoju kultury województwa wielkopolskiego na lata 2012-2020, to był postulat poznańskich teatrologów. Chciano, aby to nadal był teatr szkolny, by pełnił tylko służebną rolę edukacyjną. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że Teatr Fredry liczy sobie już ponad 70 lat i w swoim czasie tę rolę z powodzeniem odgrywał. Na początku był przecież teatrem objazdowym, jeździł do maleńkich miejscowości, grał przedstawienia w różnych warunkach, w małych salkach, świetlicach, szkołach.
Chodziło wtedy o to, by również mieszkańcom niewielkich miasteczek pokazać czym jest teatr – sztuka, do której po wojnie mieli utrudniony dostęp. A przede wszystkim o to, by nieść kaganek teatralnej oświaty. Przedstawiać kanon literatury, klasyczne dramaty Słowackiego, Fredry, Zapolskiej… Wiele osób ze starszego pokolenia, dziś działających w kulturze, wspomina, że to było ich pierwsze zetknięcie się z teatrem, tekstem dramatycznym, aktorem, kostiumem, charakteryzacją. To była fantastyczna i potrzebna rzecz, naprawdę nie do przecenienia. Tylko, że w momencie, kiedy z początkiem lat 90. Teatr Fredry stał się placówką stacjonarną, nikt nie wziął pod uwagę faktu, że trzeba zacząć mówić już innym językiem, na pewno nie tym z lat 70.
Wcześniej teatr gnieźnieński poruszał się w granicach od antyku do Mrożka, który jeszcze kilkanaście lat temu był tu szczytem awangardy! A przecież w międzyczasie zmieniła się cała estetyka, zdążył powstać zupełnie niezagospodarowany przez gnieźnieńską scenę obszar literatury współczesnej.
Odrzuconej świadomie, bo nie przystawała do kanonu. Użył Pan słowa „skansen” i to bardzo dobre określenie. Skanseny są rzeczą niezwykle cenną, bo podtrzymują i przywracają pamięć, jednak teatr to nie muzeum, ale wyraz artystycznej ekspresji i wypowiedzi istniejącej tu i teraz. Tym bardziej, że dziś już absolutnie nie jest miejscem kultywowania kultury żywego słowa i kontemplacji „wielkiej sztuki”. Pamiętam moje dyskusje z pedagogami, twierdzącymi, że teatr jest „świątynią”. A przecież powinien być pojmowany jako miejsce rozmów, dyskusji, inspirującego spotkania artysty i widza.
W innej formie raczej nie dotrze do współczesnego widza.
W dobie sztuk multimedialnych nie można robić dekoracji z papier-mâché i dolepiać aktorom wąsów. Przez pierwszy sezon miewałam sytuacje, że szkoły postanawiały chodzić tylko na starsze przedstawienia, bo w opinii kadr pedagogicznych te nowe były „zbyt nowoczesne”. Kiedy proponowaliśmy klasyczny tekst dla dzieci, ale przepisany na nowo, jak na przykład „Pinokio” Maliny Prześlugi, to podchodzono do niego z ciekawością, ale i ze zdziwieniem, pytając: dlaczego to jest takie smutne?
Podobnie było ze współczesną wersją „Alicji w Krainie Czarów” przepisaną przez Michała Kmiecika. Ludzie chcieli zobaczyć małą dziewczynkę biegającą za białym królikiem, a zaproponowano im oniryczną opowieść o dojrzewaniu do dorosłości i odpowiedzialności.
Musimy postarać się zrozumieć, że świat jest już dziś po prostu inny, również ten teatralny. Na szczęście to się zmienia – dorosła publiczność do nas wróciła, zdobyliśmy także nową. Również wśród dzieci i młodzieży, bo zaczęły przyjeżdżać do nas szkoły, które nigdy wcześniej do Gniezna nie zaglądały. Oprócz przedstawień prowadzimy zakrojoną na szeroką skalę nowoczesną działalność edukacyjną obejmującą wiele obszarów sztuki teatralnej. Przykładem może być edukacyjny projekt „ReStart – Łańcuch Sztuki”, prowadzony przez wybitnych artystów z całej Polski i nie tylko.
Mamy w planach podjęcie, wraz z Muzeum Początków Państwa Polskiego, współpracy z Kolejami Wielkopolskimi, które będą odpowiadać za transport do Gniezna grup dzieci i młodzieży, rozpoczynających „teatralną lekcję” już w pociągu. To będzie prawdziwy pociąg do teatru [śmiech.
A jak reagował na zmiany zespół teatru? Trudno było wam się dotrzeć?
Nie do końca trudno, wiele osób było bardzo otwartych na nowe wyzwania, znużonych dotychczasową powtarzalnością i przewidywalnością podejmowanych zadań. A teatr polega na ciągłym przekraczaniu pewnych granic. Zespół ten, z wielką dla siebie szkodą, nie ulegał też żadnym fluktuacjom. Niektórzy aktorzy spędzili w nim praktycznie całe swoje zawodowe życie, ciągle stykając się z tym samym językiem i estetyką sceniczną, z tymi sami inscenizatorami. Uzupełniliśmy go o absolwentów łódzkiej filmówki, dziś poszerzamy o dyplomantów krakowskiej PWST, i to jest zderzenie pokoleniowe, które iskrzy. Nowi aktorzy, również ci występujący gościnnie, młodzi, ambitni realizatorzy. Wychodzi z tego bardzo interesująca mieszanka. Płodozmian jest potrzebny nie tylko w kulturze agrarnej, ale w kulturze w ogóle.
Język ulicy również?
W pierwszym sezonie mieliśmy w repertuarze sztukę „Most nad doliną” traktującą o życiu tzw. „trudnej młodzieży”. Rzecz działa się w internacie dla chłopców, trudno byłoby operować w niej językiem Szekspira, więc trochę „mięsa” poleciało. Spotkało się to z oburzeniem, że jak ze sceny mogą padać takie wulgarne słowa? A kim mają mówić tacy chłopcy? Kochanowskim?
Nikt nie pomyślał, że może to czemuś służyło.
Przyjęto, że po prostu nie wolno. Nie uchodzi. A ja zapamiętałam pewną sytuację, przy okazji spotkania z publicznością po tej właśnie sztuce. Stoi przede mną młody chłopak z domu dziecka i mówi, że pierwszy raz w życiu jest w teatrze. Chciał tylko zobaczyć kapelę swoich kumpli, która gra w przedstawieniu, inaczej pewnie by do tego teatru nigdy nie poszedł. To, co przy okazji zobaczył, zupełnie go oczarowało, poczuł się emocjonalnie związany z tym, o czym mówił spektakl.
Jak jego wypowiedź ma się do tego, że ktoś oburza się na myśl o wulgaryzmach? To była jedna z największych satysfakcji w całej mojej karierze zawodowej. Jeżeli teatr ma w ogóle jakoś dialogować ze współczesnością, to musi mówić tej współczesności językiem. Również o rzeczach przykrych, bo świat nie jest, niestety, ani piękny, ani dobry. I nie po to, by epatować i obrażać, ale aby skłonić do zastanowienia, do myślenia.
Skoro już mowa o satysfakcji: który z dotychczasowych spektakli Teatru Fredry był dla Pani największym sukcesem?
Takim pierwszym wielkim sukcesem był spektakl „Kto się boi Virginii Woolf?”, to była prapremiera nowego tłumaczenia tej sztuki autorstwa Jacka Poniedziałka. Wyreżyserowała ją Maria Spiss, obecnie nasza szefowa artystyczna. Niewątpliwie, to przedstawienie było dla gnieźnian prawdziwym odkryciem. Sukcesem była wspomniana już „Alicja. Pod żadnym pozorem nie idź tam”, reżyserski debiut znakomitej scenografki Justyny Łagowskiej. Sztuka trudna, nieoczywista, adresowana bardziej do dorosłych niż do dzieci. Cieszy mnie również sukces „Klubu Samotnych Serc – Portofino”, spektaklu muzycznego w reżyserii Łukasza Czuja, złożonego z polskich przebojów z lat 50. i 60., powrót do Gniezna Piotra Kruszczyńskiego z opowieścią o „Naszym mieście”, a także artystyczne owoce międzynarodowych rezydencji artystycznych.
Jakie spektakle zobaczymy w najbliższych miesiącach?
Rozpoczęliśmy próby do zupełnie nowej wersji scenicznej nieznanej szerzej polskiej klasyki XIX wieku. Postanowiliśmy przypomnieć powieść „Listopad” Henryka Rzewuskiego, dotyczącą wojny polsko-polskiej w czasach konfederacji barskiej. Spektakl wyreżyseruje Tomasz Węgorzewski, premierę planujemy na 6 maja. Czeka nas też polska prapremiera, w ramach tym razem słowackiej rezydencji artystycznej, niepokojącej sztuki angielskiego dramaturga Simona Burta pt. „Nietykalne”. Wokół tego tytułu zamierzamy zorganizować duży projekt edukacyjny, adresowany do widowni gimnazjalnej. To dobrze brzmiący, uniwersalny tekst, mówiący o problemach młodych, dopiero dorastających ludzi i o chęci wyrwania się z rodzinnego domu, by żyć na własną rękę.
Kiedyś powiedziała Pani, że „jeśli codziennie nie siądzie przed tą wielką zakurzoną szmatą”, to jest ciężko chora. Jakie jest Pani największe marzenie związane z Teatrem Fredry?
Publiczność wypełniająca teatr po brzegi, świadomie i mądrze odbierająca przekaz płynący ze sceny. Pewność, że jako teatr potrafimy się z nią porozumieć, że się nie rozmijamy. Na pewno nie chcę, by biła brawo tylko dlatego, że w teatrze tak wypada.
JOANNA NOWAK – dyrektorka Teatru im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie od 1 września 2013 r. W latach 1983-1997 była konsultantem programowym, sekretarzem literackim i asystentem dyrektora w Teatrze Ludowym w Krakowie, w latach 1997-1999 kierownikiem literackim Teatru Polskiego w Poznaniu, a w latach 2003-2012 – wicedyrektorem tegoż teatru.
CZYTAJ TAKŻE: Tutaj każdy student jest artystą. Rozmowa z Łukaszem Chrzuszczem
CZYTAJ TAKŻE: Razem dla folkloru: Wojewódzki Przegląd Folklorystyczny w Szreniawie
CZYTAJ TAKŻE: Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #4