W zamku Wartburg i gdzie indziej
Opublikowano:
9 września 2020
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
W roku 1521 pewien augustianin jechał gościńcem do swojego klasztoru w Wittenberdze. Nie miał powodu do radości – wracał właśnie z Wormacji, gdzie dotarł chroniony cesarskim listem żelaznym, żeby mógł wygłosić swoje tezy. Został tam jednak potępiony jako heretyk, skazany na banicję, wyjęty spod prawa.
Teraz każdy mógł go bezkarnie zabić – i tak się w rzeczywistości stało: zanim dotarł do miejskich murów, napadło na niego kilku zbójów. Taki koniec spotkał młodego Marcina Lutra.
Z historii rezydencji literackich
Czy raczej: taki koniec miał go spotkać oficjalnie. W rzeczywistości był to tylko wybieg Fryderyka, księcia elektora Saksonii, który skłaniał się ku reformacji, upozorował więc śmierć Lutra, porwał go i umieścił jako Rycerza Jörga w zamku Wartburg.
Niespełna czterdziestoletni reformator nie zasypiał gruszek w popiele. Był u szczytu sił życiowych, więc przez dziesięć miesięcy uczył się hebrajskiego i greki, przekładał Psalmy i – w ledwie dwa i pół miesiąca – przetłumaczył Nowy Testament na niemiecki.
Jacek Kaczmarski śpiewał o tym:
W zamku Wartburg, na stromym urwisku
(Te niemieckie przepaście i szczyty),
Wbrew mej woli, a gwoli ucisku
Wyniesiony pod boskie błękity
Pismo święte z wszechwładnej łaciny
Na swój własny język przekładam:
Ożywają po wiekach
Dawne cuda i czyny,
Matką Ewa znów,
Ojcem znów – Adam.
W rzeczywistości Luter, co było nowością, za podstawę tłumaczenia obrał nie łacińską Wulgatę, tylko grecki tekst, wydany parę lat wcześniej w Bazylei przez Erazma z Rotterdamu. Tak czy owak, dziesięć miesięcy spędzonych na zamku przez zbuntowanego mnicha stanowi jeden z kamieni milowych reformacji – a także kultury europejskiej.
Nie była to na pewno pierwsza w historii rezydencja pisarska, a i proces rekrutacji przebiega dziś znacznie mniej dramatycznie – raczej przez wybór jury z nadesłanych zgłoszeń, niż przez rozbój i porwanie.
Jedno od czasów średniowiecza się nie zmieniło: w życiu pisarki, tłumacza (ale również kompozytorki czy artysty wizualnego) taki wyjazd dużo zmienia.
Skupić się na tworzeniu
Nawet ci, którzy nie mają pracy etatowej ani trójki dzieci w wieku przedszkolnym, trafiają w inną rzeczywistość. Wyciągnięci z bieżączki, z życia towarzyskiego, spotkań autorskich, całego młyna codzienności, drobnych obowiązków, oczekiwań, roszczeń, trafiają w osobną, daleką przestrzeń, gdzie mogą skupić się na jednym: tworzeniu.
Wielu ludziom, którzy słyszą o rezydencjach pisarskich, wydaje się, że to jakiś naddatkowy luksus, nie wiadomo jakie rozpieszczanie pisarzy – ach, więc dostajesz własną przestrzeń do pracy, wyjazd i jeszcze pieniądze! Niektórym to dobrze!
Oczywiście nie przychodzi im do głowy, że często sami chodzą do biura, w którym mają przestrzeń przeznaczoną wyłącznie do skupienia się na sprawach zawodowych (może dopiero pandemia wyjaśniła im, że siedzenie w domu niekoniecznie wspaniale wpływa na robotę i trzeba mieć do tego cholernie dużo dyscypliny); że jeżdżą w delegacje i są przenoszeni na projekty do innych biur. I, wreszcie, za siedzenie przed komputerem również dostają pieniądze w comiesięcznych przelewach. Nikt jakoś nie uważa tego za szczególne zrządzenie losu, wspaniały dar od opatrzności.
Pustelnie i placówki
Rezydencje, czy to krótkie, dwutygodniowe lub miesięczne, czy długie, dajmy na to roczne, mają dwa zasadnicze rodzaje: są to albo pustelnie, albo placówki.
Pierwsze są dalekie od większych siedzib ludzkich: chatki w lesie, przebudowane farmy, wiejskie pałace czy – jak w czasach Lutra – najprawdziwsze zamki.
Jedzie się tam, żeby korzystać z samotności, nie zaprzątać sobie głowy niczym innym, niż książka.
Co innego placówki – to miejsca specjalnie stworzone w miastach o bogatym życiu kulturalnym z myślą o tym, żeby rezydenci korzystali z ich oferty: muzeów, bibliotek, kolekcji, teatrów, opery.
Miesiąc, dwa, dziewięć czy rok spędzone w Wiedniu, Berlinie czy Nowym Jorku ma nie tylko ułatwić pracę, ale i stać się źródłem inspiracji.
Metropolie, owszem, rozpraszają, ale takie twórcze rozproszenie stanowi również zaczyn pod przyszłą pracę.
Nie sposób powiedzieć, które z tych rozwiązań jest lepsze. Zależy od osobistych predyspozycji rezydentów a także od tego, czym akurat się zajmują.
Z doświadczenia mogę powiedzieć, że pustelnie to najlepsze rozwiązanie dla autorów pracujących nad dużą strukturą (na przykład powieścią), która wymaga głębokiego zatopienia się w bohaterach, ich emocjach, wzajemnych stosunkach, sekwencjach zdarzeń, a często i szczególnym języku.
Placówki z kolei są wymarzone dla tych, którzy chcą przewietrzyć głowę między projektami albo pisać bardziej rozproszone formy – tomy wierszy, zbiory esejów, i tak dalej.
Rezydencje łączą ludzi
Nie chodzi jednak wyłącznie o samotność. Wiele z tych miejsc to również miejsca spotkań: owszem, pisarki czy tłumacze zostają odcięci od swojego życia towarzyskiego, ale trafiają w inne.
Wydzielona przestrzeń rezydencji – jeśli nie jest to faktycznie jednoosobowa samotnia – stanowi miejsce, w którym zawiązywane są znajomości, zawodowe kontakty, a nawet miłości.
W XXI wieku bardziej niż kiedykolwiek widzimy, że dystanse się skróciły: za czasów Monteskiusza Persowie byli niemalże stworzeniami z obcej planety.
Kiedy Chateaubriand proponował „dylemat mandaryna” – Czy gdybyś mógł siłą woli zabić jakiegoś Chińczyka i odziedziczyć jego fortunę w Europie, wiedząc, że nigdy za to nie zostaniesz skazany, zdecydowałbyś się to zrobić? – był to dla niego człowiek tak daleki, że nierealny.
Dziś chińska pisarka czy irański poeta bardzo często czytali te same książki, oglądali te same filmy, a nawet może publikują w tym samym holenderskim czy włoskim wydawnictwie – a równocześnie możemy ich nigdy nie spotkać, mijać się tylko na kolejnych edycjach targów czy festiwali literackich.
Rezydencje łączą więc w szczególny sposób ludzi książki. Ale budują też inne pomosty: między kulturami.
Przez to, że centrum literackie w Visby ma specjalny program dla pisarzy białoruskich, białoruska poezja przez lata zaroiła się od wierszy i opowiadań o Gotlandii.
Jedno z „Opowiadań bizarnych” Olgi Tokarczuk powstało dzięki rezydencji w szwajcarskim klasztorze, a bodaj każde z miast, które prowadzą podobne instytucje, nie robi tego ot tak, po prostu z dobroci serca: to inwestycja, która ostatecznie zwraca się w budowaniu marki miejsca, umacnianiu jego pozycji na światowym rynku pamięci i wyobraźni.
Gdyby nie pomoc udzielona Lutrowi, zamek Wartburg byłby jedną z niezliczonych średniowiecznych twierdz, jakie ozdabiają niemiecki pejzaż, a książę elektor Fryderyk nie przeszedłby pewnie do historii z przydomkiem Mądry.
Ostatecznie w tej zabawie wygrywają wszyscy: i pisarze, i fundatorzy, i – co może najważniejsze – czytelnicy.
11 września br. skończy się sześciotygodniowa rezydencja literacka, odbywająca się w ramach programu pt. „Goście Radziwiłłów”, zainicjowanego przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego. W jej trakcie pięć osób związanych z Wielkopolską i aktywnych w dziedzinie literatury, pracowało nad swoimi autorskimi utworami. Rezydentów gościł Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie – Dom Pracy Twórczej. W ostatni weekend do Antonina przyjechał pisarz Jacek Dehnel, aby spotkać się z radziwiłłowskimi rezydentami i opowiedzieć im o swoich doświadczeniach związanych z rezydencjami pisarskimi. Przy okazji tego spotkania powstał powyższy artykuł oraz materiały wizualne.