W sercu ciągle jest Lech Poznań
Opublikowano:
21 lipca 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Z piłkarzem i trenerem Aleksandrem Bilewiczem - rozmawia Karolina Król.
Karolina Król: Jak zaczęła się pana przygoda z piłką nożną?
Aleksander Bilewicz: Grałem właściwie od zawsze. Dużo czasu spędzaliśmy na podwórkach. Gdy tylko wracałem ze szkoły, szliśmy na piłkę. Jeśli nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego boiska, kładliśmy dwie cegły jako prowizoryczną bramkę.
Na Lecha chodziłem, odkąd skończyłem osiem lat. Jako dwunastolatek grałem w trampkarzach, czyli w takiej lechowej młodzieżówce. W kadrze pierwszego zespołu wystąpiłem, mając mniej więcej lat siedemnaście, osiemnaście.
Czułem się niesamowicie wyróżniony. Cały czas trenowałem w drużynie, oprócz dwuletniej przerwy na wojsko.
K.K.: O, czy ta przerwa dużo zmieniła w pana piłkarskiej karierze?
A.B.: Przyszło powołanie do wojska i musiałem przerwać grę. Najpierw wysłano mnie do podoficerskiej szkoły w Brzegu.
K.K.: Czy była tam możliwość trenowania?
A.B.: Odbywały się dywizyjne rozgrywki. Szybko wyłapano, że dobrze mi idzie gra, i po jakimś czasie trafiłem do Czarnych Żagań, gdzie grałem przez półtora roku. Podobało mi się – cieszyłem się, że cały czas mogę rozwijać pasję. Po służbie wojskowej bez problemów wróciłem do Lecha.
K.K.: Co było najtrudniejsze w pracy piłkarza? Czy nie czuł pan się czasem przytłoczony obowiązkami?
A.B.: Właściwie całe życie podporządkowywałem piłce nożnej. Czas wolny miałem w nocy, gdy mogłem spać. U mnie w rodzinie wiele osób było związanych ze sportem. Tata nie zajmował się piłką, ale jego bracia grali w Warcie Poznań. Moja żona była koszykarką.
Skończyłem grać w wieku 35 lat, później miałem uprawnienia trenerskie i pracowałem z młodzieżą.
Uwielbiałem pracować z dziećmi i młodymi ludźmi. Jak na dłoni widziałem, jak zmieniają się poszczególne roczniki. W mojej ocenie kiedyś młodzież zachowywała się nieco bardziej naturalnie, miała też chyba mniej pokus w rodzaju różnorodnych używek.
K.K.: A kibice się zmieniali?
A.B.: Cóż, kibice są różni. Niektórzy wybuchowi, inni spokojni. Tak było kiedyś, i tak jest też teraz. Wcześniej więcej rozmawiało się o piłce nożnej, nie wchodziliśmy w tematy polityczne. Było spokojnie, bez ustawek, rac i tak dalej. W 1972 roku graliśmy mecz na stadionie im. 22 lipca [dziś im. Edmunda Szyca – przyp. red.], na który mogło przyjść 60 tysięcy osób.
Ostatni mecz z Zawiszą Bydgoszcz, decydujący o wejściu do pierwszej ligi (odpowiednik dzisiejszej ekstraklasy) oglądało 65 tysięcy osób, a więc więcej, niż wynosiła pojemność stadionu. Ludzie siedzieli na przykład na schodach i patrzyli. Nie było żadnych płotów, przegród czy ochroniarzy. Niektórzy przychodzili trzy godziny przed meczem, grali w karty.
Teraz pojawia się wiele animozji pomiędzy poszczególnymi klubami.
Wciąż jest wielu prawdziwych kibiców, kochających klub całym sercem, ale zdarzają się osoby chcące po prostu zrobić tak zwaną zadymę. To nikomu nie służy – przykładowo, jeśli na boisko wpadnie raca, nie da się oddychać i grać, musi minąć co najmniej 20 minut, aby powietrze się oczyściło.
K.K.: Kiedy, pana zdaniem, zaczęło pojawiać się więcej agresji?
A.B.: Myślę, że mniej więcej po upadku komunizmu, gdy ludzie poczuli, że właściwie wszystko można robić.
K.K.: A czy gdy grał pan w klubie, miał pan podpisaną umowę o pracę?
A.B.: Kwestia formalności to w ogóle bardzo ciekawa historia. Nie było żadnych kontraktów związanych z piłką nożną, to nie klub wypłacał nam wynagrodzenie. Byliśmy zatrudnieni jako pracownicy PKP, na fikcyjnych stanowiskach.
Nie dało się jednocześnie pracować i trenować na tyle dużo, aby grać na bardzo wysokim poziomie.
Tak naprawdę na etacie istnieliśmy tylko na listach wypłat. Pensja zależała od tego, jakie kto ma wykształcenie. Mnie przypadło fikcyjne stanowisko w biurze.
K.K.: A były premie za dobre wyniki?
A.B.: Nie. Za wejście do pierwszej ligi dostaliśmy z urzędu miasta po 5000 złotych, czyli mniej więcej dwie miesięczne pensje. W porównaniu z dzisiejszymi zarobkami piłkarzy to nie było zbyt dużo.
K.K.: Kiedy zmieniły się kwestie związane z wynagrodzeniem? To znaczy – kiedy zaczął pan dostawać pensję rzeczywiście za sport, a nie za fikcyjne zatrudnienie w PKP?
A.B.: Po transformacji. Co ciekawe, wtedy wynagrodzenia też tak naprawdę nie wypłacał klub, tylko sponsorzy. Cały czas na pierwszym miejscu był sport.
Gdy grałem, trenowaliśmy dwa razy dziennie, każdego dnia. Łącznie z weekendami. Mecze zawsze graliśmy w niedzielę o jedenastej.
Nie było innego planu na niedzielę – zawsze należało przyjść na mecz. Kibice też stale przychodzili na te wydarzenia.
K.K.: Czy kiedyś też można było łatwo zmieniać klub, czy raczej piłkarze Lecha pochodzili z Wielkopolski i grali w drużynie przez wiele lat?
A.B.: Pochodziliśmy z Poznania i innych wielkopolskich miejscowości, takich jak Leszno czy Mosina. Dzisiaj trudniej zbudować drużynę, bo brakuje wychowanków, którzy od samego początku graliby w danym klubie i w nim zostawali. Byliśmy jak rodzina. Chcieliśmy kontaktu ze sobą, spotykaliśmy się, tworzyliśmy zgrany zespół.
K.K.: A czy kibice rozpoznają pana na ulicy i podchodzą porozmawiać lub poprosić o autograf?
A.B.: Oczywiście! Nawet całkiem sporo osób, to niesamowicie sympatyczne. Teraz już takich spotkań jest coraz mniej, bo ludzie pamiętający mnie są coraz starsi. Najmłodsze pokolenie nie może mnie znać, bo grałem, zanim oni się urodzili. Ewentualnie mogą kojarzyć mnie z jakichś informacji w gazetach. Czasami młodzi grający w drużynie szukają swoich poprzedników i śledzą historię klubu. Niedawno świętowaliśmy 100-lecie Lecha.
K.K.: Jak wygląda takie świętowanie jubileuszu? Czy to spotkania wspomnieniowe?
A.B.: Tak, dużo wspominamy. Świetną sprawą są pamiątkowe książki, pokazujące dzieje klubu od samego początku jego istnienia. To limitowane edycje. Swoją drogą, powstał pomysł, aby na Bułgarskiej zrobić muzeum Lecha – takie, jak jest na przykład w Barcelonie, poświęcone klubowi z tego miasta. Będzie można obejrzeć tam wiele ciekawych pamiątek. To bardzo interesujące rzeczy, sam mam w domu trochę takich przedmiotów, na przykład kolekcję pucharów. Wiele z nich pochodzi z czasów, gdy byłem już trenerem.
Bardzo dużo jeździliśmy za granicę. W czasie komuny wyjechać poza kraj – to było coś…
Nie widziałbym wielu miejsc, gdyby nie podróże z klubem. Przykładowo, wszedłem do katedry Notre Dame bodajże pięć razy. Świetnie było obejrzeć rozmaite budowle, zabytki. Dzięki temu, że Bóg dał mi jakiś talent, mogłem zobaczyć sporą część Europy. Jeździliśmy na listę, co było dosyć problematyczne, gdyby ktoś zachorował…
K.K.: Co oznacza jeżdżenie ,,na listę”?
A.B.: Chodzi o listę osób, które dostały pozwolenie na wyjazd. Jeśli jedna osoba nagle by zachorowała i nie stawiłaby się na miejscu zbiórki, nikt nie mógłby pojechać… Jeździli albo wszyscy, albo nikt. Gdybyśmy wyjeżdżali rano, a parę godzin wcześniej, w nocy ktoś poczułby się źle, mielibyśmy problem. Na szczęście nigdy nie było takiej sytuacji.
K.K.: Na koniec ostatnie pytanie, ale bardzo istotne – jak wspomina pan grę w Lechu?
A.B.: Nigdy do mnie do końca nie dociera, że minęło już tyle lat. Jeśli chodzi o całokształt tej ,,zabawy w piłkę” (bo tak to zawsze nazywałem), świetnie się ją wspomina. W sercu ciągle jest Lech Poznań.
Aleksander Bilewicz – urodzony w 1946 roku, były piłkarz Lecha Poznań (na pozycji obrońcy) oraz trener. W plebiscycie zorganizowanym z okazji 90-lecia znalazł się w gronie wyróżnionych 90 najlepszych piłkarzy w historii klubu.