Wyjątkowe tłumaczenia. Rozmowa z Jackiem Godkiem
Opublikowano:
4 listopada 2025
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Tłumacz z języka islandzkiego, Jacek Godek opowiada m.in. o tym, kiedy pasja przekładu przerodziła się w pracę, kiedy język przestał być tajemnicą, a także o swoim najnowszym tłumaczeniu fantastyczniej powieści „DJ Bambi” Auður Avy Ólafsdóttir.
Jakub Wojtaszczyk: Kiedy zapałał pan pasją do języka islandzkiego?
Jacek Godek: W moim przypadku to konieczność przerodziła się w pasję. W wieku niespełna dwunastu lat wyjechałem z rodzicami i siostrą do Islandii i poszliśmy do szkoły. To był przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Społeczeństwo islandzkie było jednonarodowe, nieco nawet ksenofobiczne, ponieważ za wszelką cenę chcieli chronić swój język, uważany za jeden z najstarszych w Europie.
Przez wieki niewoli i izolacji od świata niemal się nie zmienił.
Było to na długo przed globalizacją, w podstawówce w tamtym czasie byliśmy jedynymi obcokrajowcami, do tego jeszcze przybyłymi zza żelaznej kurtyny, więc wśród kolegów stanowiliśmy egzotyczną ciekawostkę. I szybko musieliśmy nauczyć się dogadywać w szkole. Tak też się stało. W miarę jak lepiej poznawałem język i zacząłem czytać coraz więcej książek, islandzki coraz bardziej mnie wciągał. I nauczyłem się w nim grzebać na swoje potrzeby.
JW: Powiedział pan kiedyś, że „islandzki był tajemnicą”. Chodziło o samo jego brzmienie czy fakt, że mało kto go w Polsce rozumiał?
JG: O jedno i drugie. Chociaż bardziej o to drugie. Na pewno jego brzmienie nadal jest dla Polaków egzotyczne, choć na Islandii mieszkają tysiące naszych rodaków. I coraz więcej z nich zna język. Oczywiście nie każdy z nich owładnięty jest pasją do islandzkiej literatury, czy szerzej, kultury. Chociaż islandzka muzyka ma u nas w kraju duże rzesze fanów. A i coraz więcej Polaków sięga po islandzkie książki.
I tu właśnie dotykamy drugiego aspektu pytania. Kiedy jeszcze na początku stulecia mało kto władał u nas islandzkim, można było podchodzić do przekładów bardziej na luzie.
Eliminować te wszystkie znaki diakrytyczne jak æ, ð czy þ, bo i tak nikt nie miał pojęcia, jak je wymawiać. I w ten sposób język islandzki pozostawał enigmą. Teraz to nie do pomyślenia. Przypomniało mi się takie zdarzenie: kiedy już wróciliśmy do Polski, poszliśmy z siostrą do ogólniaka, nawet do jednej klasy. A ponieważ do szkoły jeździliśmy z Gdańska do Gdyni, a ja po drodze często miałem sporo do powiedzenia, rozmawialiśmy po islandzku. I któregoś dnia idziemy ze szkoły do kolejki, a ja nawijam w języku dawnych wikingów. I nagle spoglądam na siostrę i orientuję się, że ona została w tyle, a ja idę obok jakiejś obcej kobiety, która patrzy na mnie jak na idiotę. Chyba miała rację.
JW: Pierwsze tłumaczenie zrobił pan jako nastolatek! Pamięta pan emocje debiutanta?
JG: Pamiętam, że mnie to wkurzało, bo koledzy grali w piłkę, a ja musiałem siedzieć i dopasowywać polskie słówka do islandzkiego rytmu. Bo to były wiersze romantyczne. To było chyba w 1972 roku. Do Reyjaviku przypłynęła na wakacje polska aktorka, Zofia Saretok, z mężem, a czasy były takie, że jak Polak jechał na Zachód, to musiał coś zarobić. A Zosi, małżonce uznanego ginekologa, nie wypadało patroszyć ryb, więc postanowiła przygotować audycję poetycką z wierszami islandzkiego poety romantycznego Jónasa Hallgrímssona dla Programu Pierwszego Polskiego Radia. Wtedy jeszcze żył w Islandii Thrandur Thoroddsen, absolwent łódzkiej filmówki. Gdzieś tam z roku Zanussiego czy Polańskiego. W każdym razie Zośka zaprzęgła nas obu do roboty. Thrandur siedział w fotelu, popijał piwo (zakazane w tamtych czasach w Islandii) i zmrożoną Wyborową i tłumaczył. Ja tylko tłumaczyłem.
JW: Co jest najtrudniejszego w przekładzie z islandzkiego na polski? Nie mamy w naszym języku jakichś zwrotów, określeń? Gdy ich brak, jak pan pracuje?
JG: Każdy język funkcjonuje we własnej tradycji i opisuje własną przyrodę. W polskim nie znajdziemy tylko słów określających śnieg czy deszcz albo fale na morzu, ale tym się nie należy specjalnie przejmować. Zawsze można to w jakiś sposób obejść. I to w jak najprostszy sposób. Ot, choćby tak, jak to zrobiłem z nowym imieniem bohaterki w „DJ Bambi”.
Rzeczywiście islandzkie słowo „logn” nie ma swojego odpowiednika w języku polskim. Po pierwsze dlatego, że w samej Islandii taki stan jest niemal niemożliwy. Po drugie dlatego, że odnosi się jednocześnie do pogody (gdybym przekładał kryminał i rzecz działa się na morzu, pewno użyłbym flauty) i do braku natężenia hałasu. A zatem cisza.
Ale czy bohaterka wybrałaby sobie imię „Cisza”? Może i tak, tyle że gdyby rozmawiała ze swoją tajską sąsiadką, ta by się nie zainteresowała znaczeniem jej imienia. W przekładzie nie tyle chodzi o poszczególne słowa, co o język. Każdy autor mówi do nas innym językiem, inną frazą i to raczej ich myśli ubrane w formę mamy tłumaczyć niż poszczególne słowa. Choć przecież bez nich nie byłoby myśli.
JW: Niedawno w pana przekładzie ukazała się wspomniana powieść „DJ Bambi” Auður Avy Ólafsdóttir. Wyjątkowe tłumaczenie?
JG: Powiem coś banalnego. Każde tłumaczenie jest wyjątkowe. „DJ Bambi” różni się od innych tłumaczonych przeze mnie ostatnio powieści tym, że tematyka jest wyjątkowa. Język autorki poznałem już wcześniej, czytałem jej kilka powieści, tłumaczyłem „Bliznę”. Ale moje podejście do tematu różniło się tym razem, ponieważ musiałem trochę wsiąknąć w słownictwo związane z tematem tranzycji, jak i w samą tematykę. Z technicznego, że się tak wyrażę, punktu widzenia. To bardzo delikatny temat, zwłaszcza u nas w kraju, choć w Islandii już w połowie lat siedemdziesiątych zaczynał wśród mojej generacji funkcjonować. Auður Ava i ja jesteśmy z tego samego pokolenia.
JW: Czy język „Blizny” i „DJ Bambi” się od siebie różni? Może ewoluował?
JG: Auður Ava jest autorką wrażliwą, delikatną i to mnie bardzo wciąga w pracę nad jej powieściami. Ona nie stara się ani epatować przemocą, ani doprowadzić czytelnika do rechotu, tylko delikatnie przemyca humor między wierszami. Jej powieści są naprawdę pełne inteligentnego, czasem przewrotnego dowcipu. Proszę też zwrócić uwagę na jej bohaterów. Oni nie mają w sobie złości, gniewu czy nienawiści. Podchodzą do wszystkich napotkanych po drodze postaci pełni dobrej woli i zawsze starają się zrozumieć ich postępowanie. Tu nie mamy do czynienia z nakreślonymi grubą krechą typami. Tu wszyscy przedstawieni są w sumie jakoś tak optymistycznie. Pod tym względem język Auður Avy jest stały, choć oczywiście dostosowuje go ona każdorazowo do potrzeb narracji.
JW: „DJ Bambi” to przepiękna opowieść queerowa. Jak tłumaczyć język inkluzywny?
JG: Wydaje mi się, że w przypadku tej autorki wystarczy zachować czy starać się oddać jej wrażliwość. Ale jeśli już mowa o języku inkluzywnym, to powinien być pełen szacunku. Tłumacz powinien mieć szacun dla intencji autora, postaci przezeń stworzonych, zrozumienie dla opisywanych sytuacji czy zdarzeń i w ogóle być człowiekiem inkluzywnym. Wtedy jest łatwiej.








