Uśpienia i wybudzenia
Opublikowano:
9 grudnia 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Listopad to między innymi festiwal muzyki elektronicznej, prapremiera opery na podstawie Gombrowicza i Wacław Zimpel w trzech odsłonach
Schron
Miesiąc rozpocząłem z festiwalem Hiatus. Miałem już przyjemność opisywać na tych łamach to wydarzenie, które teraz po raz pierwszy odbyło się nie w Zamku, a w klubie Schron. Wpłynęło to nie tylko na profil muzyczny, który teraz bliższy był klubowej muzyce tanecznej, lecz również na tak prozaiczną rzecz jak godzina rozpoczęcia. Gdy pierwszego dnia przyszedłem na godzinę 22, czyli tę oficjalnie anonsowaną, organizatorzy beztrosko i bez podania przyczyny (może była nią niska frekwencja?) ogłosili półgodzinne opóźnienie. Starałem się jednak nie przenosić negatywnych emocji na grających i gdy w końcu Syntax Error zaczęli, to mi się podobało, choć szczerze przyznam, że teraz niewiele pamiętam z ich występu. Jako druga zagrała FOQL, która ciekawie igrała z formatem klubowym, bo jej występ był zrytmizowany, ale w nieoczywisty sposób. Następnie wystąpił Maciej Maciągowski, który swoje inspiracje muzyką spoza Europy przetwarza tak mocno, że uzyskuje z nich zupełnie swoistą całość o unikatowym brzmieniu.
Niestety gdy zaczynał julek ploski, to czułem, że nie jestem już w najlepszej formie i nie dotrwałem do końca jego koncertu, choć to, co słyszałem, mocno wykręcony hyperpop i trochę gabberu, było interesujące. Nauczony doświadczeniem, drugiego dnia nieco spóźniłem się na występ Dawno Temu, który niestety mnie nie przekonał. Jej skupiony ambient dobrze sprawdza się słuchany w domowym zaciszu, ale w klubie jakoś nie mógł się odnaleźć. Imeon, której nagrania bardzo mi się podobały, na żywo też nie wypadła najlepiej.
Muzyka wydawała mi się nieraz przypadkowa, a wokale, które w nagraniach wywoływały nawet uśmiech, tu wypadały nieraz kuriozalnie. Thomasa Ankersmita słyszałem niedawno na festiwalu Sanatorium Dźwięku w Sokołowsku, natomiast występ w Schronie to był chyba jego poznański debiut, aż trudno uwierzyć, bo to przecież artysta o sporym dorobku. Podobnie jak w Sokołowsku był to koncert fachowy, któremu nic nie można zarzucić, no może poza odrobiną ryzyka, szaleństwa. Brudne duby SSRI bardzo fajnie rozbrzmiewały w tej przestrzeni, aczkolwiek bardziej myślami byłem przy następnym występie – zastanawiając się, ile z niego będę w stanie usłyszeć. Odjechane klubowe piosenki Ikävä Pii były bardzo fajne, ale znów nie dotrwałem do końca.
Zamek
W ramach cyklu JazZamek tym razem wystąpiły dwa zespoły z Korei Południowej. Soojin Suh Coloris Trio to klasyczne trio jazzowe (fortepian, kontrabas, perkusja), tylko że jego liderką jest perkusistka. Ale tak między Bogiem a prawdą, to nie da się tego wywnioskować po muzyce, a mi nawet momentami zdawało się, że liderem może być kontrabasista, bo miał tyle i tak wyrafinowanych rzeczy do zagrania, choć może też dlatego, że jego najlepiej widziałem. Tak czy inaczej było to niezwykle kompetentne i kulturalne granie, choć z drugiej strony już podczas drugiego utworu było wiadomo, że nic wyjątkowego się tu nie wydarzy. Zespół Bando, którego nazwa oznacza półwysep, ma bardzo ciekawy pomysł na swoje muzykowanie, otóż inspirują się koreańskim pejzażem. W składzie obok saksofonu, perkusji i gitary znajdziemy geomungo, tradycyjny instrument, który tu trochę przypominał kontrabas, choć był bardziej dźwięczny. Muzyka kwartetu to całkiem przyjemny jazz-rock, trochę kojarzący się z Patem Methenym.
Ślina, UFFF i Opera
Prosto z Zamku ruszyłem do klubu Ślina, gdzie pierwszą swoją imprezę organizował kolektyw JOMO (który też miałem przyjemność tu opisywać). Ja załapałem się na bardzo fajne sety didżejskie wiara.info i whyismattcrying oraz eksperymentalno-elektroniczny live lichte, który niestety był bardzo krótki. Czekam na więcej!
Następnego dnia udałem się UFFF-a, gdzie grał duet Bye Bye Tsunami. Osób było mało, a szkoda, bo muzyka była porywająca, gdzieś na przecięciu noise rocka i wpływów metalowych, mi trochę kojarząca się z MoHa! i Hellą. Kolejnego dnia wróciłem do Zamku, gdzie w trzech odsłonach występował Wacław Zimpel. Jako że biegłem z kina (pozdrawiam British Film Festival), to spóźniłem się na solo i kiedy wszedłem na salę, do Zimpla dołączał właśnie James Holden. Jego analogowa elektronika, wijąca się i migotliwa, była bardzo ciekawa sama w sobie, tak że nieraz zastanawiałem się, co klarnet Zimpla ma z nią wspólnego.
Nie wiem, czemu założyłem, że wieczór będzie podzielony na trzy części, tzn. koncerty będą rozdzielone przerwami. Tak się nie stało i bardzo dobrze, bo dzięki temu wszystko organicznie narastało. Kiedy do dwójki już obecnych na scenie muzyków dołączyła jeszcze trójka – zaczął się koncert Saagary. Piękna rzecz! Aż miło było obserwować radość z gry i wzajemne porozumienie. A jako że wrażeń nigdy dość, to udałem się jeszcze do Farb, gdzie swoje nowe wydawnictwa dla Pointless Geometry promowali znani z zespołu The Kurws Hubert Kostkiewicz i Jakub Majchrzak (aka Strzał w kolano).
Improwizacje Kostkiewicza wydały mi się nieco zbyt chaotyczne, natomiast kompozycje Majchrzaka w swojej koncentracji i pracy z detalami idealnie utrafiły w moje potrzeby.
22 listopada w Teatrze Wielkim prapremierę miała opera Zygmunta Krauze „Ślub”, do której libretto stworzył i którą wyreżyserował Krzysztof Cicheński. Ja wybrałem się na spektakl drugi, kombinując, że to zawsze lepiej, gdy wykonawcy już wejdą w materię i nie ma tego stresu związanego z premierą. Pod tym względem było bardzo dobrze – śpiewakom nie można nic zarzucić, wszyscy byli przekonujący w swoich rolach, zwłaszcza kradnący show Jan Jakub Monowid. Pewien niedosyt pozostawiła we mnie muzyka, która pełniła funkcję służebną wobec śpiewu i oczywiście dobrze, że go nie przyćmiła, ale moim zdaniem jednak była zbyt wycofana (skład rozszerzono m.in. o saksofon i akordeon, ale nie udało mi się ich wysłyszeć). Tak czy inaczej jest to spektakl udany, miejmy nadzieję, że jeszcze wróci na deski teatru.