Woykowska – wariatka, prowokatorka, emancypantka
Opublikowano:
28 maja 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Współczesne Julie Woykowskie na Socjalnym Kongresie Kobiet pytają o zabezpieczenia socjalne i emerytalne dla osób zatrudnionych na śmieciówkach, demonstrują przeciw osiedlom kontenerowym, śpiewają z Chórem Czarownic antykonsumpcjonistyczne pieśni. Biorą udział w akcji #metoo – mówi Lucyna Marzec, kuratorka wystawy „Bez kompromisów!” w Bramie Poznania.
KUBA WOJTASZCZYK: Co dla ciebie znaczy Julia Woykowska?
LUCYNA MARZEC*: Woykowska to dla mnie wyrazisty życiorys lokalny. Symbol życia uwikłanego w sprzeczności polityczne, ideowe, ekonomiczne i literackie swoich czasów. Tak zwana tragiczna postać. Ucieleśniona zapowiedź kierunku transformacji najważniejszych rozwiązań dla problemów pooświeceniowej, nowoczesnej: Europy, Polski, Wielkopolski.
A kim była dla jej współczesnych?
Dla większości sprawczego politycznie i kulturowo mieszczaństwa poznańskiego: ciałem obcym. Ekstrawagancką prowokatorką. Wariatką.
Takie poglądy odbijają się echem we wspomnieniu pośmiertnym, którego autor, życzliwy Woykowskiej, dyskutuje z plotkami i pomówieniami na jej temat. To bardzo ważne świadectwo obrazujące atmosferę, która wokół Woykowskiej panowała.
Marceli Motty pisał o jej „chorobliwych wyobrażeniach”, mając zapewne na myśli styl życia i myślenia Woykowskiej. Ale dla takiego Edwarda Dembowskiego była wspólniczką myśli, z którą należy dyskutować na łamach prasy o demokracji i wyzwoleniu. Bettinie von Arnim jawiła się samozwańczą ambasadorką i adwokatką dla niemal beznadziejnej sprawy Jakuba Krotowskiego (Krauthofera). Była też jej głównym źródłem wiedzy o Polakach. A Jan Nepomucen Gniewosz widział w Woykowskiej heroiczną postać rodem z antycznego dramatu.
Woykowska była postrzegana jako postać kontrowersyjna. Jednak gdy przekładamy jej wybory życiowe oraz poglądy społeczne na współczesne postawy i idee, zauważamy, że sprawy, którymi się zajmowała wciąż są aktualne…
Gdyby Woykowska żyła tu i teraz, broniłaby praw lokatorskich, organizowała feministyczne manifestacje, działałaby na rzecz uchodźców.
Mogłaby prowadzić swoją fundację czy organizację pozarządową, niekomercyjne wydawnictwo stawiające na zaangażowaną politycznie poezję. Oczywiście to pewne fantazje, ale wynikające z przekonania, że wiele obszarów zainteresowania Woykowskiej to nadal nieprzepracowane w społeczeństwie kwestie. Nieprzepracowane z powodu niedomagań demokracji, wszystkożerności kapitalizmu, ale także dlatego, że wszelkie idee emancypacji są utopią z horyzontem przyszłości, a więc „rozwijają się” razem z wszelkim „postępem”.
Woykowska była córką rewolucji francuskiej i romantyczką.
Marzyła jej się społeczna sprawiedliwość, zwłaszcza wobec ludu, chłopstwa oraz drobnomieszczaństwa, czyli warstw najbiedniejszych. To lewicowe (wówczas mówiono „demokratyczne”) myślenie: najpierw rewolucja społeczna, zrównanie chłopa z jego panem, arystokratą, a dopiero potem powstanie narodowe.
Utopia?
Nie tylko: Woykowskiej towarzyszyło przeświadczenie, że rewolucja (walka o niepodległość) nie uda się, jeśli będzie opierała się na przymusie, przemocy pana wobec chłopa. Bez poczucia wolności osobistej nie wywoła się impulsu narodowego, nie da się w pańszczyznę wmontować rewolucji.
Woykowska nie pomniejszała przy tym nigdy znaczenia rewolucji jako działania o natychmiastowym rezultacie. Dlatego daleko jej było do poznańskich organiczników, których idee i pierwsze działania rodziły się na jej oczach. Uznawała ich nie tylko za zdrajców narodowych, ale i za folgujących swoim zachciankom arystokratów, którzy fundując stypendia dla wybrańców czy stawiając „handel polski” (Bazar), załatwiają swoje własne, nie społeczne potrzeby. W tej chwili problemem nie jest nierówność wobec prawa, ale podziały klasowe, nierówny dostęp do wiedzy, niesprawny system pomocy dla najbiedniejszych, chorych i bezdomnych. Współczesne Julie Woykowskie na Socjalnym Kongresie Kobiet pytają o zabezpieczenia socjalne i emerytalne dla osób zatrudnionych na śmieciówkach, demonstrują przeciw osiedlom kontenerowym, śpiewają z Chórem Czarownic antykonsumpcjonistyczne pieśni. Biorą udział w akcji #metoo. Woykowska napisała „Piosnki dla ludu wiejskiego”, w których namawiała do rewolty przeciw szlachcie, wzmacniała upodmiotowienie najbiedniejszych i opublikowała szereg artykułów apelujących do środowisk ziemiańskich i najbogatszej warstwy formującego się wówczas mieszczaństwa o zmianę sposobu „otaczania opieką” warstw niższych.
Weźmy zagadnienie emancypacji kobiet – można oczywiście powiedzieć, że wiele w tym zakresie już zrobiono i że kobiety mają równy dostęp do edukacji, pracy, bierne i czynne prawa obywatelskie etc. Można powiedzieć, że w XXI wieku wypełniły się postulaty dziewiętnastowiecznych sufrażystek, a więc nie ma o co kruszyć kopii, a działania feministek mają obecnie charakter roszczeniowy i bezpodstawny. Tyle że dokładnie tak samo mówiono o – z perspektywy czasu „niewinnych” i całkowicie usprawiedliwionych – dążeniach do równości względem prawa. Ale każda epoka ma swoje kręgi wykluczeń, grupy marginalizowane i emancypacyjne kierunki. Ocenianie współczesnych problemów kategoriami sprzed stu lat nie ma sensu, jest błędem ahistoryzmu. I na odwrót…
No właśnie, Woykowska z dzisiejszej perspektywy nie wydaje się szczególnie radykalna.
Tak jak inne kobiety, na przykład później Eliza Orzeszkowa, podporządkowała idee emancypacji kobiet idei wyzwolenia narodowego. Do takiej wizji jesteśmy przyzwyczajeni, uznając to za efekt atmosfery epoki. Ale przecież i dziś są to ważne kwestie. Refleksje nad kształtem feminizmu ściśle wiązały i wiążą się z poszukiwaniem form patriotyzmu po PRL-u. Czytałam ostatnio artykuł Macieja Dudy o tym, w jaki sposób feminizm lat 90. podporządkowany był w swej liberalnej i medialnej odsłonie mitowi „dziewczyny opozycjonisty”, a o wyparciu i zaprzeczaniu związków feminizmu i tradycji lewicy w Polsce po 1989 roku napisała niejeden tekst Agnieszka Mrozik. Mam zarazem wrażenie, że przeniesiona w czasie Woykowska nie podtrzymałaby swoich przekonań o podrzędności kwestii emancypacji kobiet wobec sprawy narodowej. Być może przeżyłaby zawód jak Maria Janion, która w czasach Solidarności mówiła zachodnim feministkom – by wzmocnić swój radykalizm i krytycyzm – że sprawy równości płci są drugorzędne wobec wolności politycznej i ekonomicznej.
Woykowska zdecydowanie krytykowałaby ograniczający wolność konsumpcjonizm: była ascetką, stawiała na wiedzę, nie piękne przedmioty. Czy selfie feminizm byłby jej bliski? Tego już nie umiem sobie wyobrazić.
Takich paraleli można by jeszcze namnożyć. Znalazłaby się tam kwestia obyczajowa, związki partnerskie, wolność religijna. A także inny wielki temat – dość mocno wyzyskany na wystawie – mianowicie szaleństwo, obłęd i historia psychiatrii w wieku dziewiętnastym oraz antypsychiatria wieku dwudziestego.
Czy postawa i działania Woykowskiej inspirowały innych?
Nie. Była osamotniona w swoich działaniach i w swoim myśleniu. Upłynęło sporo czasu, ponad pół wieku, kiedy zaczęła się objawiać jako prekursorka feminizmu, nowoczesnej obyczajowości, socjologicznej krytyki literatury.
Po raz pierwszy jej postać feminizm przygarnia w symbolicznym geście publikacji jej – niepublikowanego za życia – poematu „Żona księżycowa” poznańska Warta w latach 70. XIX wieku. Potem Woykowską zainteresowali się naukowcy, a po nich środowisko kulturalne skupione wokół nowo powstałego Uniwersytetu Poznańskiego w dwudziestoleciu międzywojennym. Dzięki rozprawie Marii Frelkiewicz mamy wiedzę o Woykowskiej aktualną do dziś: archiwa, z których korzystała i które na szczęście obficie cytuje, spłonęły. Jedyna monografia twórczości Woykowskiej po wojnie powstawała w późnych latach 50. i jest podporządkowana metodologii marksistowskiej w niezbyt subtelnym wydaniu. Ale wiedzę o samej Woykowskiej powtarza. Potem o Woykowskiej wspomniano tu i ówdzie, bez ambicji do reinterpretacji jej twórczości. Ja sama zainteresowałam się jej postacią dopiero przy okazji pracy z Ewą Kraskowską nad „Wielkopolskim alfabetem pisarek” (2012). Dzięki akcjom Kolektywu Aleje Bibianny Woykowska została feministycznie odczytana i stała się jednym z kluczowych punktów spacerów po Poznaniu, które organizowałyśmy.
A jak wygląda recepcja wystawy?
Opowieść o Woykowskiej zawsze wywołuje silne emocje. Jestem szalenie ciekawa, czy wystawa w Bramie Poznania sprawi, że Woykowską ktoś ponownie weźmie na warsztat. Dostałam już kilka e-maili z prośbą o jej bibliografię: na szczęście pisma Woykowskiej w zdecydowanej większości są zdigitalizowane. Bardzo ciekawie rozwija się sprawa jedynej na wystawie artystycznej pracy wizualnej autorstwa Bianki Rolando, współczesnej artystki mediów mieszanych i poetki. To praca centralna dla mojej wizji wystawy, ale nie powstała na zamówienie. Była wmontowana w „Białą książkę” Bianki Rolando z 2009 roku. Przedrukowałyśmy ją w „Wielkopolskim alfabecie pisarek”, a myśląc o Woykowskiej, która nie miała swego portretu, nie mogłam przestać myśleć o pracy Bianki Rolando. Utkwiła mi w pamięci jako skomplikowany (auto)portret i metakomentarz o miejscu kobiet w historii. Bianka zgodziła się udostępnić pracę, a Brama Poznania już w marcu wydrukowała serię ulotek informujących o bieżących imprezach, na których rewersie była przedrukowana ta praca jako zapowiedź wystawy. Widywałam potem tę pocztówkę w wielu miejscach – głównie kawiarniach – jednak nie w pliku innych podobnych, na stołach, ale zawieszoną, wyodrębnioną. Jest to praca przyciągająca wzrok i trudno wobec niej przejść obojętnie. Po wernisażu dowiedziałam się, że student UAP z Grecji, Akis Giousmis, wykorzystał pocztówkę – i pracę Bianki – w serii swoich prac, które powstawały w marcu w Poznaniu. Wszystkie można obejrzeć na profilu artysty na Instagramie, ale też w ramach Poznań Art Week. Warto porównać prace Akisa i Bianki – są zupełnie różne (także formatowo). To znaczy, że wystawa przyniosła artystyczne plony zanim w ogóle powstała. To jednak nie koniec historii. Bianka Rolando – zainspirowana pismami Woykowskiej, zwłaszcza jej poematem „Żona księżycowa” – postanowiła przepracować temat literacko (pracuje nad nową książką) oraz wizualnie. 24 maja zawisła nowa wersja „Białej” w śluzie katedralnej.
Procesualność tworu, jakim jest wystawa, musi być czymś nowym dla badaczki literatury.
Nie pracowałam do tej pory z tworem tak zmiennym i dynamicznym. Być może takie zwroty akcji wydarzają się często w galeriach sztuki i muzeach, dla mnie to jednak dość zaskakujące i fascynujące, bo książki są dużo bardziej statyczne. A ja po prostu czuję, że wystawa żyje na wielu poziomach. Przez jej pierwszą połowę trwały warsztaty dla młodzieży licealnej, które zaowocowały serią prac. Jest wielogłosowy zin, utopijne i ironiczne autoportrety, wiersze rewolucyjne. Stworzyły je uczennice I LO, czyli z Marcinka, oraz uczennice Technikum Łączności z klasy fotografii i multimediów. Do tego – moje studentki ze specjalności dokumentalistyczno-bibliotekarskiej na filologii polskiej pracowały nad „teczkami” poszerzającymi wiedzę z głównej części wystawy.
Największym zaskoczeniem jest dla mnie popularność tablicy, na której można napisać, czym byłby świat bez krytyki. Woykowska uważała, że byłby „nieporuszony w swych posadach, krytyka wyzwala go z więzów rdzy, opleśniałości”.
W tej chwili na tablicy znajduje się kilkadziesiąt komentarzy – niektóre ze sobą polemizują. Piszą je osoby w różnym wieku, w różnych językach, z różnym nastawieniem. Lubię zaglądać do śluzy i czytać, co tam nowego się gromadzi.
Wiemy już trochę o Entuzjastkach. A czyja biografia pozostaje jeszcze do opisania, odkrycia?
Oczywiście sporo poznanianek i Wielkopolanek czeka na swoje biografie. Anielę i Zofię Tułodzieckie, siostry, działaczki na rzecz emancypacji i niepodległości – potraktowałabym priorytetowo. Zofia założyła pierwszą kobiecą spółdzielnię pracy, Aniela prowadziła towarzystwo Warta dla nauczycielek języka polskiego, prześladowanych przez pruskie władze. Nowej, pozbawionej brązu i metodologicznej jednorodności biografii, potrzebuje Maria Koszutska – Wera Kostrzewa, działaczka ruchu robotniczego. Była w zarządzie PPS-Lewicy, pozostawiła po sobie trzy tomy pism politycznych. Po drugiej stronie politycznej barykady też mamy postać do opisania – Zofię Sokolnicką, posłankę na sejm w II RP, współzałożycielkę Katolickiego Związku Polek.
Nie wszystkie postacie mają szansę na książkową biografię ze względu na brak materiałów. Wiele fascynujących biografii pozostanie tematem na artykuł, nie książkę. Tak jest w przypadku Bibianny Moraczewskiej, Marii Rataj, poznańskich farmaceutek. Ale nie ma w tym nic złego – nie zawsze potrzeba „grubej książki”, by opowiedzieć o postaci historycznej i nie zawsze opracowanie naukowe jest najlepszym środkiem do przybliżenia czyjejś biografii. Nawet biografia – choć przeżywa teraz swój wielki renesans, zwłaszcza w formie reportażu – być może nie jest tym, co w sytuacji spalonych archiwów i skąpych źródeł pomogłoby poszerzyć wiedzę o kobietach w Wielkopolsce. Wierzę w artystki i artystów, pisarki i pisarzy, reżyserki i reżyserów. Obejrzałabym też sceny z życia międzywojennego salonu artystycznego Marii Paruszewskiej, kobiety wielu talentów. Przeczytałabym kryminał, w którym jedną z bohaterek byłaby Maria Rataj. Cały czas czekam na dramat o Róży Luksemburg, który ma wyreżyserować moja koleżanka. Luksemburg mieszkała przez krótki czas na Jeżycach. W każdym większym mieście w Niemczech jest ulica jej imienia. A w Poznaniu co jakiś czas zalewa się tablicę poświęconą jej osobie przy ul. Szamarzewskiego.
*LUCYNA MARZEC – pracuje na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, animuje kulturę w Poznaniu. Większość czasu spędza w Bibliotece Raczyńskich i archiwum Biblioteki Kórnickiej, przygotowując książkę o Kazimierze Iłłakowiczównie.